XLI.

Niki
Wiecie jak to jest nie widzieć umarłych, ale ich słyszeć? Nigdy więcej nie chciałabym przeżyć czegoś podobnego, ale nie wiem, czy moje życzenie ma szansę się spełnić, jeśli jestem na wpół niewidoma i żyję w świecie żywych trupów. Chyba nie.
Kiedy wybiegłam na zewnątrz z karabinem przewieszonym przez plecy i moim nożem, który wręczyła mi Prezydent, tego dnia, gdy szłam na polowanie. Przypomniało mi się, że nie wiem, co się stało z tym chłopakiem, którego złapaliśmy. Musiałam się tego dowiedzieć.
Nienawidziłam tej zimnej kobiety bez uczuć. Nie mogłam zrozumieć jej chorych ambicji i tego, że tak bardzo chciała być ważna dla świata. Za kogo ona się uważała? Chciało mi się rzygać na myśl, że być może jeszcze kilka godzin będę musiała udawać, że nie chcę wydrapać jej oczu i sprawić, żeby cierpiała, tak jak wszyscy inni ludzie, którzy byli odporni na jej ''lek''.
Ona odebrała ludziom wszystko. Ich pamięć, historię, wspomnienia. Sprawiła, ze zapomnieli o bólu, ale tym samym nie mogli walczyć o swoje życie, bo nie mieli o co. To była pusta, pozbawiona sensu egzystencja. Nawet jeśli miałabym się pozbyć całego bólu po stracie tych wszystkich bliskich mi osób, ale równocześnie stracić też wspomnienia, to nigdy dobrowolnie nie zgodziłabym się na coś takiego. To było straszne.
- Będę panią osłaniać - powiedziałam i zaczęłam powoli biec. Za sobą słyszałam obcasy stukające po powierzchni. Kto nosi obcasy w czasie apokalipsy zombie, kiedy zdarzyć się może dosłownie wszystko?!
Czułam wszystko dwa razy intensywniej. Słyszałam, jak z lewej strony jakiś nieszczęsny człowiek krzyczy z bólu, bo prawdopodobnie Oni go dopadli. Huk karabinu dolatywał do moich uszu z góry, prawdopodobnie z wież obserwacyjnych. Czułam zapach prochu strzelniczego i silną woń rozkładu, nawet na zewnątrz. Włosy na rękach zjeżyły mi się, a w żyłach krążyła adrenalina.
Nie zginę dzisiaj, w moich myślach była pewność i przeczucie, że przede mną jeszcze dużo do zrobienia, zanim umrę.
Wyczułam instynktownie, że za chwilę wpadnę na zombie, więc zamachnęłam się i trafiłam w dziesiątkę. Bynajmniej tak mi się wydawało.
- Gdzie musimy się dostać?
- Do zbrojowni. Tam są granaty.
- Ale Ci ludzie...- byłam przerażona pomysłem.
- W wojnie zawsze są ofiary Riley.
O nie, pomyślałam, tego już było za wiele.
Odzyskałam wzrok i zamarłam. Wokół mnie trwała prawdziwa rzeź. Wszędzie dokoła leżało mnóstwo ciał. Niektóre były wyraźnie ludzkie, a inne sztywnych. Jedno było pewne, wszystkie były martwe.
Powstrzymałam odruch wymiotny na widok niektórych osób, które leżały rozszarpane na ziemi. Chyba jednak cieszyłabym się bardziej, gdybym nie widziała, bo teraz do mojego zdenerwowania doszło też przerażenie i poczucie winy wielkie jak Rhode Island.
''To twoja wina'' szeptał jakiś głupi głosik w mojej głowie. Kazałam mu się zamknąć, ale on niestety miał rację. To była moja wina.
Trupy przechodziły cały czas przez mur, a ludzie nie dawali rady walczyć z nimi wszystkimi. Może jednak te granaty to nie byłby taki zły pomysł...
Torowałam sobie drogę do małego budynku, ale z każdym kolejnym przeciwnikiem, byłam coraz bardziej zmęczona. Dawno już nie zmuszałam ciała do tak wielkiego wysiłku i teraz były tego skutki.
Usłyszałam huk karabinu i przede mną jakaś osoba położyła 15 trupów. Spojrzałam w kierunku, skąd dochodziły strzały.
Samara pomachała mi ręką i kazała biec. Wiedziała, ze z naszego planu nici, ale przynajmniej chciała uratować mi życie. Tak prosto byłoby strzelić teraz w głowę Prezydent, albo zostawić ją na pastwę nie do końca umarłych, ale było coś, czego musiałam się dowiedzieć.
Nie wiadomo skąd wyrósł przeciwnik i usłyszałam krzyk kobiety. Spojrzałam za siebie i dostrzegłam małego chłopca. Miał podarte ubranie i brakowało mu kawałka policzka, a z jego licznych ran sączyła się krew. Śniadanie cofnęło mi się w przełyku. Widok dzieci, które się zmieniły, zawsze był najgorszy.
Wbijał zęby w rękę kobiety, która próbowała go odepchnąć. Może i była naukowcem, kobietą, która chciała być wielka i zrobić coś dla ludzkości, ale sama na zewnątrz nie przeżyłaby jednego dnia. Taka była prawda.
Wbiłam nóż w głowę chłopca. Jego ciało momentalnie zwiotczało i osunęło się na ziemię. Prezydent chciała ukryć swoje przerażenie, ale nie za bardzo jej się to udawało.
- Chodźmy - pociągnęłam ją za sobą. Byłam cała we krwi i innych dziwnych substancji, o których wolałam nie myśleć. Na pewno mój zapach nie był najprzyjemniejszy.
Dobiegłyśmy do zbrojowni i kobieta musiała otworzyć kłódkę, co zajmowało jej za dużo czasu. Nie mogła znaleźć kluczyka. Wokół nas gromadziło się coraz więcej zombie, a ja byłam coraz bardziej wyczerpana walką.
W końcu, wydawało by się po milionach lat, udało jej się i obie wpadłyśmy do środka. Ja od razu położyłam się na ziemi i próbowałam dojść do siebie, a kobieta siedziała pod ścianą i tępym wzrokiem patrzyła na swoje ugryzienie.
Musiałam to zrobić teraz.

Cześć!
Za to, że tak rzadko dodaję rozdziały, wrzucam od razu dwa i informuję, że zbliżamy się do końca tegoż opowiadania. Postaram się je zamknąć przed Nowym Rokiem. Mam nadzieję, że mi się uda!
Życzę udanej niedzieli i nowego tygodnia. Trzymajcie się! ^^
claire1902

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top