XXII.
Wpadliśmy do pomieszczenia, w którym głośno płakało dziecko. Leżało zwinięte w jakiś koc na ziemi i jeszcze chwila, a pewnie by umarło. Podbiegłam do niego i wzięłam je w ramiona. Było zimne, umazane krwią i najprawdopodobniej głodne. Nie miałam mleka, ani nawet wody. Jasna cholera.
Denis był jednak chyba tak bardzo wyczerpany, że usnął po kilku sekundach mojego kołysania. Miałam nadzieję, że przeżyje.
- Gdzie Drew?
Za mną rozległ się zimny głos Delii.
- Tutaj Niki.
Usłyszałam stłumiony jęk małego chłopca.
Odwróciłam się, ale nic nie widziałam. Poczułam, że obok mnie pojawiają się dwie osoby. Ash i Luke byli tutaj ze mną. Oddałam Denisa Ashowi i spokojnie podeszłam do kobiety. Włączyło się światło i zobaczyłam przerażający widok. Delia stała z nożem przy gardle Drew. Pamiętam, że wtedy szeroko otworzyłam usta i wpatrywałam się w ten widok z niemym przerażeniem. Ledwo zdołałam wydusić.
- Puść go. - mój głos był spokojny, ale słychać w nim było strach.
- Odejdźcie stąd i zostawcie moich synów w spokoju.
- To nie są twoje dzieci!
Kobieta wyglądała tak, jakby ktoś ją spoliczkował, ale nie miałam wątpliwości, że była to prawda.
Widziałam to wypisane na jej twarzy.
- Kłamiesz!
Jeszcze bardziej udowodniło, że mam rację. Najwyraźniej ona w tej chwili też zdała sobie z tego sprawę, bo policzki lekko jej poróżowiały. Ona była chora. Nie przyszła tutaj z synami, tylko była pacjentką tego szpitala. Nie miałam jednak pojęcia, jakim cudem dzieci się tutaj dostały.
- Delia - powiedziałam spokojnie - jesteś chora. To nie jesteś ty.
Podejrzewałam, że kobieta mogła mieć rozdwojenie jaźni lub osobowość dyssocjalną. Obie możliwości wydawały się prawdopodobne.
- Nie. To jestem ja, a to są moje dzieci.
Niezauważalnie podchodziłam do niej, ale ona była zbyt skoncentrowana na sobie, by to zauważyć. Widziałam, że w środku walczy ze sobą, ale nie miałam pojęcia, która osobowość wygra, więc szybkim skokiem doskoczyłam do niej i wyrwałam jej nóż z ręki. Drew szybko uwolnił się z jej objęć i podbiegł do Asha, który go przytulił. Delia jeszcze próbowała go złapać, ale na szczęście nie udało jej się to. Kiedy zdała sobie sprawę, ze już po wszystkim upadła na podłogę i zaczęła głośno szlochać. Podeszłam do niej i niezdarnie poklepałam ją po plecach. Widziałam, ze teraz wróciła już prawdziwa ona.
- Niki - powiedziała cicho - musicie stąd iść, a ja - przełknęła ślinę i spojrzała na mnie swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, w których teraz wzbierały łzy - a ja muszę coś zrobić. - I wyjęła ze swojego płaszcza jakieś urządzenie z jednym przyciskiem.
Wpatrywałam się w przedmiot oczami wielkimi jak spodki. Miała przy sobie detonator!
- Dobrze, że moje drugie ja o tym nie wie. - zaśmiała się gorzko.
- Wiesz, że masz drugą osobowość? - zapytałam z niemałym szokiem.
- Oczywiście. Chyba nie jestem w tym szpitalu dla zabawy, no nie byłam - poprawiła się.
Kiwnęłam głową, bo kobieta miała rację.
- Ale może zdołamy cię jakoś wyleczyć. W naszym obozie mamy lekarza i...
Przerwała mi.
- Obie wiemy, że to niemożliwe. Macie szansę przeżyć, a ci ludzie tutaj - ogarnęła ręką cały szpital - tylko cierpią. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, ze po moich policzkach płyną łzy.
- Zaopiekuj się nimi - wskazał ruchem głowy chłopców.
- Tak zrobię.
- Idźcie już.
Przytuliłam ją. Nie wiem dlaczego. Poczułam, że tak właśnie muszę zrobić. Kobieta nieśmiało odwzajemniła uścisk.
- Nie martw się. To jeszcze nie koniec.
Kiwnęłam głową, ale dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, co kobieta miała na myśli.
Wstałam i chwyciłam swój plecak. Przed wyjściem ostatni raz spojrzałam na Delię. Dalej siedziała na ziemi i patrzyła za okno. Widziałam, ze walczy, by nie dopuścić do głosu swojego drugiego ''ja''.
Wybiegliśmy na zimne poranne powietrze. Na niebie już zaczynało być widać łuny czerwieni i pomarańczu. Słońce wstawało i wszystko budziło się do życia.
- Do widzenia Delia. - szepnęłam i wsiadłam do samochodu. Luke prowadził i nerwowo postukiwał w kierownicę, kiedy czekał, aż wszyscy wsiądą. Ja jechałam z chłopcami z tyłu i kołysałam Denisa na rękach, a Ash siedział z przodu.
Kiedy byliśmy w odległości około kilometra od szpitala, usłyszałam wybuch i niebo zalało morze kolorów. Nikt tego nie skomentował, ale po minie wszystkich widziałam, ze myślą o tym samym. Cieszyłam się, ze Denis i Drew śpią i tego nie widzą.
Przypomniałam sobie słowa kobiety, tak miała rację to nie był koniec. Wygramy tą wojnę. Pokonamy trupy i odbudujemy świat! Nadzieja umiera ostatnia.
Cześć :)
Z racji tego, że ostatnio opuściłam się w dodawaniu rozdziałów to teraz publikuję 3. Mam nadzieję, że podobały się wam. Oczywiście czekam na komentarze, które są dla mnie motywacją :) W święta raczej nie dodam żadnego rozdziału, bo chciałabym ten czas spędzić z rodziną, także życzę wam Wesołych Świąt i do zobaczenia jeszcze przed Nowym Rokiem ;)
claire1902
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top