1| Witajcie w Nibylandii
Trzecia klasa liceum. Bo przecież nie może być już gorzej, nie? Pierwsza wyżarła ze mnie resztki człowieczeństwa i wyssała duszę jak wampir wysysa krew, aż nie została ze mnie wysuszona mumia. Druga wyparowała swoim blaskiem jakąkolwiek chęć życia i zabrała każdą sekundę wolnego czasu. Trzecia musi być lepsza, bo organizm odnotowuje brak duszy do wyssania.
Z optymizmem, który znajduję istnym cudem, spoglądam na wysoki budynek szkoły średniej. Ma trzy piętra i wysokie, białe okna (z reguły przypadają trzy na klasę), a jego ściany zrobione są z ciemnej, bordowej cegły. Ach, tęskniłam. Tak troszkę, tylko odrobinę. Bo ludzie nie są źli, a nauczyciele w swej żałosnej formie potrafią poprawić dzień, na lekcjach można czytać książki, a na religii kłócić się z katechetą o eutanazję. Żyć, nie umierać.
Widziałam debili wczoraj na rozpoczęciu. Stałam z Agą i Olą na boisku, gdzie słońce wypalało wszelką wodę z organizmu i wszystkie trzy narzekałyśmy, obserwując klasowe grupki, czytaj: debili. Piękne czasy, ale dzisiaj już tak pięknie nie będzie — dzisiaj zaczynają się lekcje, a my nie jesteśmy już traktowanymi ulgowo pierwszakami, więc nauka zaczyna się już pierwszego dnia.
Co mam dzisiaj pierwsze? Ściągam plecak i zaczynam grzebać w poszukiwaniu telefonu (nie ufam sobie, by nosić go w kieszeni, zgubiłabym po godzinie). Zirytowana przerzucam książki, aż wreszcie zauważam niebieskie słuchawki, które muszą być podłączone, więc wyciągam je, a na końcu jest on — najlepszy Samsung Galaxy, który potrafi przetrwać każdy upadek. Z niemałą satysfakcją przeciągam palcem po ekranie i wchodzę w galerię, gdzie powinno być zapisane zdjęcie planu. Jest! Matematyka z R. Jarmuż s. 202.
Ja pierdole. Czy wspominałam, że tęskniłam? Kłamałam. Już nie tęsknię.
Chowam telefon i otwieram wielkie, ciężkie, żelazne drzwi prowadzące do środka Specjalnego Zakładu Karno-Opiekuńczego dla Analfabetów (ha, ha), po czym wchodzę do dusznego budynku, gdzie witają mnie kolejne schody i drugie, już lżejsze drzwi. W takich wypadkach chciałabym być bohaterką taniej obyczajówki dla młodzieży — na bank pojawiłby się umięśniony samiec alfa, by pomóc z tymi cholernymi drzwiami.
Pierwsza przeszkoda pokonana, myślę, rozglądając się po pustym korytarzu, zostało dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Kolejna przeszkoda na drodze — schody. Trzeba w końcu jakoś wejść na drugie piętro.
Jest jeszcze wcześnie, bus przyjeżdża na przystanek pod dworcem w pół do ósmej, więc w szkole jestem zwykle dwadzieścia przed ósmą, kiedy szkoła świeci pustkami, nawet parking dla nauczycieli ma parę wolnych miejsc. Sala 202 jest na końcu korytarza, znajduje się za wysokimi, obrzydliwie niebieskimi drzwiami z okienkami u góry.
Jedyna ławka na tym piętrze znajduje się na drugim końcu korytarza, więc siadam na podłodze, opierając się o ścianę.
— Nie zmieniłaś butów.
— Nope — odpowiadam Olce, która rzuca na ziemię różowy plecak, przez chwilę patrzy na niego pogardliwie, a potem siada obok mnie. — Te są czyste. — Wyciągam nogi, by pokazać czarne trampki w idealnym stanie.
— Ciesz się, że nie mamy już informatyki, baba wywaliłaby cię za drzwi z nieobecnością.
— Piekło pierwszej klasy za nami — mówię z uśmiechem i przybijamy sobie piątkę.
— Smoleńsk wchodzi do kin — odzywa się po chwili Krasińska.
— Wiem. — I również doskonale wiem, do czego pije ta chora kobieta.
— Alkaaaaaa...
— Nie pójdę z tobą, nie ma mowy! I nie nazywaj mnie tak.
— Alicjo, moja najdroższa, choć ze mną na ten najgorszy paździerz roku, kupmy wielki popcorn w Heliosie, usiądźmy w ostatnim rzędzie i rzucajmy w nacjonalistów wierzących w te bzdury! — Olka nachyla się w moją stronę, a z blond szopy na głowie wyplątuje się parę kosmyków, które opadają na jej długą, bladą twarz.
— Chcecie iść na ten szajs?
O Boże, klasowy historyk-komunista, Bartek Król, ratujcie się, póki nie zamęczy was uwielbieniem do Marksa.
— Tak, a co? Masz coś do tego? — Olka jak zawsze ma w dupie tego człowieka. Zadając pytanie, nawet nie patrzy na wysokiego chłopaka (ale naprawdę wysokiego, to ten typ, który musi się kulić w autobusie, bo uderza głową o sufit), który już otwiera usta, ale wtedy przychodzi jego ekipa i zabierają go do piwnicy, gdzie są szatnie, brak kamer, więc wapowanie dozwolone.
Uśmiechamy się do siebie z Olką, gdy Bartek znika, a ja oddycham z ulgą.
— Idiota — śmieje się Krasińska i wyjmuje z różowego plecaka termos z zieloną herbatą.
— Jeszcze rok, tyle musimy z nimi wytrzymać. Rok, w sumie to nawet niecały, damy radę.
— A matura? — Olka pije herbatę i wpatruje się w swój srebrny termos z jednorożcem.
— Weź mi nie przypominaj! Jeszcze rok mam, okej? Skupmy się na tym, że za miesiąc nowy sezon Supernatural, tylko miłe myśli, jeśli chcemy to dzisiaj przeżyć.
— Naiwnie czekamy na Destiela?
— Naiwnie czekamy na Destiela — zgadzam się.
— Only Wincest, bitches. — Aga Drozd pojawia się w całej swojej mrocznej okazałości i grubych okularach na haczykowatym nosie. Ja i Olka krzywimy się i zaczynamy udawać wymioty, a Aga śmieje się, siadając obok.
— Przecież żartowałam, luz, nawet nie oglądam tego szajsu, tylko wyguglowałam, by mieć czym was wkurzać. — Aga właśnie taka jest: suche poczucie humoru z domieszką dziecinności i satanizmu.
— Wracaj oglądać swoje chińskie bajki. Och, przepraszam, uraziłam cię? — Olka uśmiecha się zarozumiale, a ja przewracam oczami.
W korytarzu zbierają się już tłumy rozgoryczonych nastolatków paplających o wakacjach, maturze, szkole, znajomych, szóstym sezonie Gry o Tron i o wielu innych rzeczach, o których nie mam pojęcia.
— Tylko niedojrzały mangozjeb będzie triggered.
— Więc ty jesteś dojrzała? Hm?
— Jak najbardziej.
— A kto pisał do Maćka, że Boku no Pico to najlepszy animiec stworzony przez ludzkość?
— Moje dawne ja. Zmieniłam się przez wakacje — zapewnia Aga, a my z Olką wybuchamy śmiechem, który kończy głośny dzwonek.
— Ja pierdole... — wzdycha Kacper, więc przytakujemy mu zgodnie. To Kacper, czyli ciacho, jak Kacper coś mówi, to się zgadzasz, bo to rzadki gatunek mądrego ciacha.
— Głowa do góry, Zawadzki, to tylko czterdzieści pięć minut...
— ...męki i katuszy...
— ...i minie, zanim się zorientujesz, a teraz już, do klasy! Raz, dwa! — Renata Jarmuż, czyli nasza nauczycielka od matmy, to krępa kobieta ze zwariowanym (w jej mniemaniu) poczuciem humoru i wścibskością godną mohera.
Siadam z Olką w naszym rzędzie pod oknem, Aga siada z Kacprem przed nami i pierwsze co robi, to odwraca się i zaczyna komentować fałdy tłuszczu Reni. Olka chichocze, a ja wyciągam podręcznik i zbiór zadań jeszcze z drugiej klasy, bo przecież my nigdy nie kończymy materiału na dany rok.
— Witam po wakacjach. Pewnie cieszycie się tak jak ja... — zaczyna Renia, potakuję głową na początku, bo też nie chcę tu być, ale potem się wyłączam, pozwalając by dźwięk jej słów dzwonił niezrozumiale w uszach.
— Dlatego dzisiaj zaczniemy ciągi geometryczne. I mogę wam zagwarantować, że to będzie na maturze. Jest trudniejszy niż arytmetyczny...
Pięknie. Po prostu, kurwa, pięknie. Przecież ja arytmetycznego nie ogarniam!
— ...ale opiera się na podobnej zasadzie. Chociaż jak tak teraz myślę, to arytmetyczny mógł być trudniejszy, bo wzór prezentował się bardziej skomplikowanie... Ale w arytmetycznym chodziło o daną różnicę r, bawiliśmy się w odejmowanie i dodawanie, w geometrycznym chodzi o stałą q przez którą mnożymy kolejne wyrazy naszego ciągu i voilà! Więc wzór na dany wyraz ciągu będzie wyglądał tak...
— Nie zdam tego — mamroczę do Olki, gdy Renia odwraca się i zaczyna zapisywać dziwne literki na tablicy, kręcąc tłustym tyłkiem.
— Nikt tego nie zda — odpowiada, układając kolorowe mazaki w równym rzędzie. Zawsze miała bzika na punkcie notatek, a matematyka z tymi wszystkimi wzorami i definicjami daje jej idealną możliwość na pokazanie talentów, więc notatki wyglądają jak rzygi jednorożca.
— Kacper zda — mówię przygnębiona, bo on zawsze da radę napisać na trzy czy cztery. — Jest humanistą, ale ogarnia matmę.
— Mutant — przytakuje Olka i wraca do podkreślania wzorów i pisania kolorowych działań. — Ale przecież oblałaś kartkówkę tylko raz, z funkcji kwadratowej, ryczałaś przez tydzień.
— Nie przypominaj mi o tym koszmarze pełnym wykresów i dziwnych linii. Pięć razy poprawiałam to gówno. — Pięć razy siadałam z przodu klasy i pisałam na świstku wzory, liczyłam, i rysowałam parabole. To był wykres z przesunięciem, to nie takie proste! Jak tylko przypomnę sobie minę matki, gdy wracałam po szesnastej głodna i zmęczona z informacją, że tak, znowu dostałam szmatę, mamusiu, czy mogę już zjeść? Kończyło się krzykami i wyrzutami, a ostatecznie nie podgrzewałam obiadu, tylko szłam na górę głodna, by ryczeć pod kołdrą.
Mordęgę kończy dzwonek. To dziwne zjawisko. Dzwonek. Kochasz i nienawidzisz w zależności, kiedy dzwoni.
— Na następnej lekcji krótka kartkówka! — krzyczy Renia, gdy lud wypływa już z klasy, dobijając mnie zupełnie.
Lekcje mijają szybko, a ja wychodzę ze szkoły, kiedy na zewnątrz powoli się ściemnia. Dalej jest ciepło, ale wieje chłodny wiatr, więc zakładam kaptur bluzy i wyciągam z plecaka niebieskie słuchawki.
Przeżyłam pierwszy dzień. Jej. Teraz dowlec się na autobus i obmyślić plan jak chodzić na kursy maturalne z historii i polskiego, skoro są w tym samym czasie. Nie dość, że każą płacić, a zajęcia są na ósmych, dziewiątych lekcjach, to jeszcze się pokrywają.
Chester Bennington krzyczy w słuchawkach, a ja oddaję się melodii jego głosu, bo, Boże, głos tego faceta zawsze będzie wzbudzał ciary.
Jak zwykle do busa pakuje się więcej ludzi niż jest miejsc, więc kierowca nie zatrzymuje się na kolejnych przystankach, choć uczniowie z plecakami, którzy zostali, wygrażając pięścią, na pewno mają miesięczne. Nie zwracam uwagi na rozmowy pełne nieumiejętnego korzystania z przekleństw (serio, człowieku, nie umiesz, to nie przeklinaj), ale to raczej zawody w stylu: "ile kurew zmieszczę w jednym zdaniu", bo mam wiarę, że ludzie nie są aż tak głupi.
Koniec ronda. Znak, że pora wstać i zacząć przeciskać się między stojącymi ludźmi (których ciała śmierdzą obrzydliwie potem), by zdążyć powiedzieć kierowcy, że halo, wysiadam. Muszę zdjąć ciężki plecak i trzymać go przed sobą, żeby mieć jakiekolwiek szanse, by się przepchać do drzwi.
Bus zatacza się na przystanek, a ja wysiadam i oddycham wiejskim powietrzem. Śmierdzi gównem (przynajmniej to nie bakutil), ale nie czuć spalin. Wokół rozciągają się brązowe pola, a w oddali majaczą szczyty domów. Ta. Moja wiocha. Ulesie może i jest zadupiem, ale za to urokliwym. W sumie... jakby Legnica zadupiem nie była.
Z westchnieniem poprawiam paski plecaka i zaczynam iść, bo do domu długa droga. Piach chrzęści pod tenisówkami, ptaki świergotają, bla, bla, bla. Głodna jestem, w brzuchu mi burczy, padam na twarz, trochę mi zimno, a plecak jest ciężki przez milion podręczników (właśnie, muszę iść do biblioteki). Chcę jeeeeeść.
W domu czeka na mnie zapiekanka serowa z kurczakiem i brokułami, więc jem szybko, a matka robi swój wywiad. Ojca jak zwykle nie ma.
W pokoju wreszcie mam chwilę spokoju. Kładę się na łóżku i łączę z Wi-Fi. Najpierw Twitter, potem FB, mail, żeby sprawdzić czy ktoś nie zaktualizował jakiegoś fanfika. Wiem, że powinnam ruszyć dupę i ogarnąć zadania z matmy i zacząć uczyć się na sprawdzian z histy, ale... mam jeszcze czas. O dziewiętnastej już wyłączam telefon, ale matka wbija do pokoju.
— Ciuchy masz na suszarce do poskładania. — Mierzy mnie wzrokiem i wzdycha. — A ty znowu nic nie robisz. Tylko ten telefon i telefon! Uzależniona jesteś czy co? Do nauki, ale już!
— Przecież miałam ciuchy poskładać... nie zrobię dwóch rzeczy na raz — mamroczę, odkładam telefon na szafkę i wstaję, przeciągając się.
— Gdybyś zrobiła lekcje, jak tylko wróciłaś ze szkoły, miałabyś już wolne.
— Zmęczona byłam.
Nie wiem, to naprawdę tak trudno zrozumieć, że po ośmiu lekcjach człowiek jest wykończony i chce odpocząć.
— Gdybyś była zmęczona, nie siedziałabyś na telefonie — mówi i wychodzi, a ja wlokę się po stertę ciuchów, potem siadam do biurka i robię zadania, aż mój mózg nie boli, a w zeszycie pojawia się jeden, wielki bełkot.
Odkładam długopis, mimo że nie zrobiłam wszystkiego i wyciągam podręcznik z historii.
— Okej, to było trzy miesiące temu, powinnam coś pamiętać...
Nie pamiętam, więc muszę powtórzyć, ale po rozdziale odkładam książkę i kładę się na łóżko. Telefon wskazuje, że jest dziesiąta. Jak ja mam zdać rozszerzoną maturę z historii, skoro wszystko wylatuje mi z głowy? Jak w ogóle mam zdać maturę? Z matmy ledwo daję radę na te trzy, dwa. I niby nie miałam nigdy zagrożenia ani nic, ale nie czuję się po prostu pewnie w tym przedmiocie. Znam podstawy, ale to za mało na maturę podstawową. Jeszcze z tłumaczeniem Reni to daleko nie zajdę. Przydałyby się korki. Ale kiedy znaleźć na to czas?
Zwlekam się z łóżka, biorę piżamę i idę pod prysznic. Wracam zmęczona do łóżka i czytam jakiegoś fanfika z Pottera, by tylko się odmóżdżyć.
— Już północ, idź spać! Szkoła jutro!
Posłusznie odkładam telefon, ale w duszy wyklinam. Nie mam siły się kłócić, czasami nie mam siły na nic. To wszystko jest takie... bez sensu. Człowiek ma po prostu ochotę zasnąć i odpocząć, nawet jeśli miałby to byś sen wieczny.
Mam dziwny sen. Otacza mnie krztuszący dym, ale nie papierosowy, tylko taki z teatru. Kiedy siedzisz w przednim rzędzie, to aż cię dusi, chociaż nie masz nic przeciwko, bo tworzy nastrój. Robię niepewny krok do przodu, a bosa stopa miażdży źdźbła niebieskiej trawy. Ale raczej tylko wydaje się niebieska w świetle księżyca. Jest zimno, obejmuję gołe ramiona i drżę. Skąd mam na sobie tę dziwną sukienkę? Białą na szerokich ramiączkach z takim dużym dekoltem, jaki miałam chyba jedynie na półmetku. Ma rozkloszowaną spódnicę zakończoną delikatnym wzorem, który odbija srebrne światło.
W dymie tańczą świetliki, a ja idę przed siebie, próbując zorientować się w sytuacji. Gdzie jestem? Dlaczego ten sen wydaje się taki realny? Wszystko czuję, każde ukłucie mrozu, każde uderzenie serca, wilgotną mgłę, która krztusi i opada na odsłonięte ramiona.
— Kim jesteś?
Instynktownie się cofam, chociaż głos brzmi przyjaźnie.
— To raczej ja powinnam zadawać to pytanie — odpowiadam, rozglądając się, ale nikogo nie widzę. Tylko mgła i świetliki.
— To ty wparowałaś do mojego świata, nie ja do twojego.
— Ja... — marszczę brwi, próbując ogarnąć sytuację, ale potem przypominam sobie, że to przecież sen. Zwykły sen, a ja głupia zaczęłam się stresować. — Przecież nie istniejesz.
— Nie istnieję? — Głos wydaje się zaintrygowany.
— Tak. To tylko sen, czyli jesteś tworem mojej chorej wyobraźni i istniejesz tylko w mojej głowie. I nie wyjeżdżaj mi z tekstem, że to, że to dzieje się w mojej głowie, nie oznacza, że nie jest prawdziwe, nie jesteś pierdolonym Dumbledore'em.
— A ty nie jesteś pierwszą i nie ostatnią.
— Nie rozumiem.
— Oczywiście, że nie. — Głupi głos ma czelność się zaśmiać, a jego śmiech jest jak dzwoneczki. Takie małe, które dzwonią przy saniach ciągniętych przez renifery. Nagle myślę o świętach, które zawsze zaczynają się krzykiem i ponagleniami, a potem kurtyna się podnosi i czas udawać idealną rodzinę.
— Jeśli będziesz smutna w Nibylandii... — mówi głos z żalem. — Nie możesz być tu smutna.
— To Nibylandia? Kraina Piotrusia Pana i Dzwoneczka? — Mrugam oczami, a gdy je otwieram przede mną stoi rudowłosy chłopak z setką piegów na samym nosie (a są jeszcze na policzkach, czole, brodzie... wszędzie) z orzechowymi oczami. Wygląda jak łania.
— Aye — potwierdza rudzielec.
— A ty to Piotruś Pan?
— Piotrek w zupełności wystarczy — mówi szczerząc się, a w tym uśmiechu jest coś niewinnego, co sprawia, że też się uśmiecham. — A skoro już znasz moje imię... Może wreszcie się przedstawisz?
— Alicja. Mam na imię Alicja Miodek.
Nie wiem, czemu przedstawiam się wraz z nazwiskiem, jakby ktoś zrobił to za mnie. Na samą myśl o tym, serce zamiera, a całe ciało obejmuje krótkotrwały paraliż.
— Czyli Alicja zamieniła Krainę Czarów na Nibylandię — śmieje się Piotrek.
— Nie powinieneś o tym wiedzieć.
— O czym?
— O Alicji w Krainie Czarów — tłumaczę — to inna powieść. Jak postać z bajki może znać inne bajki?
— Nie może. — Piotrek wzrusza ramionami.
— Czyli to nie jest bajka?
— To sen, sama tak stwierdziłaś.
Rozlega się przeraźliwy krzyk. Podskakuję, a serce wręcz podchodzi do gardła.
— Co to było?!
— Krzyk gwałconej kobiety — mówi to ze spokojem, jakby w ogóle nie ruszała go ta sytuacja.
— Przecież to nie pieprzona Gra o Tron, ale bajka dla dzieci! — krzyczę. Rozglądam się gorączkowo, ale mgła nadal spowija świat wokół, czyli zupełnie nie wiem, gdzie jestem.
— Pomogę ci — stwierdza człowiek, który powinien być niewinnym Piotrusiem Panem, dzieciakiem łaknącym przygód. — Ale nie za darmo, oczywiście.
Podchodzi bliżej mnie z drapieżnym uśmiechem, a w mojej głowie mruga czerwone światełko z alarmem krzyczącym: "gwałt, gwałt, gwałt! zgwałci cię, cholera!". Z kolei druga półkula mózgu, ta racjonalna, odpowiada: "nie zgwałci, to sen, nie może zgwałcić".
Piotrek kładzie ciepłą rękę na moim policzku, a ja przymykam oczy. Czy to naprawdę sen, skoro odczucia są takie realne?
— Czego chcesz? — mówię i odsuwam się na bezpieczną odległość.
— Żebyś tu nie wracała. Jesteś zbyt urocza, by umrzeć.
— Nie chcę umrzeć — mówię, ale coś w głowie od razu zaprzecza.
Piotrek uśmiecha się smutno, jakby słyszał moje myśli.
— Musisz mi zaufać i zapomnieć o tym miejscu.
— Dlaczego?
Piotrek śmieje się i unosi głowę ku niebu.
— Jesteś niemożliwa, wiesz? Nie możesz zadawać takich pytań, nie możesz się przywiązać. — A potem robi rzecz, która całkowicie przeczy jego słowom.
Podchodzi i całuje słodko w usta, a ja budzę się w swoim pokoju, w swoim łóżku. Pościel jest rozkopana, a ciało pokrywa zimny pot. Na zewnątrz panuje jeszcze mrok, odblokowuję telefon — trzecia w nocy. Jest mi gorąco, ale okrywam się kocem, gdy wstaję i podchodzę do okna. Wieś śpi, a ja nie wiem, co myśleć.
Co za pojebany sen... Każdy szczegół wyrył mi się w pamięci lepiej niż daty na kartkówkę z historii. Nie mogę zasnąć przez resztę nocy, siedzę pod kaloryferem z podkulonymi nogami i wpatruję się w pustkę, a w głowie odbija się jasny uśmiech Piotrusia Pana.
__________________________
24.07.20 - postanowiłam wrócić do tej historii, zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale chcę to skończyć ^^
ta historia chodzi mi po głowie od dawna, to nic długiego, taki eksperyment, bo nigdy nie pisałam obyczajówki osadzonej w polskich realiach. jak widzicie wzoruję się lekko na Piotrusiu Panie, ale raczej korzystam tylko z imion, resztę zmieniam.
dla łaknących wiedzy: historia ma miejsce w 2016 roku, dlatego szósty sezon GoT, a Chester jeszcze żyje.
ugh... jestem pewna, że nie spodziewaliście się tego po mnie, ale chcę próbować nowych rzeczy i chciałam opisać romans hetero.
bawmy się dobrze, do napisania! love u~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top