6.
Potrzebowali wygodnego miejsca, w którym Banner i Barton mogliby dojść do siebie, a reszta zainteresowanych przeprowadzić poważną rozmowę. Jak na złość, najbardziej dogodnym miejscem okazała się posiadłość Starków. I jakby tego było mało, akurat ten moment Howard Stark wybrał sobie by wpaść na chwilę do domu.
A to oznaczało, że Tony nie mógł brać udziału w „rozmowie dorosłych".
Zabawne, ale jak trzeba było wyręczać jego ojca w pracy, to był wystarczająco dorosły nawet jako ośmiolatek. Dlaczego teraz nagle okazało się, że potrzebny jest mu nadopiekuńczy rodzic? Przecież wszystko poszło rewelacyjnie i nikomu nie stała się krzywda, prawda?
Zaszył się w swojej pracowni, mając niemiłe przeczucie, że to mogą być jego ostatnie chwile w niej spędzone. Cholera! Nie tak to sobie zaplanował.
- Paniczu Stark, ma panicz gościa.
- Kto to?
- Pan Rogers.
Tylko tego mu brakowało. Ale przecież gorzej już być nie mogło.
- Niech wejdzie.
Słyszał otwierane drzwi i ciche kroki. Wiedział, że Rogers stoi za nim, ale nie odwrócił się. Nie miał po co. Niby co takiego mogli sobie powiedzieć?
- Pewnie cię to nie ucieszy, ale zostanie ci odebrane stypendium naukowe – powiedział w końcu Steve, pochodząc jeszcze bliżej i opierając się biodrem o kant biurka, zmuszając tym samym Tony'ego, by na niego spojrzał. Przynajmniej próbował go zmusić, tylko średnio mu to wyszło. – Fury sugerował również aby skonfiskować wszystkie te twoje... cuda techniki.
- Ale?
- Ale na to nie pozwoliłem.
Tego Tony już nie wytrzymał. Obrócił lekko swój fotel i spojrzał z zaskoczeniem na Rogersa.
- Dlaczego? – zapytał, a po chwili dodał bardziej podejrzliwym tonem, mrużąc przy tym oczy. – Gdzie jest haczyk?
- Haczyk tkwi w tym, że zostanie ci przydzielone stypendium militarne, tej samej klasy co moje – wyjaśnił spokojnie Rogers. Przez cały czas patrzył na niego z góry z założonymi rękami. Wyglądał przy tym tak atrakcyjnie, że Tony musiał bardzo się starać, by zwalczyć chęć dotknięcia go. – Oznacza to mniej więcej tyle, że od jutra będę twoim przełożonym i właśnie zostałeś członkiem projektu M.
- Projekt M?
- „Mściciele" – wyjaśnił, po czym uśmiechnął się krzywo. – Nie ja wybierałem nazwę, ale to w sumie nie jest aż takie ważne.
- A co jest ważne? – zapytał Tony, przeczuwając, że to był dopiero początek „dobrych" wiadomości.
- Ważne jest to, że od dłuższego czasu szukaliśmy dogodnego miejsca na bazę. W związku z tym, że będziesz jednym z nas... twój ojciec zaproponował waszą posiadłość. Mam nadzieję, że rozumiesz naszą sytuację. To była zbyt dobra oferta żebyśmy mogli ją odrzucić.
- Przez „my" masz na myśli siebie, Bartona i Rushman?
- Tak.
- W porządku – zgodził się Stark wzruszając ramionami.
- Naprawdę? – zapytał z niedowierzaniem Rogers a jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Odpuść, bo jeszcze się rozmyślę.
Steve roześmiał się głośno, co uświadomiło Tony'emu jak prostym w rzeczywistości był człowiekiem. Ktoś, kto był w stanie śmiać się w taki sposób zwyczajnie musiał być dobry do szpiku kości – i to było przerażające.
- Czy skoro będziemy należeć do jednego zespołu, mogę mówić ci po imieniu?
Tego pytania Tony się nie spodziewał. A nawet gdyby się go spodziewał, i tak nie wiedziałby, co na nie odpowiedzieć. Wzruszył więc tylko ramionami i kiwnął głową. Uśmiech Steve'a stał się przez to jeszcze szerszy, o ile w ogóle było to możliwe.
- A co z Bruce'em?
Rogers westchnął i sposępniał.
- Jego również chciałem objąć projektem M, ale Fury powiedział, że musi to przemyśleć. Że w swoim obecnym stanie Banner jest zbyt niestabilny, aby podejmować takie decyzje. Niestety, musiałem się z nim zgodzić.
- Może niech Bruce zostanie tutaj? – zaproponował Stark. – No wiesz, będzie nam łatwiej zareagować, gdy znowu zacznie się robić zielony.
- To dobry pomysł – stwierdził Rogers i ruszył w stronę wyjścia, zapewne by podzielić się tym planem z Furym i Coulsonem. Nim jednak opuścił pracownię, spojrzał jeszcze raz na Tony'ego i z tym swoim cudownym uśmiechem powiedział: - Bardzo się cieszę, że między nami wszystko jest już w porządku, Tony.
Te słowa nawet by go ucieszyły, gdyby nie brzmiały jak wielkie i okrutne kłamstwo.
- Jestem ci wdzięczny, Rogers – powiedział powoli, czując jak po raz kolejny pęka mu serce. – Ale dług wdzięczności to nie to samo co przyjaźń.
Wiedział, że go skrzywdził. Widział to po jego cudownie szczerej twarzy. Tak jednak było lepiej. Wolał skrzywdzić go teraz i jasno nakreślić między nimi granicę, niż dać mu złudne przeświadczenie, że mogą zostać przyjaciółmi.
Nie mogli zostać przyjaciółmi. Tony zbyt bardzo go kochał, żeby być tylko jego przyjacielem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top