4| Uciekaj

— Gotowa na wycieczkę?

Unoszę wzrok znad trzeciej części Harry'ego Pottera, by napotkać ciekawską Olkę, która porzuciła szkicowanie aniołków na marginesach na rzecz wgapiania się we mnie.

— Dzisiaj pakuję walizkę, ale prowiant już zakupiony — mówię, myśląc o plecaku leżącym w kącie pokoju wypełnionym smakołykami. Gdy tylko o nich myślę, przypomina mi się wzrok matki, gdy pakowałam je do wózka w Biedrze, narzekania, że muszę dbać o figurę, bo żaden facet mnie nie zechce grubej.

— Chipsy, żelki i oreo? — dopytuje.

— Jak ty dobrze mnie znasz.

— A ja kupiłam wiśniowego tymbarka, wystarczy wylać część i zastąpić czymś... mocniejszym. — Ola uśmiecha się szeroko cała dumna ze swojego sprytnego planu, na który wpadają gimnazjaliści, by potem praktykować przez całe liceum.

— Proszę nie rozmawiać.

Obie przewracamy oczami, słysząc głos naszego katechety. Wyrozumski to facet w średnim wieku z małym brzuszkiem, z roku na rok powiększającą się łysiną, okularami i zawsze, ale to zawsze w koszuli włożonej w spodnie. Dzisiejsza ma kolor zabrudzonego różu. Ciekawe czy to żona go tak ubiera, czy to jego autorska koncepcja?

— Przecież nie rozmawiamy — rzuca się Olka buntowniczo, czym oczywiście zwraca uwagę nauczyciela.

— Miodek, gdzie twoje notatki?

Ach. Szybko chowam Pottera pod ławkę i uśmiecham się z niewinnym zakłopotaniem.

— Robię w myślach — tłumaczę spokojnie, ale w myślach przeklinam nieuwagę. I Olkę. Ale Olkę mocniej.

Właśnie, o wilku mowa, przeklęta zdrajczyni, chichra się pod nosem, bo ona zostanie pochwalona za artystyczne cherubiny z aureolami.

— Tak? — Ledwie widoczne brwi Wyrozumskiego wędrują do góry. Jak jakieś śliskie węgorze, brr! — To o czym rozmawialiśmy?

— Że życie jest darem od Boga? — Coś mi się kojarzy, że pierdolił o eutanazji.

— Dokładnie. — Z uśmiechem odwraca się do reszty klasy. — Dlatego jakakolwiek forma eutanazji jest niedopuszczalna, tak samo jak samobójstwa. Ojciec stworzył nas, byśmy żyli, obrazą i barbarzyństwem byłoby...

— A co jeśli ktoś jest nieuleczalnie chory? Wie pan, zaawansowane stadium raka, nawet chemii nie opłaca się robić. Taki człowiek żyje w cierpieniu, żyje by umrzeć, z każdym dniem jest coraz słabszy, leki już nie pomagają na ból — spokojnie mówi Kacper. — Czy eutanazja nie byłaby lepszym wyborem? Oczywiście, jeśli chory sobie tego życzy?

— Bóg potrafi uzdrowić nawet najbardziej chorych, umierających... nie należy tracić wiary. Bo wiara czyni cuda. Życie to największy dar, więc powinniśmy przyjąć je z wdzięcznością, nawet jeśli nie jest usłane różami. Każdy z nas wypełnia Plan Boży... Popatrzmy na to z innej strony, porzućmy chorych. Więźniowie.

Z rozbawieniem spoglądam na Więźnia Azkabanu leżącego na moich kolanach, podpieram się i spoglądam na siwą czuprynę nauczyciela, który sam zaczyna się nakręcać.

— Czy powinniśmy decydować o ich życiu? Przecież popełnili takie zbrodnie, czy śmierć nie będzie wybawieniem? Ratunkiem od kary i życia ze świadomością, jaką zbrodnię popełnili?

— Pójdą do piekła, no nie? Więc nie wiem, czy to takie wybawienie — mówi Anka Borowiec.

— Eutanazja a kara śmierci to dwie różne rzeczy — mówię spokojnie, obserwując jak zmieszany Wyrozumski odwraca wzrok i odchrząkuje. Dobrze mu tak, niech się doedukuje, zanim zacznie uczyć.

— Chodzi o to, że życie jest zbyt cenne, by je zaprzepaszczać — ostentacyjnie ignoruje moją uwagę, więc wyciągam książkę, kładę na środku ławki i czytam zakazane treści o tym jak dziewczyna kłóci się z przyjacielem o szczura. Doprawdy najobrzydliwsza czarna magia.

Potem oglądamy film. Dziki tłum skanduje: Burn, Bundy, burn! Ludzie tłoczą się na trawniku w okolicznościowych koszulkach Tuesday is fry day, niektórzy siedzą na dachach samochodów, ze śmiechem popijając piwo. Inni krzyczą, wykrzywiając twarze w fanatycznym wyrazie wściekłości, a wszyscy są żądni krwi.

Następne ujęcie to matka seryjnego mordercy. Gdy jeszcze wierzyła w jego niewinność, opowiadała dziennikarzom, jakim cudownym, miłym i uczynnym chłopcem był. Uśmiechniętym, jej małym chłopcem. Wręcz chce się bić z hienami żądnymi krwi, że ośmielają się oczerniać jej syna. A potem widzimy krótki fragment, gdy wychodzi z sądu po usłyszeniu wyroku śmierci.

Kolejne cięcie i jesteśmy w celi śmierci; skazańcy wystawiają ręce przez kraty, kiedy kamera przejeżdża korytarzem. Symbol desperackiego pragnienia złapania wolności, uchwycenia choćby jej skrawka.

Film kończy się wykonaniem wyroku, na zakończenie widzimy jeszcze artykuły gazet. Nagłówki mieszają się ze sobą, ale jeden zapada w pamięci.

Killer dies with a smile on his face.

— Czas na dyskusję — zarządza katecheta. — Zasłużył czy nie?

Klasa zaczyna się przekrzykiwać, ale ja siedzę wstrząśnięta ostatnim nagłówkiem gazety opatrzonym zdjęciem. Czy mogło być prawdziwe? Ktoś naprawdę zrobił zdjęcie trupowi i opublikował ku uciesze publiki? Zbiera mi się na mdłości. Seryjny morderca, fakt, ale nadal człowiek. Czy może jednak nie? Czy taka okropna zbrodnia odbiera nasze człowieczeństwa i wszystkie święte prawa z nim związane?

— A pan wie, co ten świr zrobił? — pyta Kacper. — Ile kobiet zabił?

— Nikt nie zasługuje na taką śmierć... — Nie wiem, czy Anka odnosi się do samego Teda, czy do jego ofiar. A może i do tych, i do tych?

— Nie jesteśmy Bogiem, nie nam decydować kto żyje, a kto nie — stwierdza Klementyna. Zwykłam podśmiewywać się z niej pod nosem, że skończy jako matka dziesięciorga dzieci albo jako siostra zakonna. Nic pomiędzy.

Teraz spoglądam na niską, pulchną dziewczynę z dwoma podbródkami i nie mogę się z nią nie zgodzić. Kim jesteśmy by decydować o czyimś życiu? Ja swojego nie potrafię ogarnąć, miotam się i szarpię, ale nie widzę światła na końcu tuneli — tylko bezkresna ciemność. Ta... radość, euforia (bo to było szczęście, po prostu, inaczej tego nie nazwę), gdy ludzie tańczyli, kiedy ogłoszono, że egzekucja została wykonana... przeraża mnie. Czy jakbym zabiła trzydzieści kobiet, to też tak by o mnie skandowali?

Płoń, Alicjo, płoń.

— Dokładnie, warto zaznaczyć, że morderca wyraził skruchę i nawrócił się ku Bogu w swoich ostatnich dniach...

— By dzień przed egzekucją z uśmiechem na twarzy powiedzieć, kogo zabił. On był dumny. Dumny, że przechytrzył policję i wszystkich, do końca utrzymywał, że jest niewinny. Szopka z Biblią, to by wzbudzić litość, przyznanie do winy, by odroczono egzekucję. Gdyby go wypuścić, to z modlitwą na ustach poszedłby mordować. — Kacper wbija w nauczyciela twardy wzrok. — Próbował zrzucić winę na pornografię, wszystko było winne, Szatan, pornole, społeczeństwo, globalizacja... tylko nie on.

— Tłum rozwścieczonych wieśniaków, tak nazwalibyśmy to, gdyby działo się w średniowieczu. A teraz to pochwalamy i przyklaskujemy! — Ponowne niezbyt zgrabne zignorowanie niewygodnej uwagi i przejście do kolejnego wątku, by potwierdzić swoją rację.

— Kościół wcale nie zachęcał tych wieśniaków. Wcale — mówi ktoś, a cała klasa parska śmiechem.

Religia to siódma lekcja, a że nie mam po niej busa, muszę czekać na ten po ósmej, więc idę do biblioteki, wyciągam zeszyt z matmy z postanowieniem, że zrobię zadanie domowe (na religii nie można, bo się pruje, jakbyśmy mu matkę zabijali). Ale już po pięciu minutach głowa tak boli, że odkładam czarne pióro i kładę się na ławce.

Pojawiam się w Nibylandii pośród ciszy. Nikogo nie ma, nic nie słychać. Czy to dlatego, że to inna pora? Nie pojawiłam się w środku nocy? Piotrek nie wie, o mojej obecności? Nie ma Pana, czyli mogę na własną rękę zwiedzić tę krainę, a nóż się czegoś dowiem, na przykład co ten pacan ukrywa. Och, to byłaby naprawdę pomocna wiedza. Wreszcie mieć jakiegoś asa w rękawie i nie być jak ten ślepiec, bo serio, czuję się tu, jakbym poruszała się po omacku, a zdradliwe podłoże w każdej chwili może zmienić się w przepaść.

Z drugiej strony trochę mi smutno, liczyłam na spotkanie, śmiechy i zabawy. Bez Piotrka jest tak... cicho. Spokojnie. Jakby Nibylandia była martwa. Ta myśl budzi dreszcze, jest trochę zbyt niepokojąca, więc posyłam ją na krańce podświadomości.

Słońce świeci wysoko, a ja znowu mam na sobie tę samą sukienkę. Drzewa są wysokie i w świetle dnia wydają się wręcz przyjazne. Kwiaty w pełnym rozkwicie rosną praktycznie w każdym kącie lasu, gdy żwawo maszeruję przed siebie. Bose stopy toną trochę w błocie, z obrzydzeniem odskakuję przed chrabąszczem, by potem oddalić się od tego miejsca jak najszybciej. Robale, fuj.

Ptaki świergoczą, spoglądam w górę. Niebo to bezkresny błękit. Nibylandia wydaje się zwykłą krainą. Gdy taka myśl przychodzi mi do głowy, słyszę krzyk.

Serce podchodzi do gardła, bo przypominam sobie pierwszą wizytę i straszenie Piotrka. Mam ochotę zatłuc debila, ale zamiast tego chowam się za krzakami. Głównie dlatego, że Pana nie ma, więc nie mogę wytargać go za te odstające uszy. Ale też mam jakiś instynkt przetrwania (jeszcze).

Ponownie słyszę głos, tyle że to jest bardziej okrzyk. Wysoki ton wręcz drażni uszy, a ja mam przed oczami amerykańskie filmy z chłopcami z pióropuszami ganiającymi się wokół namiotów.

Indianie?

Okej, Alicjo, w Piotrusiu Panie byli Indianie, całkiem przyjaźni na dodatek, Wendy nawet zieleniała z zazdrości, gdy ta laska podrywała Pana. Dlatego nie ma co się zamartwiać, nie zabiją cię, nie zgwałcą, tylko zaproszą na fajkę pokoju czy coś w ten deseń.

Oczywiście, głupia ja, nie wzięłam pod uwagę, że jestem drobną blondynką w brudnej, białej sukience (odsłaniającej ramiona, o zgrozo!), która kuli się za liśćmi zupełnie jakbym była podejrzaną osobą. I za taką biorą mnie myśliwi z czerwoną farbą na policzkach.

Psia jego mać.

Ostatnie co widzę, to czarne jak studnia oczy kobiety, a potem strzałka z trucizną wbija się w moją szyję, usypiając.

Budzi mnie coś mokrego. Czy jakiś pies właśnie liże mnie po twarzy? Fuuuj... Podnoszę rękę, chcąc przegonić bydlę, ale natrafiam na gładką skórę innej osoby. Szybko otwieram oczy, a najpiękniejsza dziewczyna na świecie uśmiecha się do mnie słodko.

— C-co...?

Próbuję coś wykrztusić, ale dziewczyna przykłada mi palec do ust. Zauważam, że w drugiej ręce trzyma mokrą szmatkę, którą pewnie musiała wycierać mi twarz. Znalazłaś naprawdę ładnego psa, Alicjo, nie ma co. Posiada nawet dwa warkocze, czarne jak smoła i lśniące pięknie w świetle paleniska.

— Ciesz się, że to my cię znaleźliśmy, a nie Pan — mówi. — Z nami jesteś bezpieczna. Po prostu poślubisz Groźnego Węża, dzięki temu pozostaniesz ukryta. Nie wszyscy, którzy tu przychodzą muszą być skazani na ten okrutny los. — Uśmiecha się do mnie łagodnie, jakby właśnie przekazała wieści, które mają mnie uspokoić, ale co za ślub, co za Groźny Wąż? Ja się boję węży!

— Boję się węży — mówię, bo głupia ze mnie gąska, jakby to ujęła matka.

— Och, spokojnie, aż taki groźny nie jest. — Puszcza mi oczko. — Sama miałam na ciebie chrapkę, ale ojciec się upiera, że... zresztą nieważne. — Macha ręką i powiększa uśmiech, który zaczyna robić się trochę creepy. Trochę bardzo creepy.

Chcę się podnieść i właśnie teraz dochodzi do mnie, że jestem przywiązana do słupa po środku brązowego namiotu. Szarpię rękoma, ale mocne więzy nie chcą puścić. W panice powtarzam tę czynność i powtarzam, dopóki dwie ciepłe dłonie nie unieruchamiają mi twarzy. Obejmują moje policzki i ściskają delikatnie.

— Hej, spokojnie, nikt cię tu nie skrzywdzi.

Chciałabym jej wierzyć, ale to ona przed chwilą gadała o ślubie z wężem, więc wypraszam sobie, aż taka głupia nie jestem. Z tą myślą szarpię się jeszcze raz, naiwnie licząc, że jakimś cudem więzy puszczą i będę mogła uciec.

Dziewczyna wzdycha ciężko i odchodzi, jednak szybko wraca. W dłoni trzyma zapaloną korę drzewa, a przynajmniej myślę, że to to. Podkłada mi to pod nos, do nozdrzy wdaje się biały dym' chcę kichnąć, ale zamiast tego zasypiam.

Masz swoją fajkę pokoju, idiotko.

Gdy budzę się ponownie, jest zimniej. Czy to już wieczór? Noc? Palenisko nadal płonie, ogień tworzy dzikie kształty na płótnie namiotu, a z zewnątrz dobiegają okrzyki pełne ekscytacji. Cienie wydają się niepokojące, jakby ktoś trzymał je na uwięzi, próbują się uwolnić tworząc podłużne potwory. W tej chwili nienawidzę swojej wyobraźni.

— Będziesz współpracować? — Znowu ta sama dziewczyna.

Kiwam głową, bo co innego mi pozostaje? Jeśli będę udawać, że cudownie się nawróciłam, może stracą czujność, a ja będę mogła się wyrwać i uciec... Uciec, huh. Ale gdzie? Do Pana?

— Jestem Tygrysia Lilia, miło cię poznać — mówi, po czym kuca za mną, by rozwiązać sznur.

Od razu zaczynam rozcierać bolące nadgarstki, martwią mnie te czerwone linie. Jak ja się wytłumaczę mamie? Nie rozpracowałam jeszcze, jak dokładnie działa Nibylandia. Jeśli bransoletka od Pana się pojawiła w realnym świecie, to co z ranami?

Właśnie, bransoletka. Sprawdzam i na szczęście spoczywa bezpiecznie na swoim miejscu wokół mojego nadgarstka. Maleńka gwiazdka odcina się na tle niebieskiej żyły i różowych otarć. Piotrek powiedział, że ta bransoletka pomoże, dlatego też gładzę opuszką palca złote elementy.

Pojaw się, okej?

Spoglądam na Tygrysią Lilię, która nuci, rozcierając coś moździerzem. Kolejne narkotyki? Przeszywa mnie dreszcz.

Najlepiej szybko.

— Co robisz? — pytam. Podchodzę do niej i zaglądam przez ramię (muszę stanąć na palcach, bo jest wyższa).

— Rozcieram jagody, musimy cię umalować, Niepokonana Modliszka przygotowuje ci ubranie.

— Wy to tak na serio z tym ślubem?

Tygrysia Lilia odwraca się, a jej brwi praktycznie spotykają się pośrodku szerokiego czoła.

— Groźny Wąż to dzielny wojownik. Dobry człowiek. Naprawdę, nie masz czym się martwić. — Klepie mnie po policzku, automatycznie się odsuwam. Nie lubię, jak obcy ludzie mnie dotykają.

Nie mam czym się martwić? Serio? A co z tym, że nie miałam nic do powiedzenia? Że nie znam tego człowieka? Że nie planowałam ślubu w ciągu najbliższych dziesięciu lat? Ja mam maturę, kobieto! To ważniejsze niż seksualne popędy jakiegoś... zdeprawowanego idioty, żeby nie powiedzieć dosadniej.

— Przecież go nie znam, więc jak mam za niego wyjść? — Wysuwam najcięższy argument.

— Żeby przeżyć.

To zdanie wzbudza niepokój, ale ja zaciskam pięści ze złości, bo tylko tak mogę pokazać moje emocje. Jestem... przerażająco bezsilna. Nie ucieknę, bo znowu mnie czymś naćpają, nie przemówię jej do rozsądku, bo wydaje się zafiksowana na swoim swataniu (i lekko psychiczna, a z wariatami nie ma co gadać).

Perspektywa zabójstwa w noc poślubną nagle wydaje się kusząca. Muszę tylko jakoś uśpić ich czujność. Ale jak? Niemądrze czekać na ratunek Pana jak jakaś disneyowska księżniczka, zresztą nie mam żadnej pewności, że w ogóle się pojawi. Dlatego przyrzekam sobie, że coś wymyślę. Sprytny plan Alicji.

A gdyby uciec do świata realnego?

To jest myśl. Tylko jak? Nigdy nie zrobiłam tego świadomie, zawsze to się po prostu działo. Bez mojego udziału. Jakaś siła mnie stąd wyciągała.

— Dlaczego Piotruś Pan jest niebezpieczny? — pytam, gdy Tygrysia Lilia i Niepokonana Modliszka przygotowują mnie do ceremonii. Nawet w tak opłakanej sytuacji, warto się czegoś dowiedzieć o tym popieprzonym świecie, bo to nie może być po prostu sen.

— Jest strażnikiem.

— Przeraźliwym — dodaje Modliszka. To szczupła dziewczyna o wystających kościach policzkowych i łokciach. Uśmiecha się, jakby z przymusem, a jej wielkie oczy przypominają smutną sadzawkę o zmierzchu. — Gdy jego cień zostawi na tobie odcisk, nie ma odwrotu.

Tygrysia Lilia kiwa głową i obraca mną, by przyjrzeć się strojowi z piór, skór i swędzących farb z jagód.

— Wyglądasz ślicznie.

— Prześlicznie. — Niepokonana Modliszka szczerzy krzywe zęby.

Przełykam ślinę.

— Cień? Jaki cień?

— Pana oczywiście. — Bo się nie domyśliłam. Dzięki za informację. Cudnie, dalej gówno wiem. — A teraz chodź do wyjścia, czekamy na bębny.

Więc czekamy. Stoimy i czekamy. Słychać śmiechy, rozmowy, jakieś nawoływania. Próbuję dojrzeć coś przez szparę, bo warto byłoby zorientować się w sytuacji na wypadek ewentualnej ucieczki, jakieś drogi wyjścia i tak dalej, ale jedyne co widzę to fragment innego namiotu. Raz miga mi kobieta w długich włosach niosąca kosz pełen kukurydzy.

Wreszcie koniec czekania, ktoś zaczął walić w te głupie bębny. Nie wiem jednak, czy powinnam być taka wdzięczna. Wychodzimy na zewnątrz, gdzie jedynym źródłem światła jest wielkie ognisko pośrodku czegoś na wzór placu, rynku w mieście. To okrągłe pole, wokół którego ustawione są namioty.

Ogień tańczy i wiruje, a ja staję przed mężczyzną, który musi być Groźnym Wężem. Nie zorientowałabym się, że to on, gdyby nie ten tatuaż węża na policzku, serio. Facet ma czelność się do mnie uśmiechnąć, więc odpowiadam nerwowym odpowiednikiem tego gestu. Wow, facet is kinda hot. Umięśniona, złota klata, szeroka szczęka i wysoko zebrane w kucyk włosy czarne jak noc.

Bransoletko, ratuj, ratuj, ratuj. Nie chcę, nie chcę, ślub i dzieci to nie dla mnie. Miałam być tą zwariowaną ciotką, co przyjeżdża raz na rok z super prezentami, a nie żoną Indianina! Nosz cholera jego mać...!

Chcę wrócić do siebie, do biblioteki, obudzić się i niech to wszystko będzie kolejnym głupim snem.

Rozlega się pianie. Serce zamiera na sekundę. Z nadzieją spoglądam w górę. I jest. Jest. O, tam. Piotrek wygląda jak cień na tle wielkiego, okrągłego księżyca. Gwiazdy mrugają wokół niego.

— Uciekaj! — wrzeszczy Tygrysia Lilia. Wygląda na autentycznie przerażoną. — Uciekaj, głupia!

Popycha mnie i chyba to mnie budzi. Groźny Wąż wyciąga rękę, chcąc mnie złapać i zapewne odciągnąć, wokół ludzie uciekają w panice, a Pan zaczyna pikować w dół. Jak wściekły smok.

Wokół panuje istny chaos, jestem gdzieś ciągnięta, bo Groźny Wąż jednak łapie moją rękę; uścisk jest tak silny, że mam wrażenie, że zaraz wyrwie mi kończynę ze stawów. Biegniemy i biegniemy przez co zaczyna brakować mi powietrza (nigdy nie byłam dobra ze sportów). Wszyscy krzyczą, dzieci płaczą, a Pan pieje. Jego głos jest wściekły jak rozżarzone żelazo.

Zamykam oczy. Zabierz mnie stąd. Chcę się obudzić.

Gdy je otwieram, jestem w bibliotece. Bezpieczna. Nade mną nachyla się bibliotekarka, marszcząc brwi.

— Za chwilę zamykam, już ciemno, masz jak wrócić do domu?

— Em... — Mój umysł jeszcze przeżywa ten sen i trudno mu się skupić na czymś tak normalnym jak rozkład jazdy autobusów. — T-tak, tak. Już się zbieram. — Wstaję, potykam się o pasek od plecaka, więc muszę złapać się krawędzi stolika. Podnoszę głowę i uśmiecham się przepraszająco. — Już idę. Dobranoc!

Zapinam plecak i szybko wychodzę. Zakładam go dopiero na korytarzu. Wyciągam też telefon, by sprawdzić godzinę. Wyświetlacz rozbłyskuje, oświetlając moje dłonie; migają mi różowe ślady na nadgarstkach. Szybko chowam smartfona do kieszeni w dżinsach i wychodzę na zewnątrz, próbując nie myśleć o niczym. Bo mam wrażenie, że gdybym spróbowała roztrząsać dzisiejszy sen, w ciągu dwóch dni skończyłabym na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. 

___________________

stwierdzam, że tęskniłam za pisaniem myśli Alicji, bo ją pisze się bardzo dobrze i mogę zaszaleć ze słownictwem ^.^

Indianie, co? stwierdziłam, że nie będę wyjaśniać, o co z nimi chodzi, Piotrkowi jeszcze się coś sypnie, ale to ten element opowieści, który pozostawiam do waszej interpretacji. chcę być trochę bardziej profesjonalna i nie podawać potem odpowiedzi, tylko zostawić wskazówki, pozwolić na domysły, bo to jest cała frajda z czytania Nibylandii. 

informacji o Bundym też nie bierzcie za pewnik, bo Kacper to bardzo emocjonalny gościu (ale tak, T. Bundy to seryjny morderca, a sąd skazał go na śmierć na krześle elektrycznym); ja moją wiedzę czerpałam z dokumentu na Netflixie, ale nie pamiętam wszystkich szczegółów, więc coś może się nie zgadzać.  dodałam ten fragment, aby pokazać wrażliwość Alicji, ale i otworzyć dyskusję, bo to temat rzeka. 

widzimy się za tydzień! czeka na was pierwsze spotkanie z Dzwoneczkiem ^^

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top