XXVII.

Derek
Uciekłem z powrotem do środka. Szybko zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem po Denisa. Nie było czasu na myślenie. Działał tylko instynkt.
Nie łudziłem się, co do tego, że zombie mnie nie zauważyły. Już dawno przestałem żyć marzeniami. Po chwili usłyszałem walenie w drzwi.
Przełknąłem ślinę. Stałem na schodach z chłopcem na rękach i pustką w głowie. Musiałem coś zrobić!
Po chwili w głowie pojawił mi się szalony plan, ale niestety nic innego chyba nie mogłem zrobić.
Pobiegłem na górę razem z dzieckiem i położyłem go na łóżku. W rączce dalej ściskał jednego z pluszaków. Czułem, jak serce podchodzi mi do gardła, gdy słyszałem walenie w drzwi na dole. Pobiegłem tam. Szybo znalazłem jakiś większy plecak i pośpiesznie wepchnąłem tam jedzenie, picie i kilka innych niezbędnych rzeczy, które udało mi się znaleźć. Wróciłem na górę. Plecak był w większej połowie pełny. Spakowałem również kilka cieplejszych ubrań dla siebie i Denisa, a później założyłem go na plecy i chwyciłem Denisa na ręce. O dziwo chłopiec nie płakał. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zdałem sobie sprawę, ze musiał usnąć. Miałem nadzieję, że mój plan się powiedzie.
Zamknęłam drzwi do pokoju i spojrzałem przez okno. Znajdowaliśmy się w najdalszej części domu, która wychodziła na od lat nieużywaną drogę,  a później na pole. Nie widziałem, żeby ktokolwiek się tam kręcił,  bo było tam pełno węży oraz trujących krzewów. Musiałem jednak zaryzykować. Z dwojga złego wolałem gady i krzaczki niż żywe trupy. Tak na marginesie, chyba każdy by wolał.
Nie myliłem się. Pod oknem stała drabina, którą Zack zapomniał odnieść do garażu. W myślach podziękowałem mu za to, mimo że w tamtej chwili potwornie mnie to wkurzyło, bo kiedy szedłem nie zauważyłem jej i na nią wpadłem.
Okey, koniec dygresji Derek, skup się.
Chłopiec dalej spał w moich ramionach. Przywiązałem go specjalnymi szelkami i uchyliłem okno. Wychyliłem się na zewnątrz, ale nikogo nie widziałem. Usłyszałem trzask szyby. Czas bardzo szybko mi się kończył.
Odetchnąłem głęboko i szeroko otworzyłem moje wyjście. Zacząłem schodzić. Drabina była stabilna, ale w środku cały się trząsłem. Jeśli obsunęłaby mi się noga lub co gorsza nie utrzymałbym chłopca. Cóż...wolałem o tym nie myśleć.
Zeskoczyłem z ostatnich dwóch szczebli i cicho pognałem przed siebie. Nie widziałem nikogo ani niczego. Po kilometrze byłem spocona i zgrzany. Wchodziłem do lasu. Musiałem znaleźć nam kryjówkę i zastanowić się, co dalej.
***
Zack
Rozmawialiśmy przyciszonymi głosami pełnymi napięcia. Plan jak na razie przebiegał bez zarzutów. Oglądaliśmy książki, kiedy Wiki nagle krzyknęła zaskoczona. Nie był to okrzyk w stylu "O mój Boże zaraz zjedzą nas zombie!" tylko bardziej coś w stylu "Patrzcie, co znalazłam!".
Podeszliśmy do niej z Luke'iem i spojrzeliśmy jej przez ramię. W rękach trzymała mała książeczkę. Kartki były trochę wyblakłe.
Pierwszą stronę wyrwano, ale kolejne były w nienaruszonym stanie.
"Dzień 23
Choroba dalej się rozwija. Coraz więcej ludzi choruje. Nie ma lekarstwa. Przynajmniej na razie. Zaczynam tracić nadzieję. Moja córka zachorowała. Mąż też. Ja jakoś się jeszcze trzymam. Nie mam objawów. Wirus jest w powietrzu, ale to krew jest głównym czynnikiem zarażenia. Nie znajdę szczepionki. Mam za mało czasu".
"Dzień 47.
Zmienili się kilka dni temu. Musiałam ich zabić. I to zabiło również mnie. Pracuję cały czas w laboratorium. Na niczym innym mi nie zależy. Straciłam wszystko. Co mam innego do robienia?"
"Dzień 85.
Czuje się coraz gorzej. Ale wpadłam na coś, co może kiedyś komuś pomóc. Krew ma coś w sobie. Niestety, nie mam już czasu. Pracuję w piwnicy. Nie mam tu takiego sprzętu. Ale to krew jest rozwiązaniem. Moja nie działa,  ale innych... Warto spróbować. Może jeszcze starczy mi czasu..."
Wiki ominęła resztę kartek i zatrzymał się na ostatniej. Było na niej tylko kilka słów nakreślonych na szybko. Niektóre się rozmazały,  ale dało się je odczytać.
"Dzień 111.
To była kwestia czasu. Jestem zarażona".
Wiktoria w milczeniu zamknęła małą książeczkę i przez chwilę trzymała ją w ręce. Później się do nas odwróciła.
- Co o tym myśleć? 
Akurat w tamtej chwili nie myślałem. Nie miałem wątpliwości, że kobieta się zmieniła, ale próbowała. No i jeszcze ta krew. Czyżby rozwiązanie byli takie proste? Tylko krew i już?
Dziewczyna schowała książkę do swojej torby i kiedy odwróciła się w stronę drzwi, usłyszałem tylko strzał i  zobaczyłem blednącą twarz Wiki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top