XXVIII.

Niki
- Powiedz mi więc Niki, jak zostałaś odporna?
- Nie wiem, o czym Pani mówi - powiedziałam spokojnym i opanowanym głosem. Próbowałam naśladować Asha i jego obojętny ton, spojrzenie, postawę. Myśl o nim sprawiała mi ból, ale nie mogłam się teraz tym przejmować.
- Kłamiesz - kobieta syknęła i dalej wpatrywała się w moje oczy.
Od kilku godzin siedziałam na jednym z dwóch foteli przy biurku, naprzeciwko Prezydenta i próbowałam udać, że nie wiem o czym mówi ta kobieta. Tak, dokładnie, okazało się, że Prezydent to kobieta. Miała czterdzieści kilka lat, jasne, tlenione blond włosy, mocno wystające kości i stalowe spojrzenie. I w gruncie rzeczy miała rację, mówiąc, że kłamię. Kłamałam, ale nie miałam wyjścia.
W jej gabinecie paliła się tylko jedna lampka, która dawała niewiele światła. Było mi niewygodnie, a wzrok zaczął szwankować. Czułam, że za niedługo znowu zniknie.
Nie odezwałam się, więc po kilku sekundach wpatrywania się we mnie, znowu zaczęła.
- Dlaczego ugryzienia cię nie przemieniły?
- Jakie ugryzienia? - grałam idiotkę i chyba nie za dobrze mi to wychodziło, bo kobieta nie odpuszczała. Przyznaję, była zawzięta.
- Niki, nie próbuj ze mną pogrywać. Widziałam wyniki badań. Żadne serum na ciebie nie działa,  chyba że aktywuje ci się syndrom ochrony drugiej osoby. W innym przypadku wirus zombie niszczy wszystko w przeciągu kilku godzin, ale nawet w ciągu tego czasu nie ma u ciebie widocznych skutków działania jakiegokolwiek serum.
- Nie mam na imię Niki, tylko Riley, pani Prezydent.
- Oczywiście - kobieta posłała mi zimny i wyrachowany uśmiech. Leciutko zadrżałam, ale chyba tego nie zauważyła. Przynajmniej miałam taką nadzieję.
- Co się stało, kiedy strażnicy cię tu prowadzili?
Straciłam wzrok.
Próbowała wydobyć ze mnie informacje z innej strony. Przewidziałam to.
- Ściana obok mnie wybuchła - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Wiem, co jeszcze?
Próbowałam się patrzeć tam, gdzie mogła mieć głowę.
- Nic.
- Nonsens. Zniknęłaś z naszego monitoringu. Gdzie byłaś? - w jej głosie było tyle jadu, że mogłaby zabić mnie i jeszcze kilka innych osób, a dalej miałaby go pod dostatkiem.
- Spanikowałam i błądziłam po korytarzach.
Usłyszałam jej zirytowane westchnięcie.
- W porządku. Idź.
Przełknęłam ślinę. Nie miałam pojęcia, gdzie mogą być drzwi. Wstałam jednak z fotela i próbowałam iść normalnym, zdecydowanym krokiem. Miałam tylko nadzieję, że nie wpadnę na ścianę.
Poczułam mrowienie w palcach na chwilę, zanim dotknęłam ręką klamki od drzwi. Odetchnęłam lekko z ulgą, kiedy otworzyłam je, a po drugiej stronie czyjeś ręce mnie złapały.
- Odprowadź ją do laboratorium Williamie, dobrze?
- Oczywiście pani Prezydent.
- Usłyszałam zamykające się drzwi. Will mocno mnie trzymał.
- Spuść głowę - szepnął.
Posłusznie spełniłam jego polecenie i chwilę później usłyszałam głos.
- Gdzie z nią idziesz strażniku? - rozpoznałam głos Pana Przeciętnego.
- Pani Prezydent kazała ją zamknąć w pokoju pod nadzorem.
- Ach, w porządku, myślałem, że mamy przeprowadzić badania...
- Takie są rozkazy, proszę pana - przerwał mu Will.
- Dobrze, dobrze. Kiedy będzie mogła przyjść?
- Jutro po południu.
- Świetnie. Zostałeś jej osobistym strażnikiem?
- Tak, mam przydział.
- Gratuluję. To ważna rola, ale na pewno sobie poradzisz.
- Dziękuję. Gdzie pan idzie doktorze?
- Chciałem porozmawiać z Prezydent o naszej pacjentce, ale chyba zrobię to jutro. W końcu dostała moje raporty.
- Oczywiście, sam je dostarczyłem.
Usłyszałam oddalające się kroki doktora i zaczęłam się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Miałam wrażenie, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż mi się wydawało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top