26
— Chłopcy, to naprawdę cudowny prezent! — Euphemia Potter uśmiechnęła się szeroko, wyjmując z małego kuferka perłowe kolczyki. Kobieta ze łzami w oczach oglądała biżuterię, obracając ją w drobnych palcach, niczym najdelikatniejsze jajko.
Fleamont z uznaniem spoglądał na syna i jego przyjaciela, którzy byli z siebie niesamowicie dumni. To prawda, że ekspedientka miała tutaj swój udział, jednak... mogli się nie zgodzić i kupić apaszkę, tak?
Tego wieczoru, o godzinie dziesiątej, państwo Potter, ze swoim jedynym synem i jego najlepszym przyjacielem, siedzieli wokół stolika wypełnionego po brzegi ciasteczkami i wszelakimi innymi słodyczami, rozmawiając na przeróżne tematy.
James siedział na ziemi, przed choinką, wciąż zerkając na najnowszy model miotły, który sprezentowali mu rodzice. Fleamont rozkoszował się najdroższym alkoholem, który również był prezentem. Euphemia wtulała się w męża, co chwila pocierając palcami perłowe kolczyki, oraz sznur pereł, który dostała od męża. Czyżby tu też wystąpiła ingerencja ekspedientki?
Syriusz natomiast, siedział na przeciw Jamesa, a tuż obok niego w brązowej ramce, umieszczone było zdjęcie jego i Rogacza, zrobione trzy dni wcześniej, podczas gdy oboje postanowili nacieszyć się śniegiem i ulepić bałwana. Obok tej pamiątki spoczywało pióro. Magiczne pióro, które mieniło się złotymi literami. Piękna robota.
Wbrew tradycji, tegoroczne prezenty otwarto dzień szybciej. Było tak dlatego, ponieważ w dzień Bożego Narodzenia Potterowie byli zaproszeni na obiad do państwa Evans. Włącznie z Syriuszem, który jednak odpychał się od tego pomysłu rękami i nogami. W końcu przekonał Jamesa, że nigdzie nie idzie argumentem, który również spędzał mu sen z powiek.
— Przeprosisz ją — przypomniał James, gdy oboje kładli się spać.
Syriusz wywrócił oczami i nakrył się kołdrą, ale James zdążył jeszcze rzucić w niego poduszką.
— Przeprosisz, albo idziesz z nami.
~*~
Annabeth opatuliła się szczelniej kocem. Hogwart w tym roku świecił pustkami. Z jednej strony nie dziwiło jej to. Gdyby miała normalną rodzinę, też chciałaby spędzić z nią święta, mimo tego, że świat praktycznie tkwi w stanie wojny. Jednak z drugiej... gdyby ona sama była matką... nie pozwoliłaby swoim dzieciom wyjechać z najbezpieczniejszego miejsca na ziemi.
Machnęła różdżką i wyczarowała ciepłe kakao. Wpatrywała się w widok za oknem. Ciemność, którą rozświetlały tylko gwiazdy. Piękne. Ta czerń, piękna czerń zimowego nieba, przywodziła jej na myśl oczy pewnego czarodzieja. Przymknęła powieki i wyobraziła sobie, jak staje w drzwiach jej dormitorium. Zziębnięty, błagający o to, by go wysłuchała. Prawie czuła swoją desperacką chęć przytulenia go, pocałowania. Jednak wiedziała, że jest to niemożliwe. Że ma niepisany długo wobec Susan, która zakochała się w nim bez pamięci. Wobec tej, która... zdradziła? Nie wiedziała, czy wolno jej użyć tego słowa. Przecież tu chodziło o jej bezpieczeństwo.
— Nie mam prawa tego od ciebie wymagać... — szepnęła, otwierając oczy i godząc się z otaczającą ciemnością, która pochłaniała ją coraz bardziej, zabierając płomień życia.
~*~
Susan wzięła głęboki oddech. Jej serce biło jak szalone, jednak ona wiedziała,że nie ma możliwości odwrotu.
— Żeś się wpakowała, idiotko... — szepnęła. Uniosła dłoń, by zastukać wielką kołatką, która przypominała głowę węża, jednak drzwi natychmiast uchyliły się. Mężczyzna w czarnym fraku przywitał dziewczynę wymuszonym uśmiechem, zabrał płaszcz, po czym zaprowadził do sali, umieszczonej w prawym skrzydle domu.
W lewym kącie ciemnego pokoju, rozświetlonego jedynie setkami lampek, zwisających pod sufitem, stała choinka. Ogromna, ciemnozielona choinka z mnóstwem zielonych ozdób. Po prawej stronie, wzdłuż ściany z zasłoniętymi oknami, rozciągał się nakryty srebrną zastawą stół. Gdzieniegdzie znajdowały się grupki czarodziei, pochłoniętych rozmową i popijających trunki.
Chcę do domu.
Susan wzdrygnęła się, gdy poczuła kościstą dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła się powoli, w duchu błagając, by nie była to ta osoba, o której myśli. Na szczęście, jedyne co napotkała, to uroczy uśmiech Regulusa Blacka.
— Miło cię widzieć. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Może usiądziemy?
Dziewczyna, w towarzystwie młodego Blacka, zajęła miejsce przy stole. Miała nadzieję, że nikt za chwile jej nie wygoni, stwierdzając, że nie jest godna, by tam usiąść. Stopniowo inni bywalcy zaczęli zajmować swoje miejsca, a Walker przyglądała się im z zaciekawieniem, jednocześnie uważając, by z nikim nie złapać kontaktu wzrokowego. Była autentycznie przerażona i wściekła na siebie, że w ogóle się tam pojawiła.
Regulus natomiast co chwila popijał łyk soku, by po sekundzie znów wpatrywać się błyszczącymi oczyma w drzwi. Był bardzo podekscytowany. Nie mógł się doczekać honorowego gościa.
Nagle wszyscy ucichli do tego stopnia, że słychać było jedynie trzaskanie ognia. Postać w ciemnych szatach pojawiła się w drzwiach, a Sue wstrzymała oddech. Wszyscy natychmiast wstali i pochylili głowy przed Voldemortem, który powoli, rozkoszując się swoją wyższością, podążył, by zająć honorowe miejsce. Małym, ledwie zauważalnym gestem pozwolił swoim zwolennikom usiąść.
— Dobrze widzieć was tu... — zaczął, rozglądając się po znajomych twarzach.
Mało kto odważył się spojrzeć w jego lodowate oczy. Ten strach, ich strach, wpędzał go w niesamowicie dobry humor.
— Wszys... — urwał w połowie zdania, zatrzymując dłużej wzrok na pewnej postaci. Nigdy nie widział tej uroczej dziewczynki, a miał wyjątkowo dobrą pamięć do twarzy. — A cóż to za... świeża krew...
Serce Susan waliło tak bardzo, że bała się, że każdy słyszy wielki łomot, wydobywający się z jej klatki piersiowej.
Regulus szturchnął dziewczynę, lecz ona nie była w stanie podnieść wzroku. Bała się, że On jest w stanie zabić ją jednym spojrzeniem. Kiedy Black prawie wbił jej łokieć w żebra, wydała z siebie cichy syk.
— Ależ to niepotrzebne, Regulusie... uczcie się pokory od tej młodej dziewczyny, która czuje się niegodna spojrzeć na mnie... — Czarny Pan uśmiechnął się, ukazując rząd ostrych zębów. — Jak masz na imię?
— Su... Susan Walker. — Dziewczyna przełknęła ślinę, czując niesamowitą suchość w gardle.
— Z tych... Walkerów...? — Voldemort przejechał dłonią po policzku, przekręcając nieco głowę i z uwagą przyglądając się dziewczynie.
— Jestem córką Elizabeth i Edwarda Walkerów... — przyznała cicho.
— Jesteś... — Voldemort powoli wstał z krzesła i zaczął krążyć wkoło stołu. — Spokrewniona z Gryffindorem.
— Niestety.
— Mogę wiedzieć, co cię do nas przywiało, dziecko? Przyznam szczerze, że ci, którzy w tak młodym wieku dołączają do mnie, zwykle znajdują się w tym zacnym gronie razem z rodzicami, a ty...
Nagle zawiał wiatr, a po chwili Susan stała przed Voldemortem, który z zaciekawieniem przyglądał się jej twarzy.
— Jesteś doprawdy ciekawym przypadkiem... — Czarnoksiężnik puścił jej podbródek i odwrócił się tyłem. — Fakt, że jesteś w domu tego zdrajcy przeszkadza mi, nie ukrywam... jednak dam ci szansę. Masz minutę by przekonać mnie o swojej wierności. Inaczej... staniesz się świątecznym prezentem Nagini...
Sue zamrugała oczami, by odgonić łzy. Wolała nie pytać, kim jest, albo raczej czym jest, Nagini. Odetchnęła głęboko. Wiedziała, że będzie ciężko. Matka Ann ostrzegała ją, że Czarny Pan lubi wystawiać ludzi na próbę, a ona sama nie jest nikim ważnym.
— Jestem czystej krwi... rodzice wpajali mi, że nie... nie jesteśmy lepsi od mugoli. Ale przecież jesteśmy wyjątkowi. Możemy... zabić ich jedną frazą, wyrażeniem... — W miarę, jak mówiła, wyrażała to, co od zawsze siedziało w jej sercu, nabierała odwagi. Chociaż nie przeszkadzały jej mugolaki, to do samych mugoli nigdy nie pałała sympatią. Uniosła wzrok, by spojrzeć na postać w czarnym płaszczu, która głowę miała odwrócone lekko w jej stronę, ukazując swoje zainteresowanie. — Nie powinniśmy się ukrywać. Chcę... — Mimowolnie spojrzała na białowłosego, który, spotykając jej ciemne tęczówki, spuścił wzrok. — Chcę także zemsty. Zemsty na tych, którzy zabrali mi to, na czym mi zależy. Którzy oszukali mnie, zranili, wykorzystali. Z czystego serca nie... Nienawidzę Annabeth Rodden.
Rodzice Ann nie spuszczali wzroku z dziewczyny, mimo że pani Rodden zacisnęła pięść pod stołem.
— Zabrała mi wszystko. Z resztą nie tylko mnie. Jeśli... jeśli mi na to panie pozwolisz, pragnę pomóc Lucjuszowi zemścić się na tej zdrajczyni... — skończyła i znów spojrzała na Voldemorta, który wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Powoli uniósł różdżkę, a dziewczyna cofnęła się o krok. Nie chciała zamykać oczu, choć tak bardzo bała się śmierci. Ale... to chyba nie boli, prawda? Tom Riddle machnął różdżką, a dziewczyna poczuła, jak coś delikatnie muska jej ramiona i długą do ziemi suknie.
— W zielonym ci do twarzy... — rzekł Czarny Pan, odchodząc na swoje miejsce.
Susan z niedowierzaniem dotykała delikatnej, zielonej tkaniny, którą przed sekundą wyczarował Voldemort.
— Mam nadzieję, że to utwierdzi was w przekonaniu, że jestem litościwy i nie skreślam kogoś na podstawie przynależności. Zapraszam do stołu, Susan.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top