Rozdział 1. Jordan

Serce nie sługa.

Miłość nie wybiera.

Miłość to tylko reakcja chemiczna w moim ciele. Mogę to zignorować, prawda?

Tyle razy sobie to powtarzałam, że zastanawiałam się, czy sobie tego nie wytatuować.

Hope siedziała na przednim siedzeniu auta, tuż obok mnie. Wystukiwała dłońmi rytm piosenki, który leciał z radia na baterie. Obróciła się do tytułu i podgłośniła na tyle, że ledwo słyszałam swoje myśli. Mimo tego nie odezwałam się, za to się uśmiechnęłam. Nie przepadałam za Michaelem Jacksonem, ale wiedziałam, że Hope go uwielbia, dlatego musiałam to zaakceptować i starałam się polubić, a ten kawałek należał do moich ulubionych. Zaczęła śpiewać, odgarniając niesforne blond włosy z twarzy. Na ten widok coś zacisnęło mi się w dołku. Nie mogłam złapać przez moment oddechu, a kiedy mi się udało, wydobyłam z siebie cichy głos, dołączając się do Hope. Klepnęła mnie w udo. Napięłam się i spojrzałam na nią, nie móc oderwać od niej spojrzenia. W moich okularach przeciwsłonecznych wyglądała słodko. Miała ode mnie bardziej pucowatą buzię, wręcz dziecięcą, więc okulary wydawały się dla niej za małe. Wyglądała uroczo. Szybko jednak wzrokiem wróciłam do drogi i nakazałam sobie skupić całą uwagę na ulicy.

— Masz niezłe skarby w schowku — stwierdziła, otwierając go po raz któryś. Znowu się napięłam, bo wiedziałam, co zaraz miała stamtąd wyjąć.

— To co mają osoby w naszym wieku — odpowiedziałam, siląc się na neutralny ton.

Wyjmowała kolejne rzeczy i kładła je sobie na kolanach. Nie musiałam patrzeć, by wiedzieć jakie skarby znalazła. Paczkę baterii, latarkę, portfel, dokumenty, długopis, porozrzucane drobniaki, garść piachu (wyrzuciła go przez okno, gdy nikogo za nami nie było), paczkę prezerwatyw, dokumenty, kilkanaście kaset ze składankami, w tym Michaela Jacksona, a także oryginalną najnowszą kasetę, którą kupiłam wczoraj, specjalnie dla niej. Kątem oka dostrzegłam, że przyglądała się prezentowi. Thriller.

— Myślałam, że go nie lubisz.

— Przekonałaś mnie do wielu rzeczy, Hope — siliłam się na obojętny ton.

— Nawet nie wiesz jak bardzo się z tego cieszę.

Przekręciła się, żeby wziąć radio. Wyłączyła piosenkę i wymieniła kasetę. Przez chwile trwała cisza, która nam nie przeszkadzała. Nieraz milczałyśmy w swoim towarzystwie. Po tylu latach przestała być niezręczna. Znalazła tytułową piosenkę i odłożyła sprzęt na tylne siedzenie. Oparła się wygodnie i zamknęła oczy. Gdybym tylko nie prowadziła, patrzyłabym na nią. Uwielbiałam na nią patrzeć, gdy słuchała muzyki. Zamykała oczy, odprężała się i lekko kiwała się w rytm utworu, nieświadomie. Kochałam to.

Wzięłam głęboki oddech i skupiłam się na drodze.

Mieszkałyśmy w małym miasteczku, prawie każdy się tutaj znał. Od dwóch tygodni było głośno, że ktoś nowy przyjechał, jakieś małżeństwo z dwójką dzieci, dziewczyny. Jedna starsza ode mnie a druga młodsza. I to była największa, najlepsza informacja w ostatnich czasach. Rozumiecie? To na tyle małe miejsce. Moja mama szykowała ciasto, by ich przywitać, bo mieszkali niedaleko mnie i Hope, zaledwie dwie ulice. Mimo tak małego dystansu nigdy ich nie widziałam. Szkoda, znajomych nigdy dość. Jednak słyszałam, że młodsza miała chodzić do naszej szkoły, tylko dwie klasy niżej, dlatego ktoś miał zaprosić ją na jutrzejszą domówkę. Zapowiadało się ciekawie, szczególnie dlatego, że Hope także tam szła. Miałam po nią przyjechać. Zaplanowałyśmy już wszystko.

Zaparkowałam tuż przy naszej szkole. Hope wyłączyła radio, odłożyła na swoje miejsce wszystkie rzeczy i wyszła z samochodu. Po chwili poszłam w jej ślady, zabierając okulary przeciwsłoneczne. Wsunęłam je na nos, zarzucając plecak na ramię i torbę z rzeczami do ćwiczeń. Chwyciła mnie za dłoń, idąc w stronę niskiego budynku z cegły. Nie wyglądał zachęcająco ani nic z tych rzeczy. Gdybym zwiedzała te miasteczko (nie wiem po co), ominęłabym szkołę wzrokiem, a na następnym zakręcie, zapomniałabym, że w ogóle istniała. Flaga powiewała na wietrze. Kilka naszych kolegów z klasy stało pod nią i paliło papierosy. Inni rozmawiali przy szerokich schodach, prowadzących do ogromnych, ciężkich, drewnianych drzwi. Nic szczególnego, nic zaskakującego. Pomachałyśmy kilku osobom. Hope jednak nagle się zatrzymała. Wpadłam na nią. Dopiero po chwili odnalazłam wzrokiem to na co się gapiła. A raczej na kogo. Młoda dziewczyna, na pewno młodsza od nas, starała się wepchnąć wózek inwalidzki na pierwszy stopień. Sama, klęła pod nosem, starając się unieść koła na tyle wysoko, by go tam wdrapać. Nikt nawet nie zaproponował pomocy. Patrzyli na jej wysiłek i nic nie robili. Jednak moją uwagę zwrócił chłopak na wózku inwalidzkim. Wydawał się wysoki i chudy jak szczapa. Ciemne włosy były o wiele za długie i wpadały mu do oczu schowanymi za okularami o grubych szkłach.

Kto to jest? Sądziłam, że dziewczyna, to ta nowa, o której było głośno. Wiek by się zgadzał. Z daleka już wiedziałam, że to ładna dziewczyna, a jej bratu także niczego nie brakowało. No, z wyglądu. Cholera, nawet go nie znałam, a już musiałam być niemiła w myślach. Dlaczego, Jordan? Dlaczego?

Nie musiałam widzieć Hope, by wiedzieć, co miała zamiar zrobić. Wzięła głęboki oddech i ruszyła szybkim krokiem w ich stronę. Nie puściła mojej dłoni. Mocniej zacisnęła palce, wbijając mi paznokcie w skórę. Skrzywiłam się lekko, ale nie odezwałam się słowem. Po prostu szłam tam, gdzie ona chciała. Zatrzymaliśmy się tuż przy nowych.

— Odsuń się — powiedziałam, schylając się, by złapać wózek pod spodem.

— Nie tutaj — poprawił mnie chłopak. Miał ciepły, lekko ochrypnięty głos jakby od dawna się nie odzywał. — Bliżej kółek.

Hope stanęła z tyłu i chwyciła za gumowe rączki. Siostra chłopaka odsunęła się, nie odzywając się słowem. Chwyciła się za ramię. Policzyłyśmy do trzech i uniosłyśmy wózek. Byłam szczerze zdziwiona. Spodziewałam się, że będzie o wiele cięższy. Mogłabym sama go unieść. Ile on mógł ważyć? Pięćdziesiąt kilogramów z tym całym żelastwem? Może trochę więcej. Jednak dla tak szczupłej, nie umięśnionej osoby to była syzyfowa praca. Nawet się nie zasapałam. Hope wytarła dłonie o dżinsy z wysokim stanem i uśmiechnęła się do nieznajomych. Dziewczyna podeszła do nas i położyła ręce na rączkach.

— Wielkie dzięki — odezwała się dziecięcym głosem, który zniżyła. Pewnie chciała wydawać się przy nas starsza. — Wszyscy się gapią, a nikt nie pomaga — rzuciła z pogardą w głosie i wskazała na grupkę chłopców, którzy palili pod flagą. Jeden rzucił peta i zdeptał go ciężkim butem, wypuszczając dym z ust.

— Ludzie lubią się gapić, ale rzadko chcą pomóc — powiedziała ze smutkiem Hope.

— Pełno tu chłopaków, a to dziewczyny musiały nam pomagać.

Chłopak siedział na wózku jak na szpilkach. Wyprostował się, schylił głowę i patrzył na swoje dłonie. Na karku, tuż pod ciemnymi kosmykami dostrzegłam bliznę w kształcie kółka. Skrzywiłam się, wyobrażając sobie moment, gdy zrobił sobie krzywdę. Szybko się zasmuciłam przypominając sobie, że przecież nie jeździł na tym cholerstwie dla rozrywki. Coś musiało się stać, że na nim wylądował. Czy ta rana miała z tym związek? Może niefortunny wypadek, spadnięcie ze schodów? Może naprawiał dach i się przewrócił? Miałam milion scenariuszy przed oczami. Smutnych chwil, kończących się na cholernym wózku.

— Jestem Hope — przedstawiła się nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Wyciągnęła rękę do dziewczyny.

— Ashley. — Podała jej dłoń. — A to mój brat. Finn.

— Ja jestem Jordan.

Ashley spojrzała na mnie i zmarszczyła nos.

— Niezbyt damskie imię — stwierdziła.

— A ja ci wyglądam na stu procentową kobietę? — zażartowałam.

Zaśmiała się, a Finn rzucił na mnie szybko okiem i powrócił do oglądania swoich dłoni.

— Jesteście nowi, prawda? — wciąż zagadywała Hope.

— Ta... — powiedziała z pogardą i smutkiem w głosie. Zaczęliśmy iść w stronę wejścia. Ashley pchała wózek przed sobą, bez trudu. Pewnie robiła to od lat. — Przeprowadziliśmy się na to zadupie półtora tygodnia temu. Nie wiedziałam, że będziemy chodzić z Finnem do tej samej szkoły, mimo że trochę lat nas dzieli. Nasza najstarsza siostra jednak ma blisko na studia. Pół godziny jazdy, z przesiadką. Ale to nadal tańsze niż akademik, co? Czysta oszczędność!

— Chyba nie jesteś zbyt zadowolona, co? — zapytałam.

— No ja niezbyt. Rodzice są zachwyceni. Malutki domek, każdy ma swój pokój, otwarta kuchnia. ||Żyć nie umierać, do cholery! Nawet już planują robić ogródek z warzywami i kwiatami. Pewnie nie wypali, przez tatę... Ale cóż, warto mieć marzenia.

— Jasne. Marzenia są ważne — poparła Hope. Po chwili ciszy dodała: — A ty co o tym myślisz, Finn?

Weszliśmy do szkoły. Pomogłam unieść wózek i przenieść go tuż przed progiem. Patrzył się na to bez żadnej reakcji. Po prostu wlepił wzrok w podłogę korytarza. Hope pewnie nawet nie widziała jego zielonych oczu z jasnobrązowymi plamkami schowanymi pod grzywką. Prawie identyczne miała jego siostra, ale okalały je gęstsze, ciemniejsze rzęsy. Uniósł na moment wzrok, by rozejrzec się po korytarzu. Nic ciekawego. Okno i drzwi do sekretariatu. Po prawej szafka z pucharami, medalami i zdjęciami z zawodów szkolnych. Na kilku się znajdowałam. Patrząc na nie zasmuciłam się, bo nie wiedziałam, czy pozuje tam dziewczyna czy chłopak. Odsunęłam od siebie te myśli, prostując się i patrząc na rzędy szafek przedzielonymi drzwiami do klas. Z żółtawych ścian płatami schodziła farba. Okropny widok dla nowych. Chwiejne schody pewnie nie poprawiły im samopoczucia.

— Pokaż plan — powiedziałam, wyciągając rękę. Z plecaka zawieszonego za rączki wózka wyjęła dwie wymiętolone kartki. Podała mi je. — Ty masz na górze, a Finn... Na parterze. Idealnie. — Oddałam jej.

— Dzięki wielkie. Mimo że to mała szkoła, pewnie bym się zgubiła.

— Nie ma sprawy.

— Leć na lekcje — wygoniła ją z uśmiechem Hope. — My zajmiemy się Finnem.

Zajmiemy się? Od kiedy?

— Wielkie dzięki, dziewczyny. Jestem waszym dłużnikiem.

— Nie ma za co. Naprawdę.

Pobiegła na górę, żegnając się z bratem machnięciem ręki. Hope prowadziła wózek z lekkim trudem. Taikotała na temat nauczyciela, z którym miał mieć literaturę. Nie wydawał się zainteresowany jej gadką. To było dziwne, bo większość reagowała na dziecięcy urok Hope. Nieraz ją wykorzystano, ale nigdy się nie poddawała.

— W ludziach jest dobro, Jordan. Ludzie nie rodzą się źli — powtarzała.

Ja miałam inną mantrę.

Natomiast Finn to cicha osoba. Pogrążona we własnych myślach. Tylko raz słyszałyśmy jego głos. Nowy, mógł czuć się niepewnie, to jasne. Jednak mógł się odezwać. Czy to coś go kosztowało? Nie sądziłam. Hope wciąż nawijała udając, że nie zauważyła jego milczenia. Że nie dostrzegała jego wózka. Że wciąż gapił się na swoje dłonie. Udawała, że był jednym z nas.

Kiedy dotarliśmy pod klasę, dużo nastolatków już czekało na dzwonek. Wiedziałam, że dyrektorce nie mogło umknąć niepełnosprawność Finna i ktoś miał się nim zająć. Podeszła jednak ta osoba, której najmniej się spodziewałam. Keller. Przez wakacje się zmienił. Krótkie włosy stały się jeszcze jaśniejsze z ciemnymi odrostami. Oczy jakby jaśniejsze, w kolorze oceanu, a zęby bielsze. Pewnie wylegiwał się całe dnie na plaży. Jednak rozśmieszył mnie jego naszyjnik. Surfer? Średnio mu wyszło.

— Siema, stary — przywitał się z Finnem jak stary znajomy. Podali sobie dłonie i przybili piątki. Znali się, to pewne. Chłopak nawet pierwszy raz uniósł wzrok. Keller uśmiechnął się do nas. — Dzięki, dziewczyny. Zajmę się nim.

— Finn — nagle odezwała się Hope. Spojrzał na nią kątem oka. — Jutro jest domówka. Może chcesz się wybrać?

Myślałam, że znowu ją zignoruje. Tym razem wszystkich zaskoczył, pewnie nawet siebie.

— Może.

Hope uśmiechnęła się od ucha do ucha.

Pożegnałyśmy się, a ja miałam otwartą buzię ze zdziwienia. Cholera, miałyśmy iść razem. Po cholerę nam on? Pewnie przez cały wieczór musiałybyśmy go niańczyć. To mnie cholernie wkurzało. Miała za dobre serce, psia krew.

Wbiegłyśmy do klasy tuż z dzwonkiem. Usiadłyśmy na swoich miejscach, tuż obok siebie. Hope wyjęła zeszyt do rysunków. Nie zapisała ani jednego słowa z lekcji. Skupiła się na szkicowaniu. Robiłam notatki najstaranniej jak umiałam, by mogła uzupełnić zeszyt.

Pod koniec lekcji zajrzałam jej znad ramienia. Zatkało mnie. Narysowała Finna, z każdymi szczegółami jego ubioru: koszulka z nadrukiem z Pac Mana, dżinsy z plamami na kolanach, trampki. Sama lepiej nie zapamiętałam jego wózka. Siedział otoczony ludźmi, którzy się na niego gapili, szeptali coś między sobą, pokazywali palcami. Finn miał spuszczoną głowę, prawie nie widziałam jego twarzy, ale po pochylonej, zgarbionej posturze mogłam domyślić się emocji, które nim szarpały. Dopiero po chwili dostrzegłam, że to szkolny korytarz. Czy tak się wtedy na niego gapili? Dlaczego tego nie dostrzegłam? Jak mogłam być taką ignorantką?

Jak mogłam być taką egoistką, że stałam się zazdrosna o kalekę?

Serce nie sługa, Jordan. Serce nie sługa...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top