2| Oddaj się radości
Zostałam zombie. Oficjalnie.
No hej, zawsze trzeba próbować czegoś nowego w życiu, nie? Ale serio, sądzę, że powłóczenie nogami, zgarbione ramiona, upiorna twarz z jeszcze upiorniejszymi cieniami pod oczami i ta dziwna szopa na głowie zamiast włosów zapewniłyby mi pierwsze miejsce w Szkolnym Konkursie Cosplay. A potem prosto na Pyrkon i światowa sława cosplayerki The Walking Dead.
Całą noc spędziłam, błądząc myślami w naprawdę dziwnych miejscach. Próbowałam przeanalizować każdy szczegół snu o Nibylandii, ale okazało się, że niewiele pamiętam. Z każdą mijającą godziną wspomnienia w mojej głowie zachodziły mgłą, więc kojarzę parę ogólnych wydarzeń. Że Piotrek był uroczy, choć gadał od rzeczy. We mgle latały świetliki przy akompaniamencie krzyków gwałconej kobiety. A Piotrek miał mnóstwo piegów i był rudym Piotrusiem Panem. W sumie trochę przypominał tę disneyowską wersję, ale był dojrzalszy i zdecydowanie przystojniejszy.
Stop. Szkoła, a ja jestem na lekcji i powinnam podnieść ten głupi łeb i zacząć słuchać.
— ...Prus ukazuje wewnętrzny konflikt dwóch typów osobowości Wokulskiego jako człowieka urodzonego na przełomie epok, człowieka w rozterce czy być romantykiem, czy żyć według pozytywistycznych założeń. A teraz popracujcie nad tabelką, w której z jednej strony napiszecie romantyczne cechy Stanisława Wokulskiego i zestawicie je z działaniami i myśleniem typowym dla pozytywizmu, które przejawiał główny bohater powieści Prusa.
Odgarniam włosy za ucho i zaczynam uderzać długopisem o pustą kartkę. Nie zapisałam nawet daty czy tematu lekcji.
— Linijkę? — Olka podsuwa różowy kątomierz, ekierkę i dwie linijki o różnych długościach. Kartkę w zeszycie Krasińskiej zdobi już idealne odmierzona tabelka w dwóch kolorach (romantyzm nakreślony jest różowym tuszem, a pozytywizm czarnym). I choć wszystko wygląda schludnie, to tabelka świeci pustkami, a Olka wlepia wielkie ślepia we mnie, licząc na pomoc i chcąc przekupić linijką.
— Nowe paznokcie? — odpowiadam, zauważając brokatowe misie zdobiące jej oba palce wskazujące.
Dziewczyna podnosi rękę i z zadowolonym uśmiechem przygląda się długim hybrydom.
— Aha — potwierdza. — To chcesz linijkę czy nie?
— Nie — mamroczę. Niebieskim długopisem kreślę parę kresek i zaczynam wypełniać strony drobnym pismem. Olka zerka mi przez ramię i bezczelnie zgapia słowo w słowo. Pozwalam jej z dobroci serca. Czego się nie robi dla przyjaciół?
— To kto chce zacząć? — Nasza nauczycielka to kobieta w podeszłym wieku o złotym sercu, ale bez jakiegokolwiek poczucia humoru i wyczucia ludzkiego cierpienia. Codziennie ubiera grube korale i ciężkie bransolety, oplatając się w kolorowe szale. Grube okulary i ciemne włosy spięte w niski kok tylko uzupełniają wygląd typowej polonistki.
Ręka Olki wystrzeliwuje w górę, a ja przewracam oczami. Przestałam się burzyć o jej nieszczere podlizywanie gdzieś na początku pierwszej klasy. Nie warto strzępić nerwów na tę dziewczynę. I tak dostanie, co chce.
— Proszę, Aleksandro. — Anna Bruzek uśmiecha się ciepło do swojej ulubienicy. — Od czego chcesz zacząć?
— Od romantyzmu oczywiście — odpowiada Krasińska. — Najważniejszym przykładem romantycznej części duszy Wokulskiego jest przecież miłość do Izabeli. Jest bezwarunkowa i jest... nie zwraca uwagi na wady, widząc tylko zalety. Zdecydowanie tak.
— Łęcka to kurwa!
Chciałabym powiedzieć, że przewróciłam oczami i westchnęłam ciężko w duchu, chyląc niewinną główkę nad głupotą chłopców w dwudziestym pierwszym wieku, ale nie. Parskam śmiechem wraz z nimi i chowam twarz za kurtyną włosów, by ukryć się przed wzrokiem nauczycielki, która na szczęście mnie nie zauważa (albo po prostu ignoruje).
Klasa chichocze przez chwilę nad żartem, a Olka dalej leje wodę o tym jak Wokulski idealizował Łęcką. Obie tak pochłonięte dyskusją, że nie słyszą cichych żartów o tym, że matura będzie tak łatwa jak Łęcka Izabela.
Jedno muszę Olce przyznać — to sprytna bestia. Zawsze wyrywa się pierwsza, by omówić to co najłatwiejsze i zdobyć punkty u Bruzek, a potem najczęściej ja kończę, opowiadając o tych mniej oczywistych aspektach. Tym razem nie jest inaczej. Właśnie kończę mówić o sprytnym sposobie, w jaki Prus ukrył w Lalce powstanie styczniowe, gdy dzwoni dzwonek. Ale nie to nie jest zew wolności, nie w tym wypadku. Bruzek jeszcze przez trzy minuty mówi o tym, co będziemy robić na następnej lekcji, bo przecież jako klasa humanistyczna praktycznie codziennie mamy blok, więc za parę minut powrót do Lalki i przygód Łęckiej.
Nie mam siły, więc zostaję w klasie, rozkładając się na ławce. To dopiero połowa dnia, a ja już mam dość. Czuję się, jakby dementor wyssał mi duszę. Beznadziejne uczucie, które sprawia, że chce ci się spać, ale tak naprawdę nie, bo twój umysł jest zbyt przepracowany, by spokojnie zasnąć.
— Za tydzień piszemy sprawdzian, przypominam. To już trzecia, ostatnia klasa, taryfa ulgowa musi się skończyć. A dzięki temu, że mamy tyle godzin pod rząd, jestem w stanie zrobić jakiś arkusz maturalny. Musicie się przyzwyczaić do tej formy — mówi Bruzek, gdy tylko dzwonek kończy tarabanić. — Im więcej arkuszy przerobicie, tym lepiej wam pójdzie na maturze...
Praktycznie każdy nauczyciel dzisiaj tak mówi. Dostajemy stos kserówek z historii i zapewnienie z angielskiego, ża za chwilę zaczynamy ćwiczyć ustne matury. Cały dzień mija na przypominaniu o maturze, powtórkach i gonieniu z nowym materiałem, z którym nie mamy szans wyrobić się do maja.
Powoli schodzę po schodach, ten plecak waży chyba z tonę, ale na szczęście to już ostatnia lekcja. Najurokliwsza królowa nauk — matematyka z najurokliwszą Renią.
— Wyciągamy karteczki! — woła nauczycielka z sadystycznym uśmiechem, gdy tylko ostatni osoba wchodzi do zielonej sali.
Kurwa.
Zapomniałam.
Znaczy niby coś tam robiłam, ale w połowie rozwiązywania zadań czułam się już zbyt wykończona, więc poszłam spać i wtedy oczywiście miałam ten głupi sen, no i... Marnie widzę te procenty na maturusie.
Mogłam powtarzać na polskim, cholera.
— Będzie dobrze — próbuje pocieszyć mnie Kacper, gdy wszyscy oddali już kartki.
— Zaliczę, wiem — mówię spokojnie — ale to nie zmienia faktu, że trója czy dwója to marna ocena.
— W rekrutacji na studia nie patrzą na świadectwo — mówi Ala. — Interesuje ich tylko to, że skończyłaś szkołę. Tyle. No i procenciki na maturze — dodaje z westchnieniem i jej dobre nastawienie wyparowuje.
— Wiem, ale...
Ale chciałabym być lepsza. A przynajmniej dobra. Chciałabym przestać być taka leniwa i zacząć coś robić ze swoim życiem, jeśli chcę dostać się na dobre studia, muszę zacząć powtarzać. Problem w tym, że nowego materiału jest tyle, że po prostu nie ma czasu na samodzielne powtórki. Mogę robić tylko to, co zadają na lekcjach.
Ciekawe jak czują się ludzie, którzy nie są zwyczajni, przeciętni. Coś ich określa, charakteryzuje — ten jest matematycznym geniuszem, tamta chemiczną specjalistką, a jeszcze inny pisze genialne opowiadania fantasy. A ja? Przeciętna Alicja Miodek o nudnych włosach, które przypominają brudny, nieumyty blond. I fakt moje oczy mają niespotykany, zielony kolor, ale samymi oczami świata nie zwojuję.
— Zanim zaczniemy lekcję, małe ogłoszenie. — Renia wstaje z obrotowego krzesła i poprawia obcisły, zielony sweter. — W listopadzie będą pierwsze matury, prawdopodobnie z Operonu, więc radzę zacząć się przygotowywać. Punktacja jak na prawdziwej maturze, jeśli chcecie dwóję, musicie zdobyć przynajmniej trzydzieści procent.
To już?
To zdanie uświadamia mi, że koniec opierdalania się, czas wziąć się do roboty, ale po szkole idę a Agą i Olą do Maka (jedynego w mieście, ale tak cholernie daleko od szkoły, że dojście tam zajmuje pół godziny, którą spędzamy na narzekaniu na licem).
— Jakoś tak nagle matura stała się rzeczywista — mówię, maczając frytkę w keczupie (keczup z Maka wymiata).
Aga unosi wzrok znad telefonu i uśmiecha się pokrzepiająco.
— Jeszcze dwa miesiące, przecież to dopiero drugi dzień szkoły, lol, chill, laska. Ogarniesz życie do tego czasu.
— To takie do dupy.
— Do rzyci — poprawiam ją, a Olka przewraca oczami. Unoszę brwi, próbując zrobić minę w stylu: no co? Nie moja wina, że przekleństwa Sapkowskiego to najlepsza rzecz w Wiedźminie i świetnie sprawdzają się w rzeczywistości.
— Ale co? — Aga wreszcie odkłada telefon i spogląda na pastelową blondynkę, która miesza rurką w mrożonej kawie.
— Twoje próby naśladowania młodzieżowego języka.
— Wyluzuj, weekend wreszcie! Będziesz narzekać na starość.
— Nie dożyję starości, twoje marne poczucie zabije mnie o wiele wcześniej.
— Przygarniał kocioł garnkowi.
Aga kręci głową, po czym wgryza się w swojego cheeseburgera, którego po chwili popija shake'iem. Nawet nie zdążyła przeżyć czy połknąć. Obrzydliwe.
— Nici z weekendu, mamy wypracowanko z wosu na za tydzień, więc dobrze byłoby się za to zabrać — mówię.
— Ustroje polityczne to pikuś. — Aga mówi to z buzią pełną mięso-podobnej papki i różowego napoju mlecznego.
— Dostałaś monarchię, więc to jest pikuś, ale taka oligarchia? — pytam, ale zanim zacznę wymieniać kolejne wady, Olka gwałtownie odstawia plastikowy kubek z mrożoną latte na stół, a kropelki lodu pryskają na moje ręce.
— Koniec z pierdoloną nauką! Pogadajmy o wycieczce, przecież Kraków to najlepsze miasto w Polsce, a my wreszcie tam jedziemy! — zaczyna trajkotać.
— Ta... — mówię ze śmiechem. — Dobrze będzie, jeśli nie zginiemy od smogu.
— To nie tak, że w Legnicy powietrze jest krystalicznie czyste — wtrąca Aga.
— Co tam smog! — wykrzykuje Krasińska. — Tam jest prawdziwy smok! Dawid był z dwa lata temu ze swoją klasą i przywiózł mi takiego uroczego pluszaka! Smok wawelski! Muszę zdobyć podobnego!
***
Po powrocie do domu to jestem tak zmęczona, że zasypiam, gdy tylko kładę głowę na poduszkę. Sen jest bezbarwny, dopóki nie zmienia się w wysokie drzewa i rozłożyste krzaki. Stoję na polanie i orientuję się, że znowu śnię o Nibylandii. Tym razem jednak wszystko wygląda inaczej. Wreszcie nie ma mgły i mogę dokładnie przyjrzeć się otoczeniu. Problem w tym, że otacza mnie las, nic ciekawego czy nadzwyczajnego. Gdzieś w krzakach świerszcze grają ckliwą melodię, która kojarzy mi się z Ulesiem i wieczorami spędzanymi w altance, coś cicho szumi (prawdopodobnie jakiś strumień czy rzeka). ale poza tym panuje spokojna cisza.
Spoglądam na siebie i znowu ubrana jestem w białą sukienkę sięgającą kolan, bez jakichkolwiek butów czy kurtki. Jednak nie jest mi zimno, wręcz przeciwnie — powietrze w Nibylandii jest duszne i gorące, jakby za chwilę miała uderzyć burza. Unoszę głowę, ale niebo jest granatowe i czyste; nie widzę żadnych chmur.
— I co ja mam tutaj robić?
— Bawić się!
Odwracam się gwałtownie, bo, oczywiście, Piotrek pojawił się za moimi plecami.
— Chcesz, żebym dostała zawału?
Chłopak uśmiecha się jakoś dziwnie i przez chwilę zakłopotany drapie się po rudej czuprynie, ale zaraz energia do niego powraca. Jakby ten osobliwy moment nie istniał.
— Skądże! — Robi krok w moją stronę i nachyla się delikatnie, a obie ręce popiera na biodrach. — Widzę, że mnie nie posłuchałaś.
— Nie mam kontroli nad tym, czy tu się pojawiam czy nie — tłumaczę. — Po prostu śnię!
— Wiem — wzdycha i prostuje się. — Właśnie dlatego tak trudno stąd uciec, kluczem jest radość, ale jednocześnie to ona będzie twoją zgubą.
— Pieprzysz jak szaleniec — mówię. Odgarniam kosmyki włosów, które przylepiają się do spoconej skóry i spoglądam na wysokiego chłopaka. Ubrany w zgniłozieloną koszulkę przepasaną skórzanym pasem i brązowe spodnie, które wepchane są w wysokie, sznurowane buty.
— Taki mój urok, Złotowłoso. — Ma czelność puścić do mnie oczko.
— Złotowłoso?
— Aha, jak ta panienka i trzy niedźwiadki.
— Nie byłam przypadkiem Alicją z Krainy Czarów?
— Ach! — mówi, a piegowatą twarz rozjaśnia uśmiech. — Faktycznie! Ale... w takim razie to oznacza moją kolejną porażkę.
— Dlaczego?
— Chodź — mówi i siada na trawie. Gdy nic nie robię, wyciąga rękę i klepie ziemię obok siebie. — Nie gryzę.
Mierzę go wzrokiem, ale wygląda niewinnie. Zwykły chłopak w niezwykłej krainie, który po prostu gada jak potłuczony. Z westchnieniem siadam na trawie i podciągam nogi pod siebie. Źdźbła trawy delikatnie łaskoczą odsłonięte nogi.
— Skoro tu zostaniesz, muszę wytłumaczyć ci parę zasad.
— Świetnie — mówię, bo mam dość niewiedzy.
— Jeśli będziesz grała według reguł Nibylandii, nic ci się tu nie stanie. Widzisz... — Urywa źdźbło trawy i zaczyna je obracać między dwoma palcami, aż nie zwinie się w rulonik. — Nibylandia to świat snów, całkowicie bezpieczny...
— To co z tą kobietą, którą ostatnio gwałcili? — Na samo wspomnienie jej krzyku, przeszywa mnie dreszcz. Piotrek jednak zaczyna się śmiać.
— Chciałem cię odstraszyć. To co krzyczało? To nawet nie człowiek, a ptaszysko.
— Nie lubię jak robi się ze mnie idiotkę — mówię, mrużąc oczy.
— Przepraszam, ale... miałem jeszcze nadzieję. Wydajesz się urocza i taka... pełna życia.
Milknie na chwilę i przyglądam się Piotrkowi, próbując rozgryźć te wszystkie zagadki, ale zamiast odpowiedzi nabawiam się jedynie frustracji.
— Nie możesz mi tego jasno i wyraźnie wytłumaczyć? Skoro według ciebie będę tu przychodzić w każdym śnie, w co wątpię, to wypadałoby znać zasady. Albo w ogóle być świadomym, co to się dzieje — dodaję gorzko.
— Właśnie problem w tym, że jasne odpowiedzi są zakazane.
— Nie rozumiem.
— I o to chodzi... Gdybyś zrozumiała, nigdy byś już nie wróciła.
— Dobra — mówię i wstaję. — Mam dość twoich gierek. Skoro samodzielnie nie potrafisz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje, to ja będę zadawała pytania.
— Masz w sobie iskrę — mówi. — Mogę cię pocałować jeszcze raz?
— Nie — warczę. — Wiesz, że to podpada pod molestowanie? Nie całuje się nikogo bez jego zgody! Ale nieważne, to sen, więc tak jakby jest tu tylko mój umysł, nie ciało... Czy w takim razie molestujesz mój umysł.
— I to ja tu jestem popierdolony? Gdzie twoje pytania, złotko, hm?
Piotrek wstaje i zakłada ramiona na piersi.
— Przestań!
— Co ja robię? — Rozszerza oczy, a ja mogę zobaczyć, że ich brązowy kolor iskrzy w świetle rzucanym przez fruwające świetliki.
— Rozpraszasz. — Odgarniam włosy i odwracam wzrok. — Czyli... ten świat jest dokładnie taki jak ten z książki o Piotrusiu Panie, piratach i Zagubionych Chłopcach?
— Powiedzmy.
Wzdycham w myślach i próbuję nie zacząć krzyczeć. To mają być te odpowiedzi? Bo dla mnie to brzmi jak kolejne zagadki, które nie mają najmniejszego sensu.
— W takim razie, co się różni?
— Na przykład to, że nie ma Zagubionych Chłopców — mówi.
— Nie?
— Nie. Ale za to są Zagubione Dzieci.
— Czyli Jane nie jest pierwszą Zagubioną Dziewczynką? — pytam, przypominając sobie córkę Wendy i disneyowski sequel.
— I chłopcy, i dziewczynki. Wszyscy mają równe szanse, by tu trafić, jeśli są wystarczające wrażliwi.
— Właśnie... jak tu trafić?
Piotruś Pan zaciska usta w wąską linię i odwraca się ode mnie.
— Tego właśnie nie mogę powiedzieć — mówi cicho i zaczyna iść w stronę lasu.
— Gdzie idziesz? — krzyczę za nim, ale Piotrek nawet się nie odwraca. Zostawia mnie samą na ciemnej polanie rozświetlonej jedynie świetlikami i księżycem. Powiew wiatru wzbudza gęsią skórkę na moich odsłoniętych ramionach, sowa huczy, a ja przypominam sobie słowa Piotrka o ptaku, który tak wrzeszczał. Wzdrygam się i biegnę za nim.
— A co z piratami? — pytam, gdy go doganiam.
— Prawdziwi z nich milusińscy.
Uchylam się przed gałęzią i zrównuję się z chłopakiem, który zaparcie idzie przed siebie.
— Nawet Hak?
— Prawdziwy czaruś — przytakuje Piotrek. — Szczególnie, gdy grozi ci swoim hakiem.
— A co z Dzwoneczkiem? Wróżki też istnieją?
— Jak najbardziej. — Odwraca się, a w jego spojrzeniu krystalizuje się coś mrocznego. — Przestań zadawać głupie pytania. W Nibylandii znajdziesz też syreny i Indianów, ale to, że tu są, nie oznacza, że to idealne kopie ich książkowych wersji.
— Gdzie idziemy?
— Ja idę, ty mnie śledzisz. — Pięknie, zmienia temat i unika odpowiedzi. Mam wrażenie, że on tylko to potrafi robić.
— Miałam zostać tam sama? — Na samo wspomnienie dziwnych dźwięków i mrocznych kształtów przechodzą mnie ciarki.
Piotrek spogląda na mnie z błyskiem w oku i szczeniackim uśmiechem.
— Czyli czujesz się ze mną bezpiecznie? Wiesz co? Myślę, że to idealny powód na kolejnego całusa.
Prycham, bo wiem, że nie mówi tego poważnie. Nawet się już nie oburzam.
— Dlaczego mnie wtedy pocałowałeś?
— Bo jesteś śliczna, a to było silniejsze ode mnie. O — mówi i przystaje. — Poczekaj tu.
— Ale że sama?!
Nie słucha mnie, po prostu wzbija się w powietrze i odlatuje, robiąc swoje kogucie pianie. Ja zostaję pośród drzew otoczona mrocznymi kształtami i dźwiękami nocy.Każdy liść i łodyga wydają się pazurami potworów. Mogłam nie oglądać tyle horrorów, to teraz nie miałabym takiego problemu. Dlaczego muszę być taka strachliwa?
— Buuu.
Podskakuję z piskliwym okrzykiem. Nawet nie wiedziałam, że potrafię wydawać z siebie takie wysokie tony.
— Sorki, nie chciałem cię wystraszyć.
— No co ty nie powiesz.
Ma czelność się zaśmiać. Jego usta zdobi jeszcze cień uśmiechu, gdy podchodzi do mnie i wyciąga przed siebie rękę zaciśniętą w pięść.
— To dla ciebie.
Rozwiera palce, a na jego dłoni spoczywa delikatny, złoty łańcuszek.
— C-co...
Piotrek uśmiecha się smutno i zapina bransoletkę na moim nadgarstku.
— Przeżyj, okej? — mówi jeszcze, a palce jak cień gładzą mój policzek. — To powinno ci pomóc.
Zanim zdążę zapytać, co to ma oznaczać i o co chodzi, kształty Nibylandii się rozpływają. Wpatruję się w piegi Piotrka, które znikają jeden po drugim, by ostatecznie zmienić się w czarny dym.
Budzę się cała rozpalona, z oczu ciekną łzy, a gdy unoszę rękę, na nadgarstku wisi złoty łańcuszek z maleńką zawieszką w kształcie gwiazdki.
_____________________
już praktycznie kończę wprowadzenie i możemy ruszać z dziwnymi wydarzeniami! wiem, że trochę wieje nudą, ale nie mogę od razu ruszyć z największymi działami, wtedy ta historia trwałaby z trzy rozdziały xD
wydaje mi się, że moje wskazówki są dość jasne, ale no ja wiem, co one oznaczają, więc zastanawiam się co wy sądzicie - czym jest Nibylandia?
niech rzeczywistość pomiesza się z fantazją ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top