46.

WAŻNE OGŁOSZENIA NA KOŃCU ROZDZIAŁU! :)


ARCHER POV

Byłem wkurwiony. Tak wkurwiony, jak jeszcze nigdy przedtem. Krew buzowała w moich żyłach, szumiała w moich uszach, jak głośne fale na plaży. Czułem się, jakby od środka trawił mnie żywy ogień.
Po jakiego chuja, ta pierdolona dziwka roztrząsała stare sprawy? Sprawy, które jej nie dotyczą? I dlaczego do kurwy nędzy, moja własna dziewczyna brała w tym udział?! 
Zaciągnąłem się nikotyną, mając gdzieś wszystkich, którzy pozostali w salonie. Miałem zajebistą ochotę wejść do gabinetu Diego i zrobić taką awanturę, na jaką tylko było mnie stać. Ale nie byłem szefem. Wiedziałem, że Marrero nie będzie przebierał w środkach. 

Kto jak kto, ale on był najbardziej świadom tego, że tego nie należało ruszać.
Sprawa śmierci Kelsey to było największe gówno, jakie kiedykolwiek mi się przytrafiło.  

Jest różnica, kiedy zabijasz z zimną krwią ludzi, którzy są dla ciebie anonimowi albo praktycznie nieznani. Jest różnica, kiedy staje się to twoją codziennością. Jest różnica, kiedy przez ciebie ginie ktoś, kogo kochasz. 
Tego nie da się opisać. Poczucie winy zżera od środka, a czas wcale nie działa na korzyść. Wszystko daje ci do zrozumienia, że zjebałeś. 
Nie ma nic gorszego od świadomości, że Twoje decyzje z przeszłości sprawiły, że teraźniejszość kogoś bliskiego nie istnieje. 
Nie, żebym szczególnie żałował decyzji o biznesie. Niespecjalnie się nad tym zastanawiałem, podjąłem tą decyzję, będąc świadomym ceny jaką za to poniosę. I ponosiłem każdego dnia, tylko tej jednej, piekielnej nocy zapłaciłem zbyt dużo. 
-Archer, porozmawiajmy- słaby głos Reed przedostał się do moich uszu. 
Zamknęła za sobą przesuwane drzwi tarasu i przystanęła obok mnie. 
Wyrzuciłem peta, rozdeptując go butem i bez namysłu odpaliłem kolejnego papierosa. Nikotyna tłumiła moje rozszalałe nerwy, chociaż jej działanie wcale nie było takie mocne jak kiedyś. 
-O czym chcesz gadać?- warknąłem, wciąż wpatrując się w ogród. 

Nie chciałem na nią patrzeć, nie kiedy wygląda tak seksownie jak teraz. Nie, kiedy nie jestem peny czy chciałbym ją przytulić czy zatłuc za jej głupotę. Nie wtedy, kiedy tak bardzo przypominała mi niepokorną Kelsey Reinhart.

-Musisz zrozumieć, że...-zaczęła, ale nie miałem zamiaru pozwolić jej skończyć.
-Że mi nie ufasz?- zapytałem szyderczo, zbliżając papierosa do ust.- Powiedziałem ci wszystko o tej sprawie, ale ty zawsze musisz wszystko sprawdzić sama!
-To nie tak!- wykrzyknęła, drżącym głosem.- To nie jest tak, jak myślisz!
Miałem dość jej płaczliwego głosu i tego, że zawsze chce mieć ostatnie słowo. Zaciągając się papierosem, chciałem zebrać myśli, ale właściwie były tak chaotyczne, że nie potrafiłem ich ujarzmić. 
-Pierdolić fakt, że mi nie ufasz- splunąłem, zerkając na nią kątem oka.- Pierdolić fakt, że jesteś tak zjebana, że potrafisz odjebać takie coś! Włamałaś się na komisariat! Okradłaś ich! Czy ciebie do reszty popierdoliło!? 
Odważyłem się spojrzeć na nią. Stała skulona w sobie ale z bystrym spojrzeniem, wpatrywała się w moje rozjuszone oczy. Otulała się rękoma i pociągnęła nosem, jakby miała się rozpłakać. 
-Nie mów tak do mnie- powiedziała słabo. 
Jak przez mgłę przypomniałem sobie nasze początki. Była płochliwa jak sarna, często się mnie bała ale zawsze patrzyła na mnie w taki sposób, jakby szukała we mnie jednej dobrej rzeczy, której powinna się trzymać. 
-Zachowałaś się jak idiotka! Zdajesz sobie z tego sprawę!?- podniosłem jeszcze bardziej głos, obserwując jak po jej policzku spływa łza.- Wiesz jak to się może dla ciebie skończyć!? Cholera jasna Reed, wystarczy że to ja się narażam! Po jakiego chuja się wtrącasz!
-Musiałam to zrobić! 
Zaśmiałem się złośliwie.
-Musiałaś?- prychnąłem- Nic kurwa nie musiałaś! Zdajesz sobie sprawę z tego co będzie jak policja wywęszy kto ich okradł?! Kurwa, Reed nie jesteś częścią tego pierdolonego świata! Jak bardzo musisz ucierpieć, żebyś to zrozumiała! 
-Jestem jego częścią, bo jestem twoją dziewczyną!- krzyknęła bezsilnie.
-Gówno prawda!- syknąłem.- Izoluję cię jak się da a ty wpierdalasz się na jebaną minę! Co jest do chuja pana z tobą nie tak!?
Byłem zły tak bardzo, jak tylko można to sobie wyobrazić. Nawet nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek będę tak negatywnie nastawiony do mojej kobiety. 
-Nawet nie masz pojęcia jak bardzo ważne rzeczy tam są!
Wyrzuciłem papierosa na trawnik, mając gdzieś, jak bardzo William czepia się o porozrzucane wszędzie pety. 
-A skąd wy, macie pewność, że jest tam cokolwiek, co powinniśmy mieć!? Sprawa Kelsey jest zamknięta, tak trudno ci w to uwierzyć!?
-Archer, daj mi powiedzieć!- wykrzyknęła roztrzęsiona- To wszystko nie jest tak, jak myślisz, że jest!
Nie byłem w stanie słuchać tego pierdolenia. Wciąż wszystko było nie tak, ale to ja doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak to wszystko wyglądało. 

-To jest właśnie dokładnie tak jak myślę!- odpowiedziałem- Słuchaj, nie ważne co sobie ubzdurała ta dziwka Willa, ale kto jak kto, ty nie powinnaś brać w tym udziału!
-Nie mów tak o niej!- Reed wyraźnie traciła nad sobą panowanie. Teraz na jej twarzy nie gościła już pokora ale zdenerwowanie.- Ona was wszystkich próbuje uratować a ty masz czelność ją tak nazywać? Atakować ją!? Jak możesz!
-Oczywiście, że mogę!- prycham, wyrzucając ręce w górę w geście furii.- Ona nie ma prawa grzebać w takich sprawach, rozumiesz!?
-Ma jeśli są kluczowe!- ryknęła- Ale ty zawsze musisz się wyżywać, zamiast posłuchać co mam ci do powiedzenia, bo gdybyś to zrobił, już dawno wiedziałbyś że wcale nie masz racji!
-To słucham!- wykrzyknąłem- Chcesz mi osobiście powiedzieć, że nie uwierzyłaś w moje słowa kiedy opowiadałem ci o tym wypadku!? No śmiało, dowal mi...kochanie- ostatnie słowo okrasiłem tak perfidnym sarkazmem, że dziewczyna, aż się wzdrygnęła.
Mój telefon nagle zadzwonił, więc nie odrywając wzroku od zdenerwowanej dziewczyny, odebrałem i przystawiłem do ucha, rzucając oschłe "słucham".
-Archer Hale- niski, ale kobiecy głos wdarł się do mojego ucha, niczym oślizgła żmija- twoja mała kobietka wpadła w tarapaty, wiesz? Wiem o tym co zrobiła i jeśli chcesz zapewnić jej bezpieczeństwo, to widzimy się za pół godziny tam gdzie zawsze. 
Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, bo moja rozmówczyni rozłączyła się.
Świetnie! Zajebiście! Prze kurwa fenomenalnie!

Musiałem posprzątać ten syf, w jaki się wpakowały a potem osobiście dopilnuję, aby Scarlett Fanning zapłaciła za to, że wciągnęła moją kobietę w to gówno. Przysięgam!
-Kto dzwonił?- zapytała zdezorientowana DiLaurentis.

Popatrzyłem na nią, zaciskając usta w cienką linijkę. Oddychając głośno, wiedziałem że swoim wyjściem wywołam zamieszanie, ale za nic nie mogłem pozwolić, aby Reed ucierpiała. Gdyby trafiła za kratki, nie wytrzymałaby tam ani jednego dnia. Straciłbym ją. Ponownie. 
-Wiesz co- fuknąłem- nie mam zamiaru słuchać tego pierdolenia. Nie obchodzą mnie te tłumaczenia- wycelowałem w nią palec i dodałem- módl się, żeby nie było z tego afery, która cię pogrąży. 
Nie zaważając na nic, po prostu wyszedłem. W salonie nie było nikogo, chwyciłem więc kurtkę i klucze do samochodu. Do drzwi, którymi trzasnąłem, odprowadziło mnie wołanie Reed. 
Jej głos brzmiał tak, jakbyśmy mieli nigdy więcej się nie zobaczyć.



MIKE POV

Chociaż pytań miałem tysiące i chciałem wybuchnąć jak pierdolony wulkan, siedziałem cicho. Yvette poszła za mną do pokoju, chociaż jej nie zawołałem. Teraz w ciszy paliliśmy papierosy, stojąc przed otwartym na oścież oknem. Dziewczyna nie wyglądała, jakby jej to przeszkadzało. Chyba też nie specjalnie miała zamiar coś powiedzieć. Z fajką przy ustach, zmrużonymi oczami i spokojem wymalowanym na twarzy, wyglądała trochę jak anioł. Diabelski anioł.
Yvette Reynolds zawsze przepraszała. Tym razem, kiedy faktycznie powinna, milczała. 
-Nie sądzisz, że powinnaś mi coś powiedzieć?- zapytałem rzeczowo, wpatrując się w żarzącą się końcówkę papierosa.
Wzruszyła ramionami, wyrażając tym swoją obojętność.
-Bo ja wiem- powiedziała lekko- pewnie tak, ale to nic nie zmieni.
Zaśmiałem się gorzko.
-Nie musiałaś tego robić. 
Prawda była taka, że byłem kurewsko zły o to, iż tam polazła. Że w jakikolwiek sposób się naraziła. Z drugiej strony imponowało mi to. Imponował mi fakt, że znajdowała się wśród dziewczyn, które zrobiły coś tak absurdalnie głupiego, bo kochały swoich facetów. Poczułem się tak, jakby jej na mnie zależało.
Ale wiem, że jest za dobra na to wszystko. Nie powinna w ogóle wkraczać do tego świata a jednak...przez jedną, niefortunną sytuację trafiła w sam środek piekła. 

-Wiem- odpowiedziała- ale to zrobiłam.
-Dlaczego?- zapytałem od razu. 
Blondynka spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem. Zwróciłem uwagę na jej smukłe palce, które trzymały fajkę. Przygryzła wargę, błądząc wzrokiem po mojej twarzy. Wyglądała kurewsko seksownie. Poważnie. 
-Chciałam się odwdzięczyć- powiedziała cicho, spuszczając wzrok. Potem znów skierowała twarz w stronę widoku za oknem. Ciepły wietrzyk smagał jej twarz, rozwiewając kosmyki włosów.- Teraz obydwoje mamy swoje za uszami. Wierzysz, że nic nikomu nie powiem?
Kiwnąłem głową, obserwując jak mocno się zaciąga a potem powoli wypuszcza dym spomiędzy uchylonych, zaróżowionych ust.
Kiedy ponownie na mnie spojrzała, jej wzrok był tak przeszywający i smutny, że aż zmarszczyłem brwi. Miałem wrażenie, że zechce mnie teraz zostawić. Powie, że jesteśmy kwita, wyjdzie stąd i nigdy więcej jej nie zobaczę. 
-Mike- jej zachrypnięty głos dźwięczał mi w uszach- muszę już iść. Dziś moja siostra ma urodziny i...
-W porządku- odpowiedziałem, czując pewnego rodzaju ulgę- nie ma sprawy. 
Kiwnęła głową, gasząc papierosa i wrzuciła go na podjazd. Z cichym westchnięciem sięgnęła po plecak. 
-Podwiozę cię- zdecydowałem. 
-To na drugim końcu miasta- powiedziała, tuląc do siebie plecak.- Nie musisz. 
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem nic innego do roboty. Owszem, spodziewałem się że za chwile może rozpętać się tu wojna i również byłem ciekawy akt Kelsey Reinhart, jednak zebranie mogło odbyć się dopiero wieczorem. Na razie każdy jest w zbyt dużych emocjach. 

Yvette chwile oponowała, ale w końcu dała się przekonać. Zeszliśmy do salonu, gdzie minęliśmy się z Diego i Reed, całą we łzach.
-Gdzie idziecie?- zapytał Diego, przecierając zmęczoną twarz.
-Odwożę ją do domu- powiedziałem- Yvette nie będzie już bawić się w gangstera. 
Nie wiem czemu to powiedziałem, ale myśl że mogłaby stać się kimś takim, sprawiała mi autentyczny ból. Nie mogłem na to pozwolić. Szykowałem dla niej lepszą przyszłość, na pewno nie związaną z tym szemranym światkiem.
-Yhym- mruknął- Yvette?
Blondynka, trochę zmieszana spojrzała na niego badawczo.
-Oficjalnie zwalniam Michaela z obserwowania cię- powiedział, chwytając ją przyjacielsko za ramię na co podskoczyła zdziwiona i cała się spięła.- Udowodniłaś, że zasługujesz na zaufanie ale nie pakuj się w takie tarapaty, inni nie muszą być tak mili jak my.
Co to znaczy, że mnie zwalnia z tej roli? 
To ja o tym zadecyduję a nie on.
-Archer się wściekł- wyjasniła Reed, chociaż nikt jej o nic nie pytał. Była cała roztrzęsiona.- Wyszedł gdzieś.
-Wróci- odpowiedziałem obojętnie. Znałem go już ładnych parę lat. Zawsze tak reagował więc nie specjalnie mnie to zdziwiło.
Wróci, porozmawiają, pokłócą się, potem się pogodzą i pół nocy będę słychać tego pierdolonego skrzypienia łóżka. 
-W każdym razie- dodał Marrero- Scarlett robi wszystko, żeby zabezpieczyć waszą akcję. Jest spora szansa, że nikt się nie dowie, chociaż oczywiście brak tych akt prędzej czy później wypłynie. Dzięki za robotę dziewczyny, chociaż mam wam ochotę połamać żebra za to, że urządziłyście sobie taką samowolkę!
Reed była w swoim świecie, praktycznie w ogóle go nie słuchała. Yvette przyjmowała wszystko ze spokojem, chociaż trochę dygotała od wcześniejszego uścisku naszego szefa. 
-Zebranie o ósmej- powiedział na odchodne- mamy o czym dyskutować.
-Diego?- zawołałem za nim, gdy znikał na schodach- Co jest w tych aktach?
Mężczyzna uśmiechnął się, pokazując rząd białych zębów.
-Stary- zaśmiał się- czego tam nie ma!

***

Jechaliśmy w ciszy. Chciałem się nawet pokłócić z Yvette, żeby się coś działo. Dziewczyna była jednak mocno zamyślona i nawet ja nie chciałem jej zbytnio przeszkadzać. Zbyt wiele się stało, więc byłem kurewsko zmęczony i spięty. 
Chciałem się trochę rozluźnić, ale po ostatnim incydencie, kiedy dziewczyna zauważyła moje malinki jakoś nie miałem ochoty na rundkę po klubach. 
-Wiesz, że to co zrobiłaś, było głupie?- zapytałem.- Chociaż muszę przyznać, że dawno nie widziałem tak zadowolonego Diego, jak dziś.
Te akta muszą być skurwysyńską kopalnią wiedzy i być może, rozwiązaniem kłopotów. Nie dziwiłem się, że Archer tak zareagował jednak coś mi tu nie pasowało. Nie wiedziałem jednak co.
-W porządku- mruknęła. 
-Jesteś zdenerwowana?- zapytałem.
Była milcząca bardziej niż zwykle, jakaś przygnębiona i na swój swoisty sposób bardziej smutna niż zawsze. A myślałem, że to nie możliwe. 
-Charlotte ma dziś urodziny- szepnęła- nie mam dla niej nawet prezentu.
Niezbyt wiedziałem w czym tkwi problem. Ponoć jej starsza siostra  nie była normalnie funkcjonującym człowiekiem, więc czy zrobi to na niej wrażenie? Pewnie nawet nie jest świadoma tego, że ma urodziny.
-Mogę się zatrzymać, jeśli chcesz.
Pokręciła głową. Coś podpowiadało mi, że po prostu nie miała na niego pieniędzy. 
-Jadłaś coś?
Milczała.
-Reynolds, do chuja- warknąłem, tracąc cierpliwość.- Mów.
-Nie jadłam! 
Niewiele myśląc zjechałem na parking przy Walmarcie. 
-Wysiadaj- burknąłem. 
-Nie będziesz mi kupować jedzenia!- zezłościła się, zaciskając piąstki na kolanach.
-Założymy się?
Wtedy Reynolds się rozpłakała. Kompletnie mnie ścięło, bo tego się nie spodziewałem. Może ma okres czy coś? Baby chyba tak reagują. W sumie się nie dziwę. Też bym był nieznośny, gdyby mi coś ciągle ciekło między nogami.
-To jest chore, chore, chore- załkała.
Patrzyłem na nią tępo, nawet nie wiedząc co robić. Nie byłem w tym dobry i bałem się, że jeśli ktoś nas zobaczy, posądzi mnie o robienie jej krzywdy. 
-Yvette- mruknąłem- spokojnie.
Blondynka otarła łzy rękawem. Powoli dochodziła do siebie, chociaż jej zaszklone oczy wciąż błyszczały od łez. 
-Opłaciłam Charlotte kolejny miesiąc pobytu- pociągnęła nosem- nie mam już pieniędzy na nic a co gorsze, nie będę miała tez pieniędzy na kolejne miesiące jej pobytu. 
Kiwnąłem głową, czując dziwny dreszcz na karku. Kiedy dziewczyna się uspokoiła, posłusznie podążyła za mną do sklepu. Nie awanturowała się, ale długo oglądała produkty porównując ceny. Zignorowała moje słowa, dotyczące tego, aby brała co chce i nie patrzyła na koszty. Finalnie wyszliśmy stamtąd z dwiema drożdżówkami, puszką dietetycznej coli, dwoma opakowaniami puzzli dla dzieci i kolorowanką. 
-Wiesz, że mogę zrobić ci zakupy na cały tydzień?- zapytałem, patrząc jak zapina pasy. 
Pokręciła głową, jakby nie dowierzając. 

-Nie wygłupiaj się- prychnęła i mimo wcześniejszych emocji, popatrzyła na mnie łagodnie.- Dzięki za to wszystko, tyle mi wystarczy.
-A co zjesz jutro?- zapytałem. 
-O to się nie martw. 
Możliwe, że się martwiłem. To było dziwne uczucie, którego doświadczałem czasem w sytuacji, gdy na prawdę wszystko się waliło. Na przykład wtedy, kiedy czekałem na potwierdzenie naszych obserwacji, gdy ciało Cartera leżało bezwładnie na rękach Williama. 
Po prostu myślałem- co będzie dalej? Co teraz? Jak to rozwiązać? Czy nie można inaczej? Dlaczego?
Reynolds kierowała mnie w stronę ośrodka, trzymając na kolanach prezent dla siostry. Wyobrażałem ją sobie, jako przykutą do łóżka osobę, która nie reaguje na żadne słowa i zastanawiałem się, czy aby na pewno wybrała dobry prezent. Ale przecież znała ją lepiej niż ja. 
Ośrodek był jasny i duży. Miał oszklone wejście i dużo kwiatów przed nim. Był raczej zadbany i nowy, więc obstawiałem że utrzymanie tu kogokolwiek musiało kosztować całkiem sporo. W każdym oknie na parterze porozwieszane były firanki a na piętrze, na szybach widziałem różne papierowe ozdoby. 
-Dzięki za podwózkę- powiedziała.- Cześć.
Patrzyłem jak wysiada i zamyka drzwi. Szła kamienistym chodnikiem, aby dojść do schodków. Przeskakiwała na nich, a jej zgrabne nogi podkreślały promienie słońca. Wiedziony tym widokiem, zgasiłem silnik i wysiadając, zamknąłem samochód. Nim się spostrzegłem byłem już przy niej a jej nęcący, truskawkowy zapach wdarł się w moje nozdrza. 
-Co robisz?- zapytała, stając jak wryta.
-Lubię imprezy- powiedziałem głupio, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego w co się pakuję- najbardziej te urodzinowe. 
Dziewczyna patrzyła na mnie zielonymi oczami, wielkimi jak monety. Nie wyglądała na specjalnie zadowoloną, ale przede wszystkim była w szoku. Mrugnęła kilka razy, a jej piękne oczy błyszczały, odbijając słoneczne refleksy w źrenicach. 
-Mike- zaczęła ostrożnie. 
Lubiłem, kiedy wymawiała moje imię tym lekko zachrypniętym głosem. 
-Nie zrobię jej krzywdy- mruknąłem, czując się urażony. 
-Nie o to chodzi- powiedziała, odrzucając włosy z ramion.- Po prostu to nie jest dobry pomył. Ona jest...
-Wiem- przerwałem jej, przeczesując swoje włosy lewą ręką.
-Nie rozumiem, dlaczego tego chcesz- wyszeptała.
Wzruszyłem ramionami, wydychając powoli powietrze. 
-Też nie wiem- powiedziałem całkiem szczerze.- Może właśnie dlatego, powinniśmy tam iść zamiast stać tutaj?
Słońce dogrzewało mój kark i plecy, obleczone jedynie w cienki, granatowy podkoszulek. Dziewczyna patrzyła na mnie przez kilka dłuższych sekund. 
-Pod żadnym pozorem, nie próbuj się odzywać. 
Było mi wszystko jedno, bo nie miałem wcale ochoty na rozmowy. Poza tym niby o czym i z kim miałem tam rozmawiać? Chciałem się odprężyć, przed ciężkim wieczorem i jeśli przebywanie z Yvette miało mi to zagwarantować, to mogę siedzieć z nią nawet w kostnicy, wśród trupów. 
Wszystko mi jedno. 
Yvette poprowadziła mnie do holu, gdzie czarnoskóra pielęgniarka przywitała ją ciepło. Podsunęła nam księgę odwiedzin, zagadując dziewczynę o moją osobę. 
-To nasz kuzyn- poinformowała, nawet na mnie nie patrząc i odsunęła od siebie księgę, podsuwając ją mi.- Nazywa się...
-Lucas- przerwałem jej, siląc się na coś w rodzaju uśmiechu.- Lucas Forester. 
Reynolds popatrzyła na mnie, mrużąc oczy. Patrzyła jak wypełniałem prostokącik tymi danymi, po czym oddając przedmioty recepcjonistce, uśmiechnąłem się ukazując zęby. 
-Miły z ciebie młody mężczyzna!- kobieta, wyraźnie zadowolona, ściągnęła okulary i przetarła je o fartuch.- To dobrze, że w końcu przyszedł ktoś jeszcze.
Blondynka skinęła głową, obijając kilkakrotnie paznokciami o ladę. Potem skierowała się w stronę schodów a ja pobiegłem za nią. Wychodząc po schodach, trzepnęła mnie w ramię. 
-Lucas Forester?
-Kuzyn?- odparłem, równie zdziwiony jak ona.
Przewróciła oczami, wzdychając ciężko.
-Miałeś się nie odzywasz, pamiętasz?- syknęła, zakładając ręce na piersi. Złościła się w taki słodki sposób. 
Staliśmy na środku przejścia, ale ponieważ i tak nikt nie przechodził, było mi wszystko jedno. 
-Lepiej dla was, jeśli moje prawdziwe dane się tu nie pojawią- powiedziałem spokojnie.- Mogę trafić do pudła nawet jutro- wzruszyłem ramionami, jakby to nie było nic ważnego.- Śledztwo mogłoby doprowadzić te zapchlone kundelki do ciebie a tego chyba nie chcesz?
Yvette ucichła i wyraźnie straciła rezon. 
-Masz zamiar to zrobić?- powiedziała poważnie a jej twarz nie wyrażała wielu emocji.
-Nie martw się- poczochrałem jej włosy, na co odsunęła się oburzona.- Jestem na prawdę dobry w te klocki!
Odszedłem kilka kroków w stronę sal z chorymi. 
-To w drugą stronę, kretynie- odburknęła, ale kiedy spojrzałem na jej twarz, była łagodna i nawet z cieniem uśmiechu. 
Poszedłem więc za nią, obserwując jak jej sprężyste i gęste loczki, podskakują na jej plecach przy każdym kroku. Sięgały jej prawie pasa, więc musiała je cholernie długo zapuszczać. 
Pomyślałem, że fajnie byłoby móc zatopić w nich dłoń, czuć pod palcami ich fakturę, przelewać te kosmyki między palcami i ściskając, szarpnąć tak, aby jej głowa odchyliła się w znacznym stopniu. Dałoby mi to możliwość dostępu do jej aksamitnej skóry na szyi, kiedy wbijałbym się...
-Yvette!
Przed nami wyrosła na oko piętnastoletnia dziewczyna z czarnymi włosami, zaplecionymi w warkocz. Jej pyzata twarz śmiała się aż do bólu.
-Hej Mia- przywitała się.- Nie wiedziałam, że dziś też będziecie.
Dziewczyna wydawała się być lekko zaskoczona, ale wcale nie zła. 
-Są wakacje- powiedziała ciemnowłosa- wolontariusze mają więcej czasu. No i chcemy być na urodzinach podopiecznych, wiesz...wielu z nich ma rodzinę gdzieś daleko i nie zawsze mają kogoś w tym dniu.
Obie uśmiechnęły się do siebie. Mia zerkała na mnie, ale ponieważ stałem całkiem niewzruszony, szybko się zmieszała.
-Właśnie chciałam przyjechać tu z Charlotte- zakomunikowała, patrząc na blondynkę.- Idziesz ze mną?
Yvette wręczyła mi prezent dla siostry i kazała czekać na świetlicy. Posłusznie tak zrobiłem, wchodząc do niebieskiego pomieszczenia z wieloma rysunkami na ścianach. Ciężko było to w sumie nazwać rysunkami. Wiele z nich wyglądało, jakby pięciolatek wylał na kartkę wszystkie farby jakie miał pod ręką ale niektóre z nich, były całkiem przyzwoite. Wśród nich, rozpoznałem rękę Yvette. Piękny anioł, który górował nad resztą prac, miał łagodne spojrzenie i delikatną twarz. Zdawał się patrzyć na salę, a jego spojrzenie mówiło "Jestem tu i wszystko jest dobrze".
Podszedłem do parapetu, siadając na nim. W sali znajdował się telewizor, miejsce na wypoczynek, zabawki, gazety, komputer a nawet mała biblioteczka. Ignorowałem totalnie pozostałych dwóch wolontariuszy, którzy starali się przystroić salę balonami. Dziewczyna rozkładała papierowe talerzyki przy niebieskim stoliczku a potem podeszła do mnie, pytając czy przyszedłem do Charlotte. Kiedy kiwnąłem głową, wyciągnęła z torebki obok małe pudełeczko, które zaczęła rozpakowywać?

-Umiesz to obsłużyć?- zapytała, przekładając w rękach mały aparacik. 
-Nie wiem nawet co to- powiedziałem, może trochę za ostro.
-Instax- odpowiedziała, niewzruszona.- To aparat, którym robi się zdjęcie i ono od razu wychodzi...o tutaj!
Pokazała mi gdzie odbywa się cały ten proces. Nie wiedziałem do czego dąży i szczerze mówiąc nie chciałem wiedzieć. 
Byłem tu dla Yvette. 
Wtedy roześmiana dziewczyna weszła do sali, pchając przed sobą wózek z siostrą. Nie były wcale jakoś bardzo podobne. Obie miały podobne rysy twarzy, kolor oczu ale włosy Charlotte były zaczesane w gładkiego kucyka i miały zdecydowanie ciemniejszy kolor. Na jej głowie spoczywała plastikowa korona. Dziewczyna miała lekko przekrzywioną twarz, ale poza tym mógłbym powiedzieć, że wygląda zupełnie normalnie. Co prawda zauważyłem dziwne tiki i to, że niespecjalnie miała momentami pełną władzę nad kończynami górnymi ale jej oczy były radosne. 
Wolontariusze w kolorowych, urodzinowych czapeczkach, przywitali ją brawami i wszyscy zaczęli śpiewać sto lat. Solenizantka uśmiechała się w swój specyficzny sposób piszcząc radośnie. Na prawdę wyobrażałem sobie ją, jak potwora- tymczasem była praktycznie normalną osobą. Zdecydowanie taką, która w żaden sposób nie odpychała. Może nawet przyciągała, kiedy wyciągała rękę aby siostra mogła ją chwycić. 
Podszedłem do nich, kiedy skończyli. Yvette przejęła ode mnie prezent i przeszliśmy do stołu. Usiadłem na trochę zbyt niskim krześle, ale zauważyłem, że dla nas wszystkich owe meble były trochę niedopasowane. Za to pasowały do Charlotte. 
Wolontariusze zapalili świeczkę na małym torcie i zaczęli pokazywać go dziewczynie. Ja jednak wciąż patrzyłem na Yvette, która przy siostrze wydawała się być odprężona. Za niedługo sama będzie miała swoje urodziny i nikt nawet nie da jej prezentu.
Pomyślałem, że Charlotte Reynolds pomimo swoich ograniczeń ma zdecydowanie lepsze życie, niż Yvette. A to wszystko dzięki staraniom siostry.
Było dmuchanie świeczki, przy którym to blondynka musiała pomóc. Potem jeden z wolontariuszy zaczął go kroić a inni wręczali dziewczynie prezenty. Co jakiś czas błyskał flesz z aparaciku. Każdą fotografię, dziewczyna która wcześniej do mnie podeszła, trzymała zamkniętą w dłoniach a potem, kiedy fotografia się pojawiła, odkładała na drugi stoliczek. Każdy prezent Charlotte oglądała z uwagą, mówiąc coś, co chyba miało być podziękowaniem. Bardzo spodobały jej się puzzle i nawet zrozumiałem, kiedy wypowiedziała słowo "kot".
-Tak to kotek- potwierdziła Yvette.- Wiem, że bardzo je lubisz.
Szczery uśmiech Charlotte sprawił, że nawet ja lekko się uśmiechnąłem. 
Wtedy dziewczyna skierowała swoje spojrzenie na mnie i przyglądała mi się z zaciekawieniem. Poczułem się niezręcznie, ale szybko doszedłem do wniosku, że oczekuje czegoś ode mnie.
-Cześć Charlotte- powiedziałem, całkiem łagodnie.- Wszystkiego najlepszego!
-To jest Lucas- Yvette przykucając przy siostrze, również na mnie popatrzyła.- Kupiliśmy te puzzle razem.
-I kolorowankę- dodałem. 
Charlotte znów podziękowała, a potem odchyliła głowę patrząc w sufit. Yvette naprowadziła jej spojrzenie na stół, gdzie pojawił się również mus. 
-Patrz, Mia przygotowała dla ciebie najpyszniejszy mus bananowy- powiedziała. 
Zjadłem czekoladowy tort, obserwując jak Yvette karmi musem siostrę. Nie było to łatwe, bo co chwilę trzeba było wycierać jej buzię. Jednak dziewczyna była cierpliwa i z łagodnym uśmiechem mówiła do siostry. Dopiero potem spróbowała swojego kawałka ciasta. 

Wtedy na salę weszła pielęgniarka z babeczką, w której wetknięta była specjalna świeczka z zimnymi ogniami. Wywołało to w starszej Reynolds taką euforię, jakiej dawno nie widziałem. Znów błysną flesz. Potem wolontariusze puścili muzykę, która cicho grała w tle a Charlotte wyraźnie była z tego zadowolona. Pokazywała każdy prezent pielęgniarce, która w międzyczasie podawała jej lekarstwa. Kobieta opowiadała przy tym tak śmieszne historie, że nawet ja się zaśmiałem a kiedy moje spojrzenie, skrzyżowało się z tym Yvette, moja radość automatycznie się powiększała. 
Charlotte kolorowała kredkami nową kolorowankę, a Yvette podsuwała jej coraz to nowsze kolory. Wolontariusze powoli sprzątali jedzenie, a solenizantka nuciła po swojemu słyszane melodie.
-Może teraz zielona?- zapytała Yvette, obserwując jak jej siostra kreślała po kartce linie i koła. 
-Ete!- wykrzyknęła.
-Tak na mnie woła- powiedziała, informując mnie.
-Masz rację- zwróciłem się do Charlotte.- Myślę, że zielony kolor jest całkiem jak Yvette.
Blondynka spojrzała na mnie, marszcząc brwi natomiast moje słowa przypadły do gustu drugiej dziewczynie, która sięgnęła po kredkę ciągle powtarzając "Ete".
Reynolds zaśmiała się, głaszcząc siostrę po głowie. Kiedy pielęgniarka ją zawołała, ta popatrzyła na mnie bojaźliwie i odeszła od stolika, rozmawiając o czymś z pracownicą. 
Zostałem sam z tą dziewczyną- a raczej młodą kobietą, która tak na prawdę była w moim wieku. Mimo wszystko wcale nie czułem się źle. Kiedy zaobserwowałem, że nowe linie już jej nie cieszą, przewróciłem kartkę na taką, gdzie dwa kotki bawiły się włóczką.
-To może teraz czerwony?- zapytałem automatycznie, powtarzając ruchy jakie robiła zielonooka.- Jest w kolorze twojego sweterka. 
Charlotte pokiwała ochoczo głową i chwyciła przedmiot mocno w rękę. Trzymała kredkę w pięści i kreśląc zamaszyście koła wokół jedno z kotków, powiedziała "mama". 
Przełknąłem ślinę, obserwując jak Yvette podchodzi do nas. Uśmiechała się delikatnie, komentując pochwalnie pracę siostry. 
-Zmienili jej leki- powiedziała jakby do siebie, ale słuchałem w skupieniu.- Tamte przestawały działać, musi też dostawać mocniejsze dawki. 
Jej głos był smutny i przejęty, głaskała siostrę po włosach, kiwając głową.
-Nie wiem co to będzie- westchnęła.- Może być tak, że pewnego dnia dowiem się, że nie ma leków które by jej pomagały w jakikolwiek sposób. Może pewnego dnia będzie to tylko morfina i oczekiwanie na śmierć..
Łza spłynęła po jej policzku, spadając na ciemny materiał jej swetra. 
Trwaliśmy w ciszy. Wiedziałem ile ma zmartwień i trudności, więc nie mogłem się wahać. Pierdoliło mnie, co ma do powiedzenia.
-Idę do łazienki- poinformowałem, a dziewczyna wytłumaczyła mi drogę.
Wychodząc, spojrzałem na stoliczek gdzie porozkładane były wszystkie wykonane zdjęcia. Jedne miała zabrać Ivette a drugie, miały znajdować się w sali Charlotte. 
Wziąłem do ręki jedno, obserwując że na kadrze znajduję się tylko ja i Yvette.
Dziewczyna była na nim roześmiana i szczęśliwa. Siedziała obok mnie, a jej skóra wydawała się gładsza niż zwykle. Ja patrzyłem na nią, również uśmiechając się.
Nim się zorientowałem, fotografia leżała w mojej kieszeni. Chciałem mieć jakąś pamiątkę, cokolwiek trwałego w tym chujowym świecie. 
Coś, na co popatrzę i będę wiedzieć, że w tym cholernie niesprawiedliwym świecie, będzie przypominało mi, że jestem człowiekiem. Kimś, kto mimo swojej przeszłości, brutalnej teraźniejszości i brakiem przyszłości, jest człowiekiem.
Może byłem gangsterem, zimnokrwistym mordercą, na którego koncie jest niejedna dusza. Może byłem zimnym draniem, dziwkarzem i agresywnym typem spod ciemnej gwiazdy.
Ale zobowiązałem się do uratowania Yvette, choćby miała to być ostatnia czynność jaką zrobię.
Od dawna czułem, że śmierć ma nas na widelcu. 
Jednak cokolwiek by się nie działo, muszę zapewnić jej bezpieczeństwo i spokój. Zrobić tak, aby ta niezwykle seksowna dziewczyna miała w życiu lepiej.
Skierowałem się do recepcji chcąc się dowiedzieć, jak mogę dokonać opłaty za pobyt Charlotte. Najlepiej na rok.
Jeśli nie zdążę zapewnić Yvette czegoś więcej, niech chociaż ten ślad sprawi, że nie rzucam słów na wiatr.



========

Kochani!
Jestem niezmiernie zachwycona, że jesteście tutaj i czytacie moją książkę, mimo dwu letniej przerwy. Prawda jest taka, że nie jestem w stanie każdemu z osobna streszczać jej  całej i niestety, jedynym sposobem na amnezję w historii jest przeczytanie jej jeszcze raz. W zupełności wystarczy odświeżyć tylko tą część. Ja też tak robiłam- spędziłam dwa wieczory na przypominaniu sobie wszystkiego, czytaniu. Można też czytać tylko te nowe, ale wtedy dużo rzeczy się nie rozumie, prawda? ;)

Druga sprawa jest taka, że nie jestem w stanie tylko siedzieć i pisać rozdziały. 
Studiuję i w momencie, kiedy całe nauczanie jest przeniesione do internetu mam na prawdę dużo pracy. Dużo czasu spędzam czytając specjalistyczne artykuły i książki na internecie, bo nikt nie podaje studentom gotowej wiedzy, dużo zależy od naszej pracy.
Czas pisania zależy od tego, co muszę w danym dniu zrobić, od weny i zmęczenia. Może i siedzę w domu, ale jednak poświęcam znaczną część czasu na naukę.
Staram się pisać często ale nie jestem w stanie dodawać rozdziałów codziennie. Rozdziały nie pojawiają się więc systematycznie, ale staram się umieszczać jeden/ dwa w tygodniu. To takie minimum :)

Na koniec chciałabym wam serdecznie podziękować i pozdrowić! <3
Ściskam mocno i życzę wam udanego dnia! ;*

Buziaki! 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top