XXVI.
Wpatrywałam się w ugryzienie i nie mogłam się odezwać.
Czas stanął w miejscu.
- Niki! Niki co się stało? - zapytał zmartwiony Zack łapiąc mnie za ramiona i potrząsając.
Bez słowa wskazałam na jego szyję.
Chłopak zamarł, a później naciągnął kołnierz kurtki. Ale to nic nie dało. Widziałam.
- Jak? - mój głos brzmiał nienaturalnie, dziwnie.
- Usiądźmy. - zaproponował. Nie oponowałam. Chciałam, żeby mi to wyjaśnił.
- Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale to było dawno. Zaraz po tym, jak to wszystko się zaczęło. - wyjaśnił brat, a mi opadła szczęka. Nie wiedział o moim ugryzieniu. Czy to mógł być przypadek, że oboje przeżyliśmy i nie zamieniliśmy się w żywe trupy? Chciałabym poznać odpowiedź.
- Nie zmieniłeś się jak widzę. - odpowiedziałam, na co wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, dlaczego się nie zmieniłem. Na początku źle się czułem. Choć nie miałem termometru, wiem, że miałem gorączkę i to dość wysoką, ale później tak jakby usnąłem i cały ból odpuścił. Kiedy znowu się obudziłem, byłem zdrowy, a po tym zdarzeniu została mi jedynie blizna i mgliste wspomnienia.
Bez słowa zdjęłam bandamkę z ręki i pokazałam bratu ugryzienie. Czułam, że to właściwa pora. Krzyknął i odsunął się ode mnie. Zabolało. Chyba po chwili wrócił mu rozsądek i racjonalne myślenie, bo z przepraszającym spojrzeniem znowu się przysunął. Słabo się uśmiechnęłam. Wziął do ręki moją dłoń i uważnie przyjrzał się śladowi. Był identyczny jak jego, tylko, że w innym miejscu.
- Dlaczego nie zginęliśmy? - spytał.
- Też chciałabym wiedzieć.
Popatrzeliśmy na siebie, a później bez żadnego słowa położyliśmy się na dachu i patrzyliśmy na gwiazdy, tak jak kiedyś.
********
Obudziłam się pierwsza. Nawet nie zauważyłam, że usnęliśmy, ale najwyraźniej po ciężkiej nocy, byliśmy zmęczeni. Zack jeszcze spał, kiedy postanowiłam zrobić śniadanie. Było cholernie zimno, a porywisty wiatr smagał po ciele. Mimo, że miałam kurtkę, było mi zimno. Wstałam i rozejrzałam się po okolicy. Całe ciało zesztywniało mi i z zimna i z twardości dachu, na którym usnęliśmy. Oczywiście, nie mieliśmy spać gdzie indziej, ale mogliśmy rozłożyć karimaty.
Zauważyłam, że większość zombie, zdążyła się rozejść, ale nieliczne jeszcze stały pod marketem. Spojrzałam na nie z góry. Wydały cichy jęk na mój widok i wyciągnęły ręce. Pokręciłam głową.
Chłopak dalej spał w najlepsze. Zaczęłam wyjmować jedzenie. Pół litra wody na pół, malutka miseczka płatków i suszona wołowina. Oto śniadanie mistrzów, którzy żyją w świecie opanowanym przez zombie.
- Zack. - szturchnęłam brata.
- Hm? - mruknął przez sen.
- Wstawaj. Śniadanie.
Natychmiast wstał. Przewróciłam oczami.
- Głodomor. - powiedziałam i roześmiałam się. Podałam mu jego porcje. Mina mu zrzedła.
- No tak, musimy oszczędzać, zgadza się?
Skinęłam głową.
W milczeniu zaczęliśmy jeść. Chciałam dobrze i powoli gryźć, ale byłam tak głodna, że pochłonęłam wszystko w pięć minut. Widziałam, że Zack też kończy jeść.
- Co robimy? - zapytałam. Jak się domyślałam, kilka zombie dalej kręciło się na dole, ale z nimi mogliśmy sobie poradzić. Chyba.
- Idziemy do domu. - odparł brat. No tak, w całym tym uciekaniu, zapomniałam, gdzie zmierzamy. Mieliśmy zamiar odnaleźć rodzinę. Zaczęłam się zastanawiać, czy Zack nie miał racji, kiedy powiedział, że może trzeba odpuścić. Skarciłam się jednak za tę myśl.
Zebraliśmy swoje rzeczy i zaczęliśmy omawiać taktykę.
- Schodzimy na dół, zabijamy te trupy, które musimy i biegniemy ulicą Wolności, przez park, a później przebiegamy przez most. Omijamy przychodnię weterynaryjną i idziemy przez osiedle, bocznymi drogami, aż do domu. Mamy do pokonania jakieś 4 kilometry. Jasne?
- Tak.
- Nie zatrzymujemy się. Nie zwalniamy i nie ociągamy się.
Pokiwałam głową. Wstaliśmy i zaczęliśmy schodzić po drabince. Chłopak szedł pierwszy. Obiecał, że oczyści drogę. Ja szłam zaraz za nim.
I nagle biegliśmy po parku. Otaczały nas drzewa. Nie widziałam żadnego trupa, a w rzece pływały kaczki i wesoło kwakały. W pewnym momencie zerwały się do lotu. Spojrzałam przed siebie.
No jasne. Horda zombie.
- Okey. - sapnął Zack. Zmiana planów. - skręciliśmy w boczną odnogę. Wiedziałam, że oboje byliśmy już zmęczeni, a to nawet nie była połowa drogi. Przebiegliśmy cały park, a następnie wypadliśmy na ulicę Trocera. Biegliśmy pod górkę. Zarażeni deptali nam po piętach. Plecak z minuty na minutę ważył coraz więcej. Zastanawiałam się jak to możliwe. Po drodze mijaliśmy pojedynczych szwendaczy, którzy ruszali za nami. Przebiegliśmy obok kościoła i skręciliśmy w lewo, mijając rozpadający się akademik. Po lewej mieliśmy jakieś krzaki i pojedyncze drzewa oraz zniszczone boisko do piłki nożnej. Po prawej rozciągał się plac do nauki jazdy. Byliśmy już tak blisko starego mieszkania. Wypadliśmy na chodnik. Brat się zatrzymał. Ledwo mogłam złapać oddech. Płuca mnie paliły.
Chłopak położył palec na ustach i ruszył dalej. Zanim wszedł do klatki, przystanął i uderzył wcześniej wyciągniętym nożem w otwarte drzwi. Ze środka wynurzyło się trzech zombie. Załatwił ich szybko i weszliśmy do środka. Zack cicho zamknął drzwi i ruszył schodami w górę. Byliśmy maksymalnie skupieni, a poruszaliśmy się prawie bezszelestnie. Dotarliśmy pod dawne mieszkanie i oboje stanęliśmy.
Tyle wspomnień w jednym miejscu. Tyle szczęśliwych chwil.
W końcu uczyniłam ten pierwszy krok i weszłam do dawnego mieszkania, jednocześnie przypominając sobie dawne życie.
Brat ruszył za mną.
Hej :)
Tak, jak obiecałam pojawił się rozdział. Mam nadzieję, że jest okey ;)
Jeśli ktoś ma jakieś sugestie lub zastrzeżnia to piszcie w komentarzach.
No to do kolejnego :*
claire1902
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top