Keep Yourself Alive

Słuchajcie, taki fragmencik jest w trakcie tego rozdziału (napisany kursywą) i tak sobie pomyślałam, że może nie powinnam, ale powiem zawczasu, że to jest Deana SEN. Bo będziecie się zastanawiać co się do chuja dzieje xd

Dean zakwaterował całą ich trójkę w Bedford Motel oddalonym od usytuowanego na końcu Rendezvous Lane domu DeClare'ów o niecałe siedem minut; jeszcze tego samego popołudnia Sam sporządził listę wszelkich osób, jakie na przestrzeni ponad dwustu lat były w posiadłości jako służba zatrudnione – kobiety stanowiły większość, znaczną większość, a jednak żadna z nich, dosłownie żadna, nie odpowiadała wyglądowi ducha, którego Dean i Cas zobaczyli na piętrze. Tej kobiety wśród tego spisu po prostu nie było.

– No i trudno – Dean zgarnął swoją kurtkę. Laura DeClare rzeczywiście pojechała do Maryland odwiedzić w szpitalu dziewczynę syna. – Kto idzie ze mną do baru? Mijaliśmy po drodze.

– Dean, dom miał kiedyś część mieszkalną dla służby – Sam wskazał zgromadzony na stole materiał. – Anthony DeClare Senior, dziadek Laury, zamknął ją ostatecznie w 1959, na rok przed przyjściem na świat jej ojca, Anthony'ego Juniora. Przejście zamurowano. Co ty robisz? – zmarszczył czoło, bo jego brat złapał za kluczyki od impali. – Nie uważasz, że zamiast iść do baru powinniśmy wrócić na Rendezvous Lane i wykorzystać fakt, że Laury nie ma, żeby tego poszukać? Przejścia. Duch wyszedł najprawdopodobniej stamtąd!

– Stamtąd albo nie stamtąd – blondyn przedrzeźnił go. – Zapytałem, kto idzie, nie musisz, jak wolisz rozpruwać ściany. Wiesz, co cię ominie? Corona'Rita – sugestywnie poruszył brwiami. – Margarita – wyjaśnił, rozdzielając to – z piwem Corona. W tym stanie nie serwują tego nigdzie indziej!

Zerknął na Casa i spuścił wzrok na kluczyki.

– Ty idziesz, Cas?

Castiel popatrzył na Sama, który westchnął, wracając do swojej pracy.

– Idź z nim, jak się nachleje jakimś świństwem to go potem nie znajdziemy.

– Ej!

– Ja sobie poradzę.

Bar „Żeliwny Grill", rozświetlony lokal w centrum miasteczka, huczał, tak, słychać było go z daleka; do drzwi przywieszono kartkę z informacją, że tego wieczoru gra dla gości kapela z Texasu. Dean otworzył je przed Casem – drzwi – dając mu przejść. W aucie nie zamienili ze sobą właściwie ani słowa, Winchester darł się tylko głośno do lecącego z radia Bon Jovi.

Liceum im. Richarda Montgomery'ego w Rockville w stanie Maryland, Cas wygooglował tę szkołę siedząc naprzeciw blondyna przy stoliku, ignorując mlaskanie i wydawane przez niego zbereźne odgłosy zachwytu, kiedy zapychał się grillowanymi skrzydełkami kurczaka, solidnie zapijając je piwem. Podniósł na niego wzrok. Jeśli Sam faktycznie wysłał go tu z nim w charakterze niańki, to Dean Winchester zdecydowanie wyglądał teraz jak ktoś, kto niańki potrzebuje. Wszystkie palce i usta tłuste miał od grillowanej panierki.

– Co? – zapytał go, z pełną buzią i Cas z westchnieniem opuścił oczy z powrotem na telefon.

Dziewczyna zza lady podeszła do nich, żeby zebrać ze stolika papierowe tacki pełne tłuszczu i gołych kosteczek.

– Ta... Corona'Rita – Dean stłumił dłonią beknięcie. – Mogę to dostać?

Kelnerka uśmiechnęła się do niego.

– Jasne.

Obcierając usta koszulką spojrzał na Casa i zamrugał, jakby zaskoczyło go, że Cas znowu na niego patrzy – a patrzył, chociaż to może złe określenie, w tamtej chwili Castiel miażdżył go wzrokiem, spojrzeniem spode łba pełnym niemej (jeszcze) furii. Castiel rzadko patrzył na niego w taki sposób, naprawdę, w ogóle rzadko NA KOGOKOLWIEK w taki sposób patrzył. Żeby sobie na to zasłużyć serio trzeba go było czymś porządnie wkurwić.

Czym go wkurwił, tym, że wymienił z kelnerką uśmiechy?

– No co? – powtórzył. – Jezus Maria, napij się czegoś, krew ci zaraz z nosa pójdzie.

Cas nie odpowiedział, dysząc ciężko, jak wpieniony byk.

– Zamówić ci też? Corona'Ritę? Boże, okej, łapię, jesteś na mnie zły. Przecież nic nie robię! Tylko się do niej uśmiechnąłem, zresztą – wzruszył ramionami. – Nie jesteśmy razem. Nie muszę ci się tłumaczyć.

Kelnerka wróciła, z kuflem na tacy, postawiła go przed Deanem i tym razem, odwracając się, by wrócić za ladę, mrugnęła do niego, kokieteryjnie. To był jawny flirt, a może owijała sobie tak wokół palca wszystkich klientów, żeby zamawiali kolejne rzeczy i zostawiali napiwki? Blondyn zaśmiał się, zobaczył minę Casa i uśmiech nieco mu przybladł.

– Poważnie stary, przestań – powiedział, przechylając kufel i kosztując alkoholu. – To już nie jest śmieszne.

– Nie, nie jest – wargi ledwo się Casowi przy tych paru słowach poruszyły. To nie było śmieszne ani trochę.

– Może ktoś ma ochotę na karaoke? – lider teksańskiego zespołu rozejrzał się po barze, czekając na zgłoszenia. – No dalej, ludziska! Rozkręćmy tę stypę!

– Chodź, pośpiewamy – Dean machnął na Casa ręką. – Słyszysz? Chodź, humor ci się poprawi, zobaczysz. Cas? – uniósł brew. Westchnął. – Nie to nie, siedź tu sobie. Proszę bardzo.

Kapela przyjęła go na prowizorycznej scenie z otwartymi ramionami, poniosły się gromkie okrzyki i zachęcające gwizdnięcia. „Grzej, Danny!", padło w kierunku perkusisty i zaczęli grać, jakąś skoczną piosenkę. Jeszcze więcej gwizdów.

Cas wiele razy słyszał, jak Dean fałszuje, choćby godzinę wcześniej w chevrolecie, albo kiedy był naprawdę najebany – ale kiedy był trzeźwy, i kiedy mu zależało... On umiał śpiewać. Trzeźwość zwyczajnie nie szła w parze z chęcią i zawsze decydował się to robić dopiero gdy już nie był do tego zdolny.

– I was told a million times of all the troubles in my way – coś zachrypiało w jego głosie, okej, powoli go brało. – Mind you grow a little wiser, little better every day – but if I crossed a million rivers and I rode a million miles...

Castiel skrzyżował ramiona na piersi, obserwując ze sceptycznie uniesioną brwią, jak robi z siebie pajaca. Jakiś facet po jego prawej zawył donośnie „woo-hoo!" i przewrócił się, wpadając na stolik; szklanki, kufle, wszystko poleciało na podłogę. Chryste, czasem ludzie serio byli tacy, jakimi dawno, dawno temu zobaczył ich Lucyfer, nim zbuntował się przeciwko Ojcu – stado baranów. O nim też to myślał, o Deanie? Cóż, w tamtej chwili tak się właśnie zachowywał, jak baran. Czasami wydawało mu się, że to właśnie to się mu w nim podoba, ta tak specyficzna głupkowatość, a czasem – czasem miał go przez to ochotę udusić.

Well I've loved a million women in a belladonic haze – zaśpiewał i zatoczył się, ledwo utrzymując przy mikrofonie na nogach – and I ate a million dinners brought to me on silver trays!

Alright, that's it. To by było na tyle. Castiel wywrócił oczami i wstał.

Nie oglądając się za siebie podążył do wyjścia.

♥♥♥

Cas miał tego dość, tak po prostu, zwyczajnie DOŚĆ, zachowania Deana, jego postawy i tego, jak go traktował; postanowił się odsunąć, na jakiś czas. Może jak zatęskni... Pojawiwszy się w bunkrze po trzech tygodniach istotnie miał wrażenie, że na chwilę zobaczył w oczach Winchestera ulgę, ale ta ulga bardzo szybko zastąpiona została przez wyraz obojętności – wrócił. A kiedy mamy coś pod ręką, przestajemy to doceniać.

Odchrząknął.

Cas – odezwał się, już na niego nie patrząc. – Potrzebujesz czegoś?

Dziwna nuta zabrzmiała w tym pytaniu, coś jakby... duma. Jakby próbował unieść się dumą, żeby za wszelką cenę pokazać mu, że świetnie sobie bez niego radził, że o nim nie myślał, że jakby w ogóle nie zauważył, że nie było go TAK DŁUGO. Dumny z siebie jesteś, tak? Tylko że nie ty jesteś tu aniołem, JA jestem. Ja mogę zetrzeć cię w proch, niewdzięczniku, przyzwyczaiłeś się, że możesz mną pomiatać, bez konsekwencji? Nie bądź taki siebie pewien.

Chcę z tobą pomówić, Dean – odparł, zachowawszy ton na odpowiednim poziomie spokoju tak wyraźnie, że Winchester uniósł wzrok, najwidoczniej się takiego opanowania z jego strony nie spodziewając. Castiel przekrzywił głowę i finalnie pozwolił sobie na jedną rzecz, na drapieżny błysk w oku; z satysfakcją stwierdził, iż Dean się dosłownie WZDRYGNĄŁ. Dobrze, niech się przestraszy, miał czego. – Na osobności.

Moment zawahania trwał trzy-pieprzone-sekundy i w końcu Dean wzruszył ramionami, jednocześnie pokiwawszy głową, oczywiście się zgadzając, choć każda komórka w jego ciele jakby uruchomiła własny migający na czerwono czujniczek – dziwne uczucie, jakby całe ciało spięło się, ostrzegając go przed niebezpieczeństwem. On nie wiedział, czym było to spowodowane, Castiel wiedział: nigdy wcześniej tego przeciwko żadnemu z Winchesterów nie użył, teraz używał, jego nieludzka siła, nieludzka moc emanowała z niego, jak promieniowanie, i Dean to wyczuwał, nieświadomie wyczuwał, że JEST w niebezpieczeństwie. Jak zebra, obserwowana z ukrycia przez lwa.

To był instynkt, ale miał też swój mózg – a ten podpowiadał mu, że to Cas, a Cas nie równał się zagrożeniu. Przynajmniej nie do tej pory.

Jasne, czemu nie.

Więc Cas podążył za nim do jego pokoju – wyczuwszy zagrożenie ludzie instynktownie podążają tam, gdzie czują się bezpieczniej. Walcząc o utrzymanie pozoru postawy obojętności i wyluzowania Dean opadł na swoje łóżko, siadając na jego krawędzi i... och, bardzo szybko uzmysłowił sobie tragiczny błąd zajęcia miejsca stawiającego go od bruneta NIŻEJ. Zadarł głowę i zobaczył go nad sobą, błękitne tęczówki wpatrzone w jego oczy. Castiel uśmiechnął się, dziwnie jak na siebie, jakby coś w jego twarzy cholernie mu się spodobało – ten brak komfortu. O tak.

Dean – fuck. Ciary przeszły go od stóp do głów. – Ty wiesz, że ja jestem aniołem, prawda? Wiesz o tym.

No... tak. Wiem. Dlaczego-

Ty mi powiedz – przerwał mu. – Ty mi powiedz DLACZEGO mając świadomość mojej siły, mojej potęgi, mojej przewagi nad tobą, dlaczego pomimo tego wszystkiego wciąż wybierasz umniejszanie mi, traktowanie mnie jak śmiecia?

Co? Ja wcale nie- – znowu nie dał mu dokończyć. Wszedł mu w słowo, nim zdążył powiedzieć coś więcej, odwracając się do niego plecami, wychodząc na środek sypialni.

Oczywiście, że tak. Zachowujesz się, jakbyś miał mnie za mniejszego od siebie, i od twojego brata, kiedy w rzeczywistości mógłbym obrócić w pył was OBU, nawet przy tym nie mrugnąwszy. I wiesz co? – odwrócił się z powrotem do niego. Dean nawet o cal się na tym łóżku nie poruszył. – Przypominam sobie o tym za każdym razem, ilekroć doświadczam od ciebie czegoś, co mi się nie podoba, o tym, że mógłbym to zrobić, i wybieram... tego nie robić. – Zaczął wracać w jego kierunku, dopiero teraz Winchester poprawił się niespokojnie, przełykając ślinę. – Za dobrze się przy mnie poczułeś? Za pewnie. Nie masz do mnie szacunku, a zasługuję na niego. Nie zasługuję?

Nie, Cas, ja... Cas. – Deanowi chyba nagle wyparował z głowy słownik. – Cas – ponownie to powtórzył, beznadziejnie jego imię powtórzył. Teraz nie było w pobliżu Sama, ani nikogo innego, przed kim się normalnie popisywał.

Jak to możliwe, że jesteś tak ślepy? – Cas potrząsnął głową. Jego ręce wylądowały na materacu, po obu stronach ud blondyna i ich twarze znalazły się siebie tak blisko, że jego oddech owionął Deanowi wargi. Naprawdę go wystraszył, Boże, nie do wiary, ale Dean właśnie BAŁ SIĘ PRZERWAĆ ICH WZROKOWY KONTAKT. – Że tego nie widzisz, Dean, do cholery, jak?! Ja cię pokochałem – ściszył głos do szeptu. – Nie potrafię unicestwić kogoś, do kogo żywię takie uczucia, jak do ciebie.

Coś zmieniło się w Deanie, ta defensywa, tak bardzo jeszcze chwilę wcześniej widoczna, gdzieś się ulotniła, w jej miejsce pojawiło się zaś słodkie, słodkie niedowierzanie – ale tym razem to go już nie powstrzyma, bo tym razem nie czuł do niego już TYLKO I WYŁĄCZNIE słodkiej miłości.

Jestem zmęczony – wyszeptał. – I nie pozwolę ci więcej wykorzystywać mojego przywiązania do ciebie przeciwko mnie.

Pochwycił twarz Winchestera w obie dłonie i przycisnął wargi do jego ust – bez słodyczy, która mogłaby być w tym kiedyś, na początku, bo teraz pozostała już tylko chciwość, zachłanność; chciał go, tylko on będzie go miał, on, nikt inny, jeśli nie na innych warunkach, to na właśnie takich. Te pełne usta otwarły się dla niego pod jego naciskiem, całkowicie przejął nad tym pocałunkiem kontrolę i, Chryste, prawie się uśmiechnął, triumfalnie, kiedy Deanowi zadrżał z tyłu gardła jęk, głośny, zaskoczony jęk.

Pchnął go, przewracając na łóżko na plecy, na płasko.

Cas- – Cas chyba w ogóle nie zamierzał już nigdy więcej niczego pozwolić mu powiedzieć do końca, bo znów go uciszył, ponownie łącząc z nim usta, całując go mocno, niemalże brutalnie, wpychając mu język pomiędzy wargi. Znowu zajęczał, jeszcze głośniej i ledwo się to stało Castiel prawie wyczuł na nim gorzki smak wstydu – nie chciał tak brzmieć. Zignorował to; zaczął go rozbierać, a kiedy dłonie Deana poruszyły się i dotknęły guzików jego białej koszuli, szarpnął nim, stanowczo go do łóżka przyszpilając.

Nie zmuszaj mnie, żebym cię czymś pozwiązywał.

W jego zielonych oczach zobaczył ból, ale już o to nie dbał. Już nie.

Zsunąwszy się po łóżku w dół rozebrał go ze wszystkiego, bez wyjątku, pozostawiając go obnażonego, bezbronnego, podczas gdy on sam wciąż miał na sobie pełen ubiór, łącznie z trenczem. Dean podniósł się za nim, kretyn, nie posłuchał, a więc raz jeszcze złapał go za oba nadgarstki i jednym ruchem zdarłszy z szyi krawat związał mu je nim, i pchnął za głowę.

Porusz, to pożałujesz – pogroził i wtedy po raz pierwszy... coś na kształt podniecenia przemknęło Deanowi przez oblicze. Sięgnął ręką do jego nagiego, odsłoniętego w pełnej krasie penisa i zamknął na nim palce, poczynając się po nim poruszać, tam i z powrotem. – Mogę trzymać cię na krawędzi przez godziny, dni, przez lata i nie pozwolić ci skończyć, nieważne jak długo będziesz stymulowany czy pieprzony, słyszysz? NIEWAŻNE – jeszcze jeden słodki jęk uciekł Winchesterowi z gardła. – Och, podoba ci się to? Podoba ci się słyszeć, jaką mam nad tobą kontrolę, na jakiej łasce teraz jesteś?

Dean nie odpowiedział.

Mogłem to robić od początku, Dean. Mogłem mieć cię każdej nocy, a rano modyfikować ci pamięć, mogłem wszystko, czego chciałem, tak po prostu sobie zabrać, mogłem męczyć cię i błagałbyś mnie... nie żebym przestał, tylko żebym pozwolił ci na więcej. Zapomniałbyś wszystkiego, wszystkiego poza moim imieniem, jak teraz.

Jęki przeszły we łkanie. Łza wypłynęła blondynowi z oka i spłynęła w bok, po skroni na poduszkę.

Żadna z tych rzeczy nie miała miejsca tylko dlatego, że liczyłem, że okaże się, że ty czujesz podobnie, a wtedy nie będę musiał taki dla ciebie być. Ale dałem ci swoje uczucie, a ty je zdeptałeś! Latami mnie raniłeś, Deanie Winchester. Latami.

Deanowi łzy płynęły teraz z oczu strumieniami, twarz miał już całkiem mokrą. Przymknął powieki i nagle przestał się ruszać, kompletnie – zastygł, mimo iż Cas wcale jego męskości nie wypuścił. Ta nagła zmiana trochę zbiła anioła z tropu. Na wypadek, gdyby ten zielonooki skurczybyk właśnie szykował w głowie jako broń jakieś emocjonalne gówno, chwycił za lubrykant.

Na kliknięcie tubki Dean z powrotem szeroko oczy otworzył; gwałtownie odmalowało się w nich przerażenie. Jakiś czas temu, może Cas by się tym przejął, teraz było to dla niego już tylko so fucking hot.

Pokrył żelem palce – i jakaś jego część, ta zraniona, ta, która tak bardzo chciała teraz Deana karać, bezlitośnie, odezwała się w jego wnętrzu podszeptując mu, że ten człowiek nie zasłużył nawet na to, na ochronę, na poślizg, że powinien wziąć go bez żadnych łagodzących specyfików, że powinien go poranić, bardzo dosłownie, fizycznie poranić; ale to wciąż była TYLKO CZĘŚĆ. Ta druga, ta, która darzyła blondyna uczuciem, ostatecznie nie chciała przecież zrobić mu ŻADNEJ krzywdy.

Rozchylił mu nogi. Dean wciąż patrzył na niego, kiedy sięgnął ręką pomiędzy nie i śliskimi opuszkami zatoczył wokół jego wejścia kółko. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że Winchester przestał patrzeć, i zagryzł wargę – powstrzymywał się od wydawania dźwięków. Ach, tak? Już się uspokajał, a to, to rozjuszyło go na nowo. Z marszu wetknął jeden palec prosto w niego, wymuszając stęknięcie.

Podoba ci się to? Podoba? Być związanym, otwieranym? Odpowiedz mi.

Dean zamrugał, i patrząc w sufit oblizał wargi.

Tak.

Nigdy bym nie przypuszczał, że taka z ciebie pinda, Dean. – Jakąś dziwną, pokręconą przyjemność dało mu widzieć, jak rumieniec oblewa mu policzki i jak przekręca głowę w bok, jakby pragnąc przed konsekwencjami tej odpowiedzi uciec. Wcisnął palec głęboko, i wyciągnął go na zewnątrz, i zanurzając się ponownie zrobił to już dwoma, aż po same knykcie, a Dean... zaskomlał tak słodko, tak miękko, że prawie drgnęło mu serce. Prawie.

Znowu płakał, znowu lały mu się łzy. Cas dotknął jego prostaty, na co biodra poruszyły mu się desperacko, bardzo, bardzo desperacko.

Cas...

Wyglądasz tak ładnie, nawet kiedy płaczesz – o Boże, zrobił się czerwony jeszcze bardziej. – Chodzisz i udajesz, że lubisz być tym, który ma kontrolę, ale to nieprawda, w głębi duszy chcesz być rzucony na łóżko, chcesz, żeby ktoś robił ci takie rzeczy, jak teraz ja. Więc dlaczego nie potrafisz o nie poprosić? Zająłbym się tobą, gdybyś tylko nie był takim głupim, samolubnym draniem.

Nie jestem... samolubny...

Nie? Oczywiście, że jesteś. Tak bardzo zależy ci na utrzymaniu tej ułudy stworzonej w twojej własnej głowie z twoich własnych kłamstw, że nie zwracasz uwagi, że może ten wysiłek boli jeszcze kogoś oprócz ciebie!

Biodra blondyna zakołysały się, bezwiednie usiłując nakierować jego palce z powrotem na to boskie miejsce, więc zatrzymał rękę, żeby im na to nie pozwolić i przez chwilę to Dean sam pieprzył się na jego dłoni, nabijając się na nią, raz po raz, choć chyba wcale nie zdawał sobie z tego sprawy.

Byłeś brany przez mężczyznę? – zapytał go nagle, jak dowódca swojego żołnierza. – Dean, pytam cię o coś. Byłeś?

Zacisnął zęby.

Pytam cię – wyjął z niego rękę, za czym natychmiast podążył niezadowolony, sfrustrowany pomruk.

Nie.

– „Nie" co?

Dean spojrzał prosto na niego. Jezu, ileż było w jego zapłakanych oczach złości.

Nie byłem – powtórzył, właściwie to wycedził, z rozpaczliwą wściekłością.

Cas złapał go za nogi, podciągnął, by zarzucić je sobie na ramiona; on rozpiął tylko spodnie, nic więcej. Tak, zamierzał posunąć go we wszystkich ciuchach, bo to miała być kara – miałby dać mu spojrzeć na swoje ciało? Och, nie. Wyciągnął własne klejnoty na zewnątrz.

Pokryć je, czy wypieprzyć cię na sucho?

Oczy omal nie wypadły Deanowi z oczodołów.

Pokryj, ty- – wystarczyło, by Cas uniósł brew, żeby przyhamował. – Użyj tego lubrykanta, Cas. Proszę.

Grubo pokrył swoje przyrodzenie śliską, zimną substancją i delikatnie potarł jego na wpół otwarte wejście samym czubkiem, drażniąc się z nim. Dean zatrząsł się, więc przycisnął usta do jego kostki i całował go po nodze, aż do kolana, dopóki Winchester, w konfrontacji z takim delikatniejszym traktowaniem, nie zrelaksował się na tyle, żeby faktycznie mógł się w nim zmieścić; nie chciał go gwałcić. Chciał mu pokazać, kto rządzi, ale nie chciał go gwałcić. A może chciał? Dean nie wiedział, nie wiedział już, czego Cas od niego chce i czemu mu to robi.

Kiedy się w nim zagłębił... jęknął, inaczej niż do tej pory. Jęknął, nie powstrzymując tego, w głuchym wyrazie czegoś, co mogło być niespodzianką, być może szokiem, bo widać rzeczywiście nie wiedział, jak to jest być czymś wypełnionym. Wbił w Castiela wzrok, z otwartymi ustami, jak wyjęta z wody ryba – nie wyglądało, żeby to go bolało.

Nie bolało. To było dziwne uczucie.

Augh – sapnął, powieki opadły mu, przyśpieszony oddech poruszał klatką; Castiel puścił jedną jego nogę, żeby pogłaskać go po twarzy.

Dzielny jesteś – szepnął do niego i Dean wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej. Kiedy ktoś ostatnio go za coś pochwalił? – Deanie Winchester.

Wycofał się i zanurzył z powrotem, tym razem dosięgnąwszy prostaty. Dean zajęczał, ten dźwięk był cudowny; posuwał go, wolno, i z każdym pchnięciem... jego postawa łagodniała, aż wreszcie nie wytrzymał i pochylił się, by ucałować blondyna, któremu oczami wykręcało teraz od doznań, w same pełne wargi.

Hej – zagadnął, nie przestając się w nim ruszać. – Chciałbyś czegoś, Dean? Powiedz, słucham.

Ja... – kurwa, jakby nie wwiercał mu się aktualnie w najwrażliwszą część w całym ciele, w jeden czuły kłębek nerwów, czego mógł jeszcze chcieć?! – Chcę dojść. Boże, chcę dojść!

Niezbyt miłe uczucie, co? – Cas wyszczerzył do niego zęby. – Prosić o coś i nie dostawać.

W jednej chwili to w niego uderzyło – a więc to była lekcja, po to to wszystko. Żeby jeden sfrustrowany, zakochany bez wzajemności anioł mógł dowieść swojej najważniejszej racji. Czy aby na pewno „bez wzajemności"? No tak czy nie, Dean, odpowiedz sobie!!

Nie pozwolisz mi dojść? W ogóle?

A uważasz, że zasługujesz?

Jezu, Cas, nie, proszę – momentalnie, jak wysadzona tama, coś w nim pękło i lawina ruszyła; groźba takiej męczarni była jak dynamit, który ją wywołał. Gdyby miał być tak męczony wiele godzin, bez orgazmu – to nie różniłoby się niczym od wspinającego się na górę Syzyfa, który nie może dotrzeć na szczyt. – Proszę, nie. Nie, nie, proszę, proszę, Cas! Przepraszam. Przepraszam przepraszam przepraszam...!

Nie do wiary, że jeszcze miał czym płakać.

Cas, przepraszam, daj mi dojść, daj mi dojść, daj mi dojść...

Niebieskie oczy Casa błysnęły i trudno powiedzieć, co to było – zgoda, odmowa, żar, pożądanie? A może triumf? Wygrał z nim.

Złamał go.

W motelowym pokoju ciemno było jak w grobie, kiedy Dean przebudził się nagle, w środku nocy, łapczywie chwytając powietrze, w pierwszej chwili totalnie nie będąc w stanie ogarnąć, gdzie i dlaczego, do chuja pana, się znajduje, dlaczego nie w swoim łóżku w bunkrze – no dobra, nie był pewien, czy po tym... po tym koszmarze... chciałby obudzić się właśnie tam.

Bedford, Virginia. Uspokój się, człowieku, przecież nic się nie stało! Przetarł dłońmi twarz, tylko po to, by stwierdzić, że jest mokry, mokry od łez; Jezu, rozpłakał się przez sen. Czym prędzej uniósł się na łokciach i z walącym sercem sprawdził, czy Sam śpi – gdyby nie spał, Boże, ależ cyrk musiał odstawiać, nawet o tym nie wiedząc! Chyba pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że nie jęczał w rzeczywistości tego, co w tym śnie. Nie chciał jęczeć przez sen imienia Casa.

Czemu przyśniło mu się coś takiego? To znaczy, wiedział czemu – ale aż tak, jego wyobraźnia przywalić musiała mu aż takim kalibrem? A najgorsze w tym wszystkim było chyba to... że Cas niby się w tej wizji mścił, a mimo to I TAK uczucie, jakim go darzył, wygrywało. Nawet w takiej sytuacji.

Wygrało, gdy użył lubrykanta i wtedy, kiedy powiedział tę pochwałę, a gdyby się nie obudził, cóż, pewnie okazałoby się, że finalnie i orgazmu pozwoliłby mu dostać. Dean mógł widzieć Casa w swoich koszmarach jako zaborczego okrutnika, ale nawet wtedy, ta miłość... prześwitywała. W rzeczach takich, jak te pocałunki po nodze, żeby go rozluźnić, żeby nie brać go na siłę, mimo iż przecież mógłby to zrobić. Ta miłość. To była jego wyobraźnia, prawda? To oznaczało, że nawet w niej zdawał sobie z niej sprawę.

Zdawał sobie sprawę z tego, co Castiel do niego czuje.

Cas wyszedł z baru, kiedy śpiewał z zespołem, nie zauważył kiedy dokładnie, bo pewnie by za nim pobiegł – opuścił lokal, a jego już nie było. Sam powiedział, że do motelu nie wrócił. Gdzie się zatem podział? Dean przypuszczał, że przegiął swoim zachowaniem pałę, więc po prostu ulotnił się gdzieś, byle nie skończyć sytuacją taką, jak ta, która się mu właśnie przyśniła. Możliwe, że anioł był od czegoś takiego o krok.

Uspokoiwszy się nieco, leżąc na wznak, patrząc w sufit – w mrok – znowu poczuł ten żal, który wypełniał go od tamtej nocy każdego dnia; to był specyficzny żal. Starał się wmówić Casowi, że to nic nie znaczyło, tylko jak długo musiał wcześniej wmawiać to samemu sobie? Chyba nigdy w to do końca nie uwierzył.

Dziwny niepokój zagnieździł mu się w żołądku – a jak Cas coś sobie zrobi? No już, nie przeceniaj się tak, nie znaczysz aż tak wiele by ANIOŁ mógł zechcieć odebrać sobie przez ciebie życie, bez przesady. To było logiczne, Cas miał miliardy lat, a jednak coś nie dawało mu spokoju, niepokój pojawił się i pozostał, coś jakby... przeczucie. Złe.

– Sam – w ciemnościach potrząsnął bratem, a kiedy ten wymruczał coś tylko i machnął ramieniem w nieudolnej próbie odgonienia go, prawie zrzucił go z łóżka. – SAM!

– Jezu, co? Co się dzieje? – Sam usiadł, rozczochrany, nie rozumiejąc, o co chodzi. Zamrugał. – Dean? Co ty u diabła wyprawiasz... Jesteś mokry – zauważył głupio, na widok jego przesiąkniętej łzami góry od koszulki.

Puścił to mimo uszu.

– Sam, myślę że Casowi stało się coś złego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top