Step Eight: We don't even friends anymore
Szedłeś ulicą, uśmiechając się i rozmawiając zawzięcie z jakimś brunetem, który taszczył twoją ogromną teczkę wypchaną pewnie dziełami sztuki. Kiedyś będą one warte miliony, byłem tego pewien. Miałeś talent, to wiedziałem bez wątpienia. I ja też go miałem, ale do niszczenia wszystkiego, co udało mi się osiągnąć. Zniszczyłem nasz związek, oblałem egzamin, a nie mając gdzie mieszkać, wylądowałem u Simona. Miałeś racje, ale teraz i tak już było to bez znaczenia. Nie liczyłem się dla ciebie. Byłem nikim. Zresztą, może to i lepiej? Nie krzywdziłem cię już, nie oszukiwałem. Wyglądałeś teraz naprawdę szczęśliwie. Od pewnego czasu zastanawiałem się, czy coś łączy cię z tym chłopakiem. Często widywałem was razem, nawzajem pomagaliście sobie w dźwiganiu rzeczy i uśmiechaliście się do siebie tak samo, jak my kiedyś. Brakowało mi tego. Brakowało mi ciebie. Twoich dłoni i ust. Brakowało mi twojego poczucia humoru i rozsądku, który trzymał w pionie także i mnie.
Zbliżaliście się do mnie, a ja nie potrafiłem odwrócić wzroku. Przeklinałem się w myślach, za to, że nie poszedłem inną drogą. Po raz kolejny dałem ponieść się sercu, które znów chciało cię zobaczyć choćby przez kilka sekund. Mogłem skręcić w jedną z uliczek albo wejść do przypadkowego sklepu, gdybym tak długo nie zwlekał. Teraz było już za późno. Czasu nie dało się cofnąć, a ucieczka również nie wchodziła w grę. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Próbowałem się uśmiechnąć i pokazać ci, że cieszę się twoim szczęściem, tak jak powinien cieszyć się nim przyjaciel, ale... Nie potrafiłem zmusić się do uśmiechu. Cierpiałem. Każdego dnia umierałem bez ciebie, a patrzenie jak ktoś inny jest z tobą szczęśliwy, tylko pogarszało sprawę. W efekcie nie uśmiechnąłem się, a wykrzywiłem swoją twarz w dziwnym grymasie, który wyrażał całą tęsknotę i rozpacz, która już nigdy nie zniknie z mojego serca.
– Cześć – odezwałeś się pierwszy, przystając na chwilę. Czy to dlatego, że dostrzegłeś całą żałość, która wypływała z każdego pora na mojej skórze?
– Hej – szepnąłem, a cała beznadziejność tej sytuacji przygniotła mnie swoim ciężarem. – Co... Co u ciebie?
Próbowałem nie zwracać uwagi na chłopaka, który nieudolnie objął cię w pasie, a ty nie protestowałeś. Czyli jednak było coś między wami, a ja nawet nie miałem prawa czuć się wściekły czy nawet zły. Sam sobie byłem winien. Może gdybym tamtego dnia został, teraz ja znajdowałbym się na miejscu chłopaka, który kładł łapska na moim wszechświecie.
– Dobrze – wzruszyłeś ramionami, uśmiechając się uprzejmie, jakbym był dawnym znajomym, z którym nigdy nic cię nie łączyło. – Organizuję swoją pierwszą wystawę, a Kit mi w tym pomaga – uśmiechnąłeś się do chłopaka, a moje serce ponownie zaczęło krwawić. Nie mogłem wyrzucić z głowy myśli, że kiedyś właśnie tak uśmiechałeś się do mnie.
– Razem malujecie.
– Nie – wtrącił się chłopak, mimo że nie było to nawet pytanie. – Ja tylko dopinguje Newtiego. – Drgnąłem na zdrobnienie twojego imienia i o ile moje serce do tej pory krwawiło, teraz eksplodowało wewnątrz mojej piersi, pozostawiając jedynie czarną, ziejącą dziurę. – Robię kawę i przynoszę rogaliki z różanym nadzieniem, a mimo to nie chce pokazać mi dzieł, które będą na wystawie.
– Super – skrzywiłem się. – To naprawdę świetnie – pokiwałem głową, przełykając rosnącą w gardle gulę.
Modliłem się, abyś nie dostrzegł mojego grymasu, ale to chyba było niemożliwe. Znałeś mnie. Może nawet lepiej niż ja znałem ciebie. Spojrzałeś na mnie tymi swoimi brązowymi oczami, w których kochałem tonąć przez ostatnie lata. Nie było w twoim spojrzeniu triumfu czy złości, a litość. Spuściłem swój wzrok, wbijając go w płytę chodnikową. Czułem, jak moje oczy zachodzą łzami.
– Nie chcę twojej litości.
– To nie litość – spojrzałem na ciebie zaskoczony i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że słowa, które rozbrzmiewały w mojej głowie, zdołały wydobyć się na powierzchnię i zawisnąć między nami. – To troska, Thomas.
– Może mógłbym... – zawahałem się, próbując zmienić temat – Przyjść na twoją wystawę?
– Nie, lepiej nie – odpowiedziałeś szybko, zaciskając nerwowo swoje palce na pasku przewieszonej przez ramię torby. – Wolałbym, żebyś tam nie przychodził. Zapomnij o niej. – Nie patrzyłeś na mnie. Czyżbyś nadal miał do mnie żal? – Naprawdę miło było cię zobaczyć, Tommy. – Wyminąłeś mnie, a ja byłem jedynie w stanie patrzeć, jak odchodzisz, zostawiając mnie z rozbrzmiewającym pośrodku mej głowy zdrobnieniem mojego imienia i chaosem, który ponownie zawładnął moim sercem.
*Nie byliśmy już nawet przyjaciółmi*
Konic
____________________________________
Mam nadzieję, że choć troche spodobało się Wam to krótkie ff. Nie mam pomysłu co tu napisać, więc pewnie będzie to chaotyczne i bez ładu i składu, ale dziękuję Wam za wszystkie gwiazdki i komentarze, choć gdy to pisze statystyki są równe zeru :)
Kto wie, może powstanie do tego ff jeszcze bonus, który chodzi po mojej głowie, ale obecnie to jeszcze nic pewnego.
Tak czy siak, kocham i widzimy się (mam nadzieje) w innym opowiadaniu 😍😄❤
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top