Kościół

(Perspektywa Polski)

Spotkanie u Czech miało się odbyć jutro, w poniedziałek. Od wczoraj zacząłem się gorzej czuć. Raz co jakiś czas doznawałem bólu mięśni, bolała mnie głowa w skroniach i stawy przy ich zginaniu. Nie miałem gorączki, ani nie kaszlałem, więc nie mogła to być żadna grypa, czy koronawirus. Zmysły też zostały zachowane, mam tu na myśli smak, węch i tym podobne.

Był upalny dzień i cały czas czytałem książkę w towarzystwie najlepszego w tym okresie przyjaciela - wiatraka, gdyż ekran telefonu mnie drażnił i przyprawiał o większy ból w skroniach. "Bracia lwie serce" to lektura dla dzieciaków, ale tak się składa, że mam niemałe braki, jeśli chodzi o lektury szkolne. Nie chciałem ich nadrabiać, po prostu była to jedyna nieprzeczytana przeze mnie książka (a było ich ogólnie w mojej skromnej bibliotece domowej niewiele), którą dostałem od Węgra bez okazji, ot tak, bym się nie nudził, właśnie w takie dni, jak ten.

Bardzo podobał mi się fakt, że bracia dbali o siebie, jakby byli stworzeni tylko dla siebie i tylko do siebie należeli. Starszy brat bardzo troszczył się o młodszego brata. Pomyślałem o Węgrach i poczułem się źle. Jesteśmy sobie bliscy, ale nie tak bardzo, jak ci bracia. Wiem, że to tylko książka, która w dodatku zawiera w większości zdarzenia nierealne, ale nabrała mnie chęć zmiany. Zachciałem nagle poprawy naszych relacji. I nie tylko naszych. Pomyślałem o Niemcu. Źle go potraktowałem...

Skubany Węgier wiedział, co mi kupić.

Zamknąłem książkę i zaglądnąłem w komórkę. Była 19:31. Zaczytałem się. Nie zdarzało mi się to często. Właściwie w ogóle. Przypomniało mi się, że o 20:00 zaczyna się msza święta, na którą zamierzałem się udać. Spojrzałem przez okno. Ściemniło się i zachmurzyło. To był dosyć dobry znak. Będę mógł w spokoju pożegnać się ze swoim przyjacielem wiatrakiem i nie będę musiał dłużej znosić tego upału.

Odłożyłem książkę, wyłączyłem wiatrak, wstałem z kanapy i udałem się do pokoju w celu założenia na siebie czegoś odpowiedniego. Do Boga w łachach się nie idzie.

Wyszedłem z domu, wcześniej zastanawiając się, czy brać ze sobą parasol. Koniec końców - nie wziąłem go. Udałem się w stronę kościoła na piechotę i po kilkunastu minutach byłem już przy zimnych murach przybytku, którego ocieplała jedynie atmosfera, kilka zakurzonych wentylatorów i modlitwa wiernych. Zacząłem powoli i z kamiennym wyrazem twarzy wspinać się po równie kamiennych, szerokich schodach, rozciągających się z lewej i prawej strony. Wejście do kościoła znajdowało się zaiście wysoko. Nie zdziwiło mnie to. Nie pierwszy raz tu jestem.

(Perspektywa Niemiec)

Chciałem przyspieszyć proces pogodzenia się z Polską. Wiedziałem, że chłopak w niedziele chodzi do kościoła. Jest katolickim krajem o silnej wierze, choć czasami po nim tego nie widać.

Chciałem z nim porozmawiać. Tak na spokojnie. Wierzę w czas i fakt, że leczy rany i koi nerwy. Wystarczy jeden dzień, by wszystko zmienić. Ja to wiem. Po prostu.

Nie wiedziałem jednak, na którą godzinę Polska pójdzie do kościoła, dlatego przychodziłem na każdą mszę tego dnia, oczekując go. Po kilku ceremoniach miałem już serdecznie dosyć, ale postanowiłem być wytrwały w swoich zamierzeniach.

W końcu. Doczekałem się.

Poszedłem do kościoła o 20:00 i spodziewałem się ponownego rozczarowania, ale nie doznałem go. Wszedłem po schodach na górę i ujrzałem Polskę, stojącego zaraz przed drzwiami w środku budynku. Stanąłem między ludźmi tak, by nie mógł mnie zauważyć. Wychodząc z domu, zabrałem parasol spodziewając się burzy. Po tak gorących dniach jest to praktycznie nie do uniknięcia.

Stałem tak i nie mogłem oderwać wzroku od biało-czerwonego. Rozmarzyłem się. Znowu, a przecież na razie walczę o jego akceptację, nie mogę wspominać tu o oczarowaniu, czy tym bardziej o odwzajemnionej miłości z jego strony.

Zaczął padać deszcz. Pioruny rozjaśniały zachmurzone, ciemne niebo, a grzmoty rozbrzmiewały po okolicy donośnym tonem. Nie zwracałem na to uwagi. Byłem skupiony na niskiej istotce, stojącej w przejściu. Pod koniec mszy, a dokładniej piętnaście minut przed jej zakończeniem zauważyłem coś, co mnie zaniepokoiło. Polen zaczął się delikatnie chwiać i po chwili wyszedł na zewnątrz. Schowałem sie bardziej między ludźmi. Wszyscy, łącznie ze mną staliśmy pod daszkiem. On poszedł dalej, stanął na mokrych od kropel deszczu schodach i moknął razem z nimi. Raz co jakiś czas patrzył w górę, ewidentnie rozkoszując się widokiem piorunów. Po owym zabiegu spuszczał głowę w dół i zamykał oczy, nasłuchując i widocznie oczekując grzmotów. Gdy rozbrzmiewał donośny dźwięk z nieba, uśmiechał się lekko. Był to, szczerze mówiąc, uroczy widok. Niewielu ludzi, których znam, napawa się wdziękiem burzy. Ja należę do tej grupy. Nie lubię burzy. Uważam ją za groźną i nawet, gdy wiem, że jestem bezpieczny, nie czuję spokoju. Burza przypomina mi dźwięki Messerschmittów, pikujących nad ziemią. Dziwne, że owe zjawisko Polsce nie kojarzy się w ten sposób.

Zszedłem na dół, obchodząc gmach dookoła i stanąłem dosyć daleko za Rzeczpospolitą przed schodami, rozłożyłem parasol i uniosłem go nad sobą, gdyż nie cieszył mnie fakt bycia mokrym. Czekałem z niecierpliwością na zakończenie mszy świętej. Doczekałem się. Ludzie zaczęli wysypywać się z wielkiego budynku, ale Polen stał nieruchomo, wpatrując się w duże drzwi kościoła. Najwidoczniej się zamyślił. Zastanawiało mnie, co mogło go tak pochłonąć.

(Perspektywa Polski)

Nie zauważyłem, że msza się skończyła. Myślałem o swoich wcześniejszych postanowieniach, o Węgrze i Niemcu. Gdy wszyscy już opuścili budynek, odwróciłem się i zacząłem powoli schodzić po schodach, patrząc pod nogi. Na chwilę znów znalazłem się w innym świecie, przez co się poślizgnąłem, czyn ten poparł fakt, że schody były mokre. Przygotowałem się mentalnie i w miarę fizycznie na upadek, ale nie odczułem jego przykrych skutków. Wpadłem w czyjeś ramiona, otworzyłem oczy w celu dowiedzenia się, kim jest ich właściciel.

Niemcy. Patrzył na mnie ze zmartwieniem w oczach.

(Perspektywa Niemiec)

Gdy Polska wpadł w moje ręce, słodko się zarumienił i patrzył w moje oczy ze zdziwieniem. Najwyraźniej zaniemówił. Też byłem zdziwiony, ale zapewne nie tak bardzo jak on. Poczułem, że też sie rumienię. Po kilku sekundach Polska się otrząsnął z tak zwanego szoku i stanął na nogach, odsuwając się ode mnie na krok i się otrzepując.

P - Przepraszam...

N - Nic nie szkodzi.

P - Co ty tu robisz? Myślałem, że nie jesteś katolikiem.

N - Bo... Nie jestem. Nie będę cię okłamywał, gdyż kłamstwa są żałosne. Przyszedłem tu po to, by się z tobą zobaczyć.

Zauważyłem, że chłopak zaczął trząść się z zimna, wyciągnąłem w jego stronę rękę z parasolem.

(Perspektywa Polski)

Patrzyłem na Niemca zdziwiony, powoli wyciągnąłem rękę po parasol, ale ją cofnąłem.

P - A ty co? Wodoodporny? Nie wkurzaj mnie i bierz tą parasolkę.

N - Szczerze mówiąc, to jestem wodoodporny.

Niemiec zaśmiał się, szczerze i donośnie. Jeszcze nigdy przedtem nie słyszałem tak pięknego śmiechu w jego wykonaniu. Uśmiechnąłem się i prychnąłem. Postanowiłem przełamać barierę między nami, wszcząć rozejm i całkowitą wzajemną akceptację.

P - Nie marudź.

N - Jestem cieplej ubrany niż ty. Poza tym telepiesz się z zimna.

Niemiec zawzięcie trzymał wyciągnięta rękę z parasolem przed sobą. Nie miałem wyjścia, sięgnąłem po przedmiot przy okazji przez przypadek dotykając dłoni Niemca, na co ten się wzdrygnął. Nie rozumiałem jego reakcji. Uniosłem parasol nad sobą, nie pozwalając tym samym kroplom deszczu mnie dotknąć. Jakbym nałożył na deszcz sądowy zakaz zbliżania się. Poczułem się, jakbym był w ciepłej, bezpiecznej otoczce zbudowanej z materiału, metalu, drewna i niemieckiej życzliwości.

P - O czym chciałeś porozmawiać?

N - W sumie to sam do końca nie wiem... Chciałem pogadać, na luzie, bez wywieranej przez otoczenie presji.

P - Moim zdaniem pomysł git. Idziemy na spacer?

Niemiec uśmiechnął się tylko, co w jego mniemaniu miało znaczyć "tak" i patrzył na mnie.

Szliśmy w milczeniu przez okryte płachtą nocy miasto. Drogę oświetlały nam lampy uliczne, neony i szyldy na budynkach. Było dosyć... klimatycznie. Ten spacer posiadał swój odrębny urok, którego znaczenia nie potrafiłem do końca zrozumieć i wytłumaczyć. Podejrzewałem o to najprostszą ze wszystkich możliwości - Niemca. Jego obecność nie była dla mnie zbędna i niepożądana. Przyprawiała mnie jedynie o lekki dyskomfort, praktycznie nieodczuwalny. Trwaliśmy tak w milczeniu przez dobre kilkanaście minut, wpatrzeni w widok przed nami bądź pod naszymi stopami. Ciszę przerwał Niemcy.

(Perspektywa Niemiec)

Po dosyć niezręcznej ciszy postanowiłem w końcu powiedzieć to, co powinno było zostać wypowiedziane już dawno temu. Wziąłem głębszy wdech i zacząłem mówić, a raczej wylewać z siebie potok słów.

N - To, co ci zrobiłem, jest niewybaczalne. To, że to pogorszyłem na imprezie u Rosji jest niedopuszczalne. Nie wybaczyłem sobie tego nadal i chcę, abyś wiedział, że jest mi bardzo przykro... Przepraszam... Wiem, że głupie przeprosiny nic nie zmienią i masz absolutne prawo nie chcieć się ze mną przyjaźnić. Ale chcę żebyśmy się tolerowali, a raczej żebyś ty... tolerował mnie... Bardzo nie chcę się z tobą kłócić, bałem się wczoraj po tym, co oznajmiłeś, że się więcej nie zobaczymy... Nie chciałbym tego...

Nie zauważyłem kiedy do moich oczu napłynęły łzy, a głos się załamał. Stanąłem i patrzyłem na swoje buty, bojąc się spojrzeć w oczy Polakowi. Nagle poczułem dotyk na ramieniu. Podniosłem powoli głowę i ujrzałem uśmiechniętego Polskę, wpatrującego się we mnie tak życzliwie, jak jeszcze nigdy dotąd. Ten widok roztopił mi serce. Polen upuścił parasol, podszedł do mnie i mnie przytulił. Nic nie mówiłem, tylko odwzajemniłem przytulasa.

(Perspektywa Polski, tak, wiem, że skaczę jak zając z perspektywy do perspektywy)

Nie zamierzałem się wkurzać, wrzeszczeć, co on to sobie w ogóle wyobraża, że zwykłe "przepraszam" jest gówno warte. Cieszyłem się. Poczułem życzliwość i sympatię bijącą od Niemca na kilometr i wiedziałem, że się zmienił. Szkoda, że dopiero teraz to zauważyłem. A raczej zechciałem zauważyć. A jeszcze wczoraj wrzeszczałem na niego i kazałem mu zniknąć z mojego życia. Hah, jaki ten los potrafi być zabawny. Przytuliłem go, upuszczając przedtem parasolkę. Odwzajemnił.

P - Wybaczam ci, głupi.

N - T tak bez krzyków, szamotaniny, przekleństw?

P - Za kogo ty mnie uważasz? Za jakiegoś żula z wścieklizną?

Zaśmiałem się.

N - Heh, nie.

Niemiec też się zaśmiał. Puściłem go.

P - No dobra, przylepo. Koniec tych "czułości". Idziemy dokądś?

Niemiec uśmiechnął się.

N - A kto pierwszy się przytulił?

P - Żałujesz?

Uśmiechnąłem się trochę figlarnie.

N - Skądże. Chodźmy, może do parku?

P - Nie zgłaszam sprzeciwu.

Udaliśmy się w stronę wybranego miejsca, gdy już tam dotarliśmy, Niemcy złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą. Nie powiem... Podobało mi się to... Jednak nie chciałem tego do siebie dopuścić.

Kilka sekund potem byliśmy już przy fontannie wykonanej z piaskowca. Niemiec puścił moją dłoń, usiadł z wyszczerzem na twarzy na skraju i patrzył w wodę. Była podświetlona i zaskakująco czysta.

Rzadko bywam w parku. Właściwie, to nigdy. Z tego, co kojarzę, nie było tu fontanny.

Niemcowi bardzo się poprawił humor. Wyciągnął portfel z kieszeni, a z niego dwie monety. Dał mi jedną. Słabe światło, padające na wszystko naokoło, w promieniu paru metrów od fontanny, pomogło mi rozpoznać walutę. Pięć złotych. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Niemca gapiącego się na mnie z uśmiechem.

N - Pomyśl życzenie.

Zamknąłem oczy i bez problemu wymyśliłem życzenie. A raczej dwa, ale za pięć złotych to powinno być ich co najmniej pięć, więc nie przejmowałem się tym zbytnio. (Janusz biznesu). Zażyczyłem sobie, by moje relacje z Węgrem się poprawiły i by Niemcy był częściej tak szczęśliwy, jak teraz. Wrzuciłem monetę do wody. Plusk oznajmił powodzenie operacji. Nie chybiłem.

(Perspektywa Niemiec)

Złapałem mocniej pięciozłotówkę w palcach i zacisnąłem mocno powieki. Wiedziałem, czego chcę. Chciałem, aby Polska mnie pokochał... Skoro próba zaprzyjaźnienia się powiodła się tak szybko, może i to nie jest niemożliwe? Jednakże z tego, co wiem, Polska jest dość homofobiczny. Postanowiłem się na tym na razie nie skupiać i cieszyć się tym, co mam, wrzuciłem monetę do zimnej wody i otworzyłem oczy. Chłopak już wcześniej wrzucił swoją monetę i teraz patrzył na mnie.

P - Zdajesz sobie sprawę, że wypowiedziałeś swoje życzenie na głos?

Przeraziłem się.

N - Was?!

Burak ze mnie, czuję to. Polska tylko ślicznie się zaśmiał, puścił do mnie oczko i oznajmił:

P - Żartowałem, co się tak stresujesz?

Westchnąłem z ulgą.

N - Sam nie wiem.

Polen znowu się zaśmiał. Uwielbiam jego śmiech. Mógłbym go słuchać do końca życia, non stop, nie znudziłoby mi się. Połaziliśmy jeszcze chwilę po parku i udaliśmy się do swoich domów. Padłem na łóżko, nad niczym się nie zastanawiając i zasnąłem momentalnie z uśmiechem na twarzy.

(Perspektywa Polski)

Wbiłem do domu z buta (biedne drzwi) rozebrałem się do bokserek i padłem na kanapę zmęczony. To był przyjemny wieczór. Wyciągnąłem telefon i napisałem do Węgra, że już nie musi knuć misternego planu, jak by mnie tu zaciągnąć na spotkanie u twórcy krecika, sam zdecydowałem się pójść. Odłożyłem komórkę, nie czekając na odpowiedź i zasnąłem po paru minutach.

Kolejny rozdział. Wena po pobycie w kościele nie jest zła xD do następnego rozdziału

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top