52.


REED POV

-Pani Jennifer czuje się lepiej, jednak przed nią kolejna operacja i długa rehabilitacja- powiedział lekarz o przyjemnej aparycji. 
Staliśmy razem z Adamem na korytarzu, kątem oka spoglądając na drzwi sali mamy. Przed chwilą spędziliśmy u niej prawie godzinę a ja praktycznie zasypiałam na stojąco. 
Zmęczenie, stres i strach, jakie towarzyszyły mi przez ostatnie dni działały na moją niekorzyść. Nie czułam się dobrze, jednocześnie wiedząc, że aby cokolwiek zdziałać muszę się wziąć w garść. 

-Jesteśmy dobrej myśli- podsumował po chwili ciszy.
-Kiedy będzie mogła wrócić do domu?- zapytał Adam, merytorycznym tonem. 
Lekarz spojrzał na nas, przyglądając mi się kilka sekund za długo.
-Cóż...- westchnął- na razie nie jest to możliwe. Tak jak mówiłem, pod koniec tygodnia zaplanowana jest kolejna operacja, po której kilka dni w szpitalu to absolutnie konieczna rzecz. Wszystko zależy od przebiegu operacji i samopoczuciu, jednak utrzymujemy że przy obecnych wynikach wszystko będzie przebiegało spokojnie. Muszą jednak państwo liczyć się z tym, że powrót do pełnej sprawności może zająć bardzo długi czas.
-Oczywiście- Adam kiwnął głową, układając ręce na biodrach. 
-Z mojej strony to tyle- uśmiechnął się lekarz.- Proszę dbać również o siebie. Pani Hale jest w dobrych rękach i jak widać, ma dużo szczęścia. Proszę nie dokładać jej zmartwień. 

Kiwnęliśmy głowami, żegnając doktorka, który pomknął w stronę kolejnego pacjenta. 
-Mama śpi- powiedział Adam, przecierając twarz dłonią.- Posiedzę jeszcze przy niej, dziś później zaczynam pracę. Możemy też zjeść lunch. Chcesz? 
Wiedziałam, że powinnam to zrobić, więc podążyliśmy na parter udając się do bufetu. 

W małym pomieszczeniu, znalazł się jednak wolny stół. Wybór dań nie był zbyt wielki, ale na pewno nie trzeba było nam wiele. Adam zdecydował się na sałatkę, ja postawiłam na klasyczną kanapkę, wodę i jabłko. Przez chwilę poczułam się jak w licealnej stołówce, gdzie razem z Katty albo Izzy wybierałyśmy dania, często komentując je pod nosem. 
Pasta, która wyglądała jak wymiociny. Tacos z poprzedniego dnia. Klopsiki, które wyglądały jakby zaraz miały uciec zza lady. 
To nie tak, że licealne jedzenie było złe. Z reguły było serwowane coś, co dało się zjeść ale niektóre dania, wcale nie napawały optymizmem. 
Ten bufet był szary, nudny ale stoły i krzesła błyszczały tak, jakby były nowe. Wyglądał sterylnie. 

Zjedliśmy w milczeniu, co jakiś czas wymieniając uwagi o szpitalnym życiu, sytuacji mamy oraz pogodzie. 
-To lato- westchnął- jest takie piękne. Dawno nie mieliśmy tu tak ciepłego lata. 
Kiwnęłam głową. Moim dotychczasowym wakacjom tutaj, zawsze towarzyszyło słońce, więc nie rozumiałam tego zachwytu. 
-Jest inaczej- kontynuował- nie wiem jak to określić, ale wszystkie drzewa, kwiaty są bardziej zielone niż zwykle. Takie piękne lato...
-A my w takim szarym szpitalu...- mruknęłam, przeżuwając kanapkę. 

Adam Hale uśmiechnął się lekko. Ten uśmiech wyrażał smutek, zmartwienie i nostalgię. 
-Tak, to jest rzeczywistość- powiedział.- Szkoda, bo liczyłem że wyjedziemy na wakacje ale teraz to nie jest istotne. Najważniejsze jest zdrowie. 
Kiwnęłam głową. 
-Gdzie się podziewa mój syn?- Hale zmienił temat, licząc że wzmianka o moim facecie sprawi, że będę weselsza. 
Tak nie było.
-Archer?- mruknęłam, grając na czas.

Cóż, albo został porwany i jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie albo wszyscy inni w nim są- przez niego.

-No tak, naturalnie- zaśmiał się.- Bywał częściej w domu, od kiedy w nim jesteś a teraz od kilku dni nie przychodzi. Coś między wami nie tak? 
Zaprzeczyłam, może zbyt szybko.
-Ma jakieś swoje sprawy na głowie- wymigałam się, od jednoznacznej odpowiedzi.- Poza tym...Archer ma swój świat, nigdy nie wiadomo kiedy jest się jego wrogiem a kiedy przyjacielem. 
-Racja, czasem ciężko za nim nadążyć-westchnął.- Ale to dobry chłopak. I ma dobrą dziewczynę. 
Uśmiechnęłam się lekko w odpowiedzi, czując krótką wibrację mojego telefonu. Chociaż kusiło mnie, żeby spojrzeć na wiadomość, chciałam najpierw dokończyć posiłek. 
-Rodzice kochają swoje dzieci, choćby nie wiem co, prawda?- zapytałam, czując w ustach posmak szynki, sera i majonezu. 
-Co masz na myśli? 

Westchnęłam ciężko, popijając wodę. 
-Cokolwiek by się nie stało, zawsze kochałbyś Archera?
-Oczywiście- odpowiedział natychmiast.- Jest moim synem, żywym dowodem mojej miłości do jego matki. Kimś, kogo stworzyliśmy wspólnie. Kto rósł na naszych oczach i był naszą dumą. Dalej nią jest.
-Mimo wszystko?
-Mimo wszystko- zgodził się.
-Dlaczego?
-Hmm- zamyślił się.- Odwiedź jest prosta: bo to moje dziecko. Trudne dziecko, ale moje. Może nie byłem idealnym ojcem, może mogłem zapobiec kilku rzeczom...Dlaczego pytasz?

Martwił mnie fakt Dragona i konsekwencji, jakie mogę za to ponieść. Ale nie było wyjścia. Sama się w to wkopałam. Wiedziałam, że może być różnie i martwiłam się tym, jak zniesie to mama. 
-Po prostu- spojrzałam na niego, układając na tacce talerzyk, szklankę i nadgryzione, kwaśne jabłko.-Czasem myślę, że mama ma mi za złe wiele rzeczy...
-Jeśli myślisz o tym, przez co przeszłaś, to uwierz mi, że to rozumie- westchnął.- Śmierć Katty była ciosem dla całej naszej rodziny, przyjaźniłyście się, była ci bliska od pierwszego dnia...Każdy miał prawo się załamać.
Zagryzłam dolną wagę w ciszy.
-A jeśli chodzi o wasz związek- przerwał na chwilę.- Przyzwyczai się. Już to powoli robi. Na pewno nie ma ci tego za złe. Wciąż jesteś jej córeczką, którą kocha bardziej niż cokolwiek na świecie. 

Czy kochałaby mnie nawet wtedy, gdy trafiłabym do więzienia? Gdybym zabiła człowieka? Jak mogłaby żyć z taką świadomością? 
Jak ja mogłabym z tym żyć?

Po odłożeniu tacek na specjalnie wyznaczone miejsce, skierowaliśmy się pod salę mamy. W trakcie Adam opowiadał, że poszuka najlepszych rehabilitantów a ja przypomniałam sobie o wiaodmości.
Ta z kolei była krótka i zwięzła.

Za pół godziny na St. Marie Street.

Numer był zastrzeżony, ale czułam że to właśnie Dragon. Stanęłam w miejscu, orientując się że mam dwadzieścia minut na dotarcie w to miejsce. To nie było tak daleko, ale musiałam wyjść już teraz aby zdążyć.
-Reed?- usłyszałam głos Adama.- Idziesz?
Mężczyzna stał w drzwiach do sali, gdzie wciąż spała moja rodzicielka. Zamrugałam kilkakrotnie, chowając telefon do kieszeni.
-Ja...właściwie, to muszę lecieć- zająknęłam się, poprawiając skórzaną kurteczkę, którą miałam na sobie.- Zapomniałam, że obiecałam Izzy wziąć jej zmianę- skłamałam.- Muszę uciekać.
-Jasne- odpowiedział żywo.- Podwiozę cię.
-Nie!- krzyknęłam, może odrobinę zbyt emocjonalnie.- To znaczy...dziękuję, ale Archer już po mnie jedzie. Także będę już lecieć i...

Kłamanie znów było tak proste, jak dawniej. Przerażało mnie, że ostatnio moje życie to ciągłe kłamstwo i obłuda. 
-W porządku- chociaż wydawał się lekko podejrzliwy, mimo wszystko uśmiechnął się.- Do zobaczenia w domu.
-Do zobaczenia.
Wybiegłam ze szpitala, czując jak łomoce mi serce. Nie wiedziałam czego się spodziewać i jak powinnam reagować. Czy to znaczy, że dostanę broń? Boże, jak ja mam ją schować? Gdzie? Jak mam chodzić z nią po mieście!

St. Marie Street to całkiem ruchliwa ulica. Jest tam dużo kawiarenek i sklepików, które przyciągają uwagę swoją niebanalnością i kolorystyką. Nie wiedziałam, czemu ktokolwiek wybrał to miejsce na tak niebezpieczne spotkanie. Mimo wszystko, czułam się pewnie wśród ludzi, bo liczyłam że w razie niebezpieczeństwa ktoś pośpieszy mi na ratunek.
Wtedy przypomniałam sobie zajęcia z psychologii, które towarzyszyły mi na studiach. Nie chciałam sobie przypominać tego, że im więcej ludzi tym mniejsza szansa na pomoc, ale mój mózg bombardował mnie szczegółami na temat rozproszonej odpowiedzialności*. 

Szłam przed siebie, nie wiedząc czy powinnam gdzieś podejść, czekać na rogu czy może usiąść przy stoliku w kawiarni.  Szłam, rozglądając się dyskretnie ale mijałam samych zwykłych ludzi. Gromadkę roześmianych dzieci, starsze małżeństwo, kobietę biegnącą na przystanek autobusowy z ciężkimi siatami, tłumek nastolatków, ojca z dwójką dzieci, które płakały. Nic nadzwyczajnego i godnego uwagi. Nie było też aut zaparkowanych przy chodniku.
A jednak po chwili poczułam, że ktoś idzie tak blisko mnie, że aż czułam jego obecność na plecach. Zwolniłam, aż w końcu całkowicie przystanęłam. 
Na chodniku panował ruch. Pora lunchu ściągała w tę ulicę ludzi z biurowców i firm. Przeciskali się między sobą, rozmawiając przez telefony, biegnąc z kawą i torbą kanapek czy śpiesząc się, zmierzając w sobie znaną stronę. 

-Idź- usłyszałam niski głos nad uchem i delikatne pchnięcie palcami na żebrach.
Przełknęłam ślinę, próbując zobaczyć kto do mnie mówi, ale mężczyzna popchnął mnie jeszcze raz i wiedziałam, że muszę wykonać polecenie. 
Szłam wolno, unikając pieszych.
-Kim jesteś?- syknęłam, starając się przekrzyczeć gwar ulicy.
-To nie istotne- odpowiedział mężczyzna, wciąż depcząc mi po piętach.- Mam dla ciebie polecenia. 
-Polecenia?
-O dziewiątej trzydzieści sześć, dostaniesz przesyłkę z instrukcjami. Dobrze wiesz od kogo.

Moje przypuszczenia potwierdziły się z czego wcale nie była zadowolona. Czułam dreszcze strachu, za każdym razem kiedy ten facet cokolwiek mówił. 
-Żadnych gierek, obserwuję cię- mruknął wyniośle, a jego oddech łaskotał mnie w ucho. Odskoczyłam jak oparzona, czując że to zdecydowanie jest ponad moje siły. 
-Pamiętaj, co jest stawką- powiedział poważnie, wciąż popychając mnie w przód. 
-Ale co ja mam zrobić? 
-Instrukcje będą w przesyłce- warknął, jakby zniecierpliwiony.- Bądź w domu, punktualnie. Stosuj się do poleceń.
-Znasz mój adres?- przeraziłam się.
-Wiem o tobie wszystko, mała- zaśmiał się w obrzydliwy sposób, który na myśl przywoływał mi tylko Evana.
-A jeśli ktoś odbierze ją za mnie? Mój ojczym...
-Dopilnuj, żebyś była sama- odpowiedział.- Każda niepowołana osoba, która się dowie...zginie. Rozumiesz?

Ton jego głosu świadczył o tym, że to nie są żarty. Nawet nie głupie zastraszanie. To była prawda. Najprawdziwsza prawda.
-Rozumiem- wymamrotałam, czując jak moje wnętrzności mocno się zaciskają. 
-Na twoim miejscu, poćwiczyłbym celowanie do ruchomych obiektów. 

To było ostatnie zdanie skierowanie do mnie. Mężczyzna zniknął tak szybko, jak się pojawił a kiedy się odwróciłam kompletnie nie zauważyłam nic nadzwyczajnego. Tłum ludzi wyglądał zwyczajnie, ani jednej podejrzanej postaci. Spojrzałam w bok, gdzie znajdowała się ślepa i ciemna uliczka. Miałam wrażenie, że coś porusza się za ogrodzeniem, ale śpieszący przechodnie utrudniali mi widok.

Przełknęłam ślinę, myśląc o najgorszym. 



MIKE POV

Zapadał wieczór, kiedy stanąłem na znanej mi uliczce. Dom Yvette Reynolds w żaden sposób nie wyróżniał się na tle pozostałych. Tylko ja wiedziałem, jakie piekło się tam rozgrywa. 
Dopaliłem papierosa, obserwując jak zgrabne nogi blondyneczki zwisają z parapetu. Wyglądała, jakby obmyślała bardzo ważny plan. Przeszła na drzewo, ostrożne i z gracją, przymykając okno i schodząc po gałęziach zeskoczyła na trawnik. Z plecakiem na plechach, w jensowych szortach i luźnym T-shircie z rękawami po łokcie podążała w moją stronę.  Miała poważną minę ale i tak...
wyglądała...kurewsko seksownie.

-Yvette...-zacząłem, ale mi przerwała.
-Powiedziałam chyba wyraźnie! Żadnych pieniędzy! Dlaczego to zrobiłeś!?- jej wyrzuty były mi w tamtym momencie najmniej potrzebne, ale wiedziałem, że kiedy się dowie jej reakcja będzie właśnie taka.
-Bo miałem na to ochotę- odpowiedziałem, marszcząc brwi. 
Wkurzona Reynolds była jak mała trąba powietrzna. Niby żywioł, ale jednak nie brano jej zbytnio na poważnie. 
-Nie obchodzi mnie, na co miałeś ochotę!- wbijając swój palec w moją klatkę piersiową.- Mówiłam, że nie chcę żadnych pieniędzy! Zapłaciłeś tyle pieniędzy za pobyt Charlotte i myślałeś, że się nie będę czepiać? To ogromna suma!
-Odciążyłem cię- odpowiedziałem, tracąc spokój.- Powinnaś mi podziękować.

Dziewczyna ryknęła śmiechem, który nie miał w sobie nic z wdzięczności. 
-I może jeszcze postawić sobie twój ołtarzyk i co noc dziękować ci za ten wielki dar- warknęła. 

Cóż...jeżeli nocne podziękowania byłyby takie, o jakich myślę to zdecydowanie. 


-Yvette o chuj ci chodzi- zdenerwowałem się.- Wyjeżdżasz na mnie tak, jakbym skrzywdził twoją siostrę a ja jej pomogłem. Schowaj swoją dumę w kieszeń, bo nie mam nastroju na kłótnie. 
-Znalazł się, wielki pan i władca!- obruszyła się.- Wielki wybawiciel z misją pomocy biednej dziewczynce. Nie prosiłam się o to i wali mnie, twój dług wobec kolegi. Nie chcę od ciebie pomocy. Rozumiesz?
-To kurwa, bardzo dobrze!- wykrzyknąłem, odpalając silnik. Ruszyłem z piskiem opon, ku zdziwieniu dziewczyny.- Bo to nie dla ciebie, tylko dla Charlotte. To jej pomogłem, nie tobie, księżniczko. 

Reynolds wydała się być wściekła ale z każdą sekundą na jej twarz wpływało zakłopotanie. Rozluźniła się, wygodniej sadowiąc się w fotelu i patrząc przez szybę, obserwowała miasto w blasku zachodzącego słońca. 
-Lubię ten most- wyszeptała cicho. 
Po małym tornadzie nastąpiła cisza. 
-Dlaczego?- zapytałem oschle, ale jednak ciekawiło mnie to. 
-Bo ludzie wyznają sobie tu miłość- powiedziała bez emocji.- A potem z niego skaczą, gdy okaże się ślepa.   
Spojrzałem na nią. 
Ciężko było wyczytać z jej twarzy, czy mówi poważnie czy nie. Ale miała trochę racji. Smutnej racji.

Droga minęła nam w ciszy, aż w końcu dojechaliśmy na wzgórze, które kiedyś wyznaczyło pewniej początek. Kiedy próbowałem ją pocałować a ona błagała o to, bym ją zabił. 
-Yvette- westchnąłem, gasząc światła i silnik. Spojrzałem na jej twarz- posępną, oświetloną jedynie przez ostatnie promienie słońca.- Żyj. 
Zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc o co mi chodzi. 
-Chcę żebyś żyła- powiedziałem poważnie.
-Mike, ja nie wiem o co ci chodzi- przyznała. 

-Chcę, żebyś doceniła że żyjesz- odpowiedziałem.- Żebyś nigdy nie pomyślała o tym, żeby je skończyć...
-Nie zostawię Charlotte- zapewniła.
-Żyj dla was obu, nie tylko dla niej.
Przeniosła spojrzenie, na swoje splecione dłonie. Jej skóra błyszczała w pomarańczowych promieniach a ciało nęciło dobrze znanym zapachem. 
-Staram się. 

Moja dłoń, wkrótce znalazła się w plątaninie jej palców. Ciepło, jakie wydzielała koiło moje nerwy. Czułem, jak wlewa we mnie spokój i zapomnienie a tego potrzebowałem. Być może ostatnich chwil, przed tym co miało się wydarzyć. 

-Przepraszam, że krzyczałam- powiedziała cicho.- Jestem wdzięczna za ten dar, ale nie mogę go przyjąć...
-To tylko pieniądze- westchnąłem, wpatrując się w jej delikatną twarz.
-Z biznesu- wzdrygnęła się.
-Pieniądz to pieniądz- wzruszyłem ramionami, obserwując jak ucieka wzrokiem. 
Ścisnąłem jej dłoń, uśmiechając się lekko. 
-Zasłużyłyście na lepsze życie. Ty zasłużyłaś na spokój- powiedziałem szczerze.- Nie będziesz musiała martwić się o raty. 
-Tak wiem, ale...nie umiem przyjmować czegokolwiek.
-A ja dawać- przyznałem. 
Dziewczyna zaśmiała się lekko, spoglądając na mnie.

Długo po prostu patrzyliśmy na siebie delektując się światłem na naszym ciele, które zmieniało się z upływem minut. 
Moje serce napełnił spokój, mój umysł był czysty i pozbawiony zmartwień. Akcja, która była przede mną przestała mieć znaczenie. 
Za kilka godzin, mogłem być zimnym trupem, ale teraz byłem bijącym ciepłem źródłem.
Ciepłem podarowanym przez Yvette Reynolds. 
Moją blondyneczkę o zielonych oczach i pięknej, artystycznej duszy.
-Pokażesz mi swoje rysunki?- zapytałem.

Długo się ociągała, ale uległa moim prośbom. Wkrótce przeglądaliśmy jej dzieła, ale było to niewygodne na przednich siedzeniach więc przenieśliśmy się na kanapę z tyłu. 
Był jeden warunek. Nie mogłem w żaden sposób skomentować jej pracy. W ciszy przeglądałem strony, wypełnione bólem, cierpieniem, zagubieniem i metaforami, których nie rozumiałem. Zawsze byłem lepszy w ścisłych dziedzinach. Oglądanie jej prac było jak wycieczka przez jej życie i nasze wspomnienia. W pewnym momencie moja osoba dominowała w jej pracach, chyba pod każdym możliwym znaczeniem. 
Widziałem, że jest zawstydzona, ale tylko uśmiechałem się lekko, wodząc palcem po ostrych konturach. 
Na ostatniej stronie była tylko kilka linii. Długo wpatrywałem się w nią, zastanawiając się czy dobrze widzę. Przybierały kształt ust, splecionych w pocałunku. 
Czy jeśli narysowała tę chwilę, mogłem twierdzić, iż było to dla niej ważne. 

Yvette wyrwała mi zeszyt z rąk, czerwieniąc się. Musiała zauważyć, że zrozumiałem tą treść. Pośpiesznie spakowała przedmiot do plecaka, powstrzymując się od spojrzenia na mnie. 
-Gdybym potrafił- zacząłem nisko- rysowałbym tamten moment codziennie. 
Dziewczyna zmieszała się jeszcze bardziej, kryjąc twarz w dłoniach. Przyciągnąłem ją do siebie a ona nawet nie zadrżała. Przywykła do mojego dotyku, co dawało mi niesamowitą satysfakcję. 

-Czy ty się wstydzisz?- zaśmiałam się lekko, nurkując nosem w jej cudownych włosach. 
-Nie chcę o tym rozmawiać- powiedziała. 
-Nie musimy- odpowiedziałem, co przyjęła z ulgą.
Po chwili ośmieliła się, kładąc dłonie na ręce, która ją oplatała. Nie ściągnęła jej, po prostu ścisnęła. Potem skierowała swoje oczy na mnie, zadzierając lekko głowę.
Czułem się, jakby jej spojrzenie wnikało w moją duszę. Możliwe, że wędrowała po moim umyśle, swoim wzrokiem i odkrywała wszystkie demony, jakie we mnie siedzą. Możliwe, że po prostu tylko patrzyła, okiem artysty.
-Wciąż nie wiem, jakie masz tatuaże- mruknęła cicho. 
Uśmiechnąłem się leniwie, delektując się zapachem jej ciała.
-Smoka, dużego i niebezpiecznego. Ze skrzydłami- dodałem.- Ogień i węża. I mały tatuaż, który oznacza moja przynależność. 
-Nie zrozumiałeś- pokręciła głową.
Patrzyłem na nią, jak na najgorętszą sztukę w klubie, jednocześnie myśląc o tym, jak bardzo od nich się różni. 

Nie pamiętam, jak to się stało. W pewnej chwili nasze usta po prostu się zetknęły. Jej aksamitny dotyk sprawił, że momentalnie zrobiło mi się gorąco. Jej usta smakowały jak najlepsze ciasto na świecie, słodkie ale nie mdlące. Jak najpyszniejsza szarlotka z bitą śmietaną. 
I truskawką.
Truskawka musi być. 

Całowałem ją nieśpiesznie, delektując się każdym jej ruchem. Powoli, delikatnie...jakbym trzymał w dłoniach skarb.
Po chwili zniżyłem się, kładąc się na plecach co sprawiło, że dziewczyna położyła się na mnie. Jej długie włosy spływały kaskadami wokół nas, praktycznie odcinając mi dostęp powietrza. Nie reagowałem na to, bo jedyne czego potrzebowałem do życia to jej osoba. 

To była dla mnie niecodzienna sytuacja. Pocałunki w moim aucie, które traktuję jak świątynię. Całkowicie poddany dziewczynie, która miała nade mną przewagę. 
Zawsze to ja górowałem, to ja spełniałem swoje potrzeby. Teraz myślałem tylko o niej. O tym, by to ona była zadowolona. Szczęśliwa. Uważałem, by moje ruchy jej nie skrzywdziły. Pozwoliłem prowadzić jej tę grę, co było dla mnie nowością. 

Moje dłonie wchodziły gładko pod jej koszulkę, gładząc delikatnie jej skórę. 
Ona wciąż trzymała swoją dłoń na moim policzku, delikatnie go masując. 

Ale z czasem ten pocałunek nabrał zawrotnego tempa. Po chwili, obydwoje ciężko dyszeliśmy, nie mogąc przestać obsypywać się pocałunkami. Yvette zgrabnie spięła włosy gumką, którą miała na ręce. Dostęp do jej szyi sprawił, że moje usta mimowolnie tam wędrowały. 
Westchnęła cicho, tuż przy moim uchu, które przy okazji musnęła ustami.

Przeszedł mnie prąd nowej przyjemności, który sprawił, że te cholerne spodnie zdecydowanie stały się za ciasne. 
Yvette wierciła się, drżąc lekko w ten przyjemny sposób. 
-Nie zrobię ci krzywdy, pamiętasz?- wysapałem w jej usta, kiedy po praz kolejny wyginała się z przyjemności. 
-Yhym- mruknęła. 
-W każdej chwili, możesz odejść- poinformowałem. 

To była właśnie jej przewaga. 
Zgrabnie odpiąłem jej stanik, powracając do całowania jej ust. Muskałem palcami skórę, która do tej pory kryła się pod materiałem. Przejechałem palcami pod jej piersiami, na co zareagowała bardzo żywo. 
Nie chciałem robić zbyt dużo, ale kiedy widziałem, jak bardzo jej się to podoba nie mogłem powstrzymać uśmiechu.

Poruszyłem się, na co odpowiedziała. Po chwili znów wypchnąłem biodra w taki sposób, że dziewczyna ścisnęła ustami, moją wargę. 
Po chwili rytmiczne ruchy powtarzały się. Szybciej i szybciej.
Nasze oddechy mieszały się, tworząc gorącą atmosferę. 
Byłem cały rozgrzany, słuchając jej przyśpieszonego oddechu i cichego pomruku.

To nowa sytuacja w której daję coś od siebie, nie licząc na własną przyjemność była dla mnie jak pierwsza jazda na rowerze. Emocjonująca. Cudowna. Z obawą, że zrobię coś nie tak. 

Po kilku sekundach ciałem Yvette wstrząsnął dreszcz. Chwyciłem ją pewnie, przyciskając do siebie a ona mocniej zacisnęła pięści na moich barkach. 


Szybciej.
Szybciej.
Mocniej.
Jeszcze szybciej.


Wiedziałem, że to było to, kiedy bezwładnie rozluźniła mięśnie, próbując opanować oddech. Ja również próbowałem się ogarnąć, czując się tak dobrze jak jeszcze nigdy. 
Cieszyło mnie jej spełnienie.
Nie musiałem mieć własnego. 

Reynolds leżała w moich objęciach a ja bałem się, że może uciec w każdej sekundzie. Jej oddech uspokajał się a ona mocniej wtulała się w moje ramiona. 

Nie chce uciekać. 

-Wszystkiego najlepszego, moja osiemnastko- wymruczałem do jej ucha.- Przepraszam, że nie mam dla ciebie lepszego prezentu. 


=========


* rozproszona odpowiedzialność- w skrócie: im więcej osób, tym mniejsza szansa na pomoc, gdyż każdy myśli "ktoś inny zareaguje"

Bardzo polecam poczytać o tym, bo to fajny temat ;)


Tłumaczyłam się już, więc powtarzać się nie będę ale pisanie na telefonie to nie moja bajka.

Do następnego ;*





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top