Rozdział 10 - Nie nienawidzę
Co chwila w twarz szatyna uderzały gałęzie drzew, zupełnie tak jakby się na niego uwzięły. Był na samym końcu grupy nie chcąc prowadzić wszystkich w miejsce którego szczerze nie lubił. Kojarzyło mu się z tym jak wujek Stanek poświęcił się by ratować miasto, wpuścił Billa do swojej głowy, a następnie dał wymazać sobie pamięć. Doskonale pamiętał to uczucie ściskające jego serce kiedy dowiedział się o tym, że mężczyzna poświęcił się dla nich. Pamiętał ten strach kiedy myślał nad tym, że ten nigdy nie przypomni sobie o swoim bracie, o nim i jego siostrze oraz wszystkich innych osobach dla których był ważny. To, że nie będzie świadomy tych wszystkich wspaniałych chwil, które spędzili ze sobą przez tamte wakacje, jak nie będzie kojarzył ich imion i twarzy, że nie będą dla niego tak naprawdę nikim ważnym. Tego nie był w stanie wybaczyć i doskonale zdawał sobie z tego sprawę i nawet się nie łudził. Nie był w stanie zapomnieć o tym jak zrobiono z niego marionetkę, okaleczano go, manipulowano jego rodziną, jak chciano zniszczyć miasteczko, które mógł nazwać swoją bezpieczną przystanią oraz zakończyć życia jego przyjaciół.
To nie było coś o czym mogło się zapomnieć w mgnieniu zwłaszcza skoro nabawił się przez to poważnych problemów mentalnych jednak mógł powoli zacząć próbować nie przywoływać tych obrazów za każdym razem kiedy widział, słyszał lub nawet ktoś wspominał blondyna. Mógł zacząć ostrożnie się do niego przekonywać, akceptować to, że dopóki sytuacja w jego najbliższej rodzinie się nie uspokoi to jest na niego skazany. Wziął głęboki oddech unikając kolejnej gałązki, która chciała go zaatakować i odskoczył na bok. Spojrzał pod swoje stopy by mieć pewność, że zaraz nie potknie się o jakiś korzeń kiedy zobaczył gdzieś z boku coś błyszczącego. Zmarszczył brwi i podszedł w tamtym kierunku odłączając się od rodziny i bursztynowookiego po czym sięgnął po jak się okazało kamyk. Przez chwilę rozważał też, że było to szkło jednak nie sądził by ktokolwiek był na tyle odważny żeby przychodzić z zamiarem upicia się do tego konkretnego lasu przed którym zawsze się wszystkich przestrzega.
Pochwycił go po czym zaczął go obracać między palcami podstawiając go pod światło. Jego barwa była fioletowa, miał też dość nietypowy kształt, a jego boki kuły go delikatnie w palce. Usłyszał za sobą szelest, a gdy się odwrócił praktycznie nikogo z osób z którymi tu przyszedł nie było. Pisnął mimowolnie za co od razu się skarcił po czym szybko przyspieszył kroku by móc ich dogonić. Pomijając fakt, że kilka razy o mało nie zaliczył gleby zdołał ich dość szybko dogonić. Bill zniknął mu gdzieś z pola widzenia jednak gdy zapytał się o to wujków to machnęli tylko ręką mówiąc, że pewnie jest gdzieś w okolicy. Mason zmarszczył brwi na myśl, że ufają mu na tyle by tak po prostu dać mu zniknąć jednak nie wnikał, skoro oni uważali, że tak będzie najlepiej to tak będzie.
Niedługo potem dotarli na miejsce do którego zmierzali od samego początku. Słońce przedzierało się przez bujne korony drzew grzejąc rośliny na dole oraz blondwłosego nastolatka siedzącego pośrodku gołej ziemi. Młody Pines mógł tylko sobie wyobrażać jak wcześniej miejsce uwięzionego w ciele chłopaka demona zajmowała jego trójkątna, pierwotna forma zmieniona w kamień. Jego oczy były przymknięte, a długie rzęsy rzucały cień na policzki. Kiedy bursztynowooki zdawał się upewnić, że oni już dotarli sięgnął do góry i powoli rozwiązał sznurek który utrzymywał na jego twarzy opaskę. Światłu dziennemu okazała się cała żółta gałka oczna bez tęczówki oraz pionową źrenicą jak u kota. Zamrugał kilka razy po czym uśmiechnął się szeroko z zadowoleniem.
Bliźniaki obserwowały to niepewne co powinny teraz zrobić. Co prawda chcieli przy tym być jednak mimo wszystko nie byli przekonani co do tego żeby obserwować to z jakoś bardzo bliska. Podążyli jednak za wujkiem Fordem kiedy ten podszedł bliżej bez grama strachu. W tym samym momencie blondyn wyskoczył w ich stronę na co odruchowo zasłonili głowy rękoma. Zatrzymał się on jednak tuż przed ich twarzami wyszczerzając zęby w uśmiechu, a szatyn zobaczył, że jego kły są nieco bardziej zaostrzone niż u człowieka. Pacnął jego siostrę w ramię, a ta po chwili zaczęła się unosić ku górze. Przez chwilę na jej twarzy widniało przerażenie co sprawiło, że chciał doskoczyć do niej, złapać ją za nogę i dopóki magia z niej nie zejdzie zabrać w bezpieczne miejsce jednak rozpogodziła się nieco kiedy Bill również podskoczył do góry zatrzymując się w powietrzu. Chwycił ją za dłonie po czym zaczął latać z nią dookoła. Nie zajęło wiele by ta całkowicie wyzbyła się strachu i zaczęła chichotać co wyraźnie usatysfakcjonowało starszego duchem. Dipper również uśmiechnął się mimowolnie pod nosem.
Wtedy też usłyszał za sobą syk na co odwrócił się i delikatnie cofnął na wypadek gdyby był to wąż. Ukazała mu się jednak wysoka postać ukrywająca się za drzewem. Nie miała na sobie ubrań, a jego twarz nie wskazywała konkretniej na płeć jednak Dipper wywnioskował po rozmiarze na wpół ukrytych piersi, że musiała to być samica, a konkretniej kobieta. Dipper miał wrażenie jakby była częścią rośliny za którą się schowała. Najbardziej niepokoiło go jednak to, że nie gdyby nie widział takowego stworzenia w dziennikach swojego wuja. Zastanawiał się czy to mógł być taki sam przypadek jak z wróżką, która była chyba znajomą blondyna. Istota zamrugała swoimi sarnimi oczami po czym wiatr rozwiał jej idealnie gładkie włosy ukazując ciemną skórę twarzy.
- Na twoim miejscu bym tego nie robiła - odezwała się nieco zachrypniętym głosem po czym odchrząknęła by ponownie przemówić tym razem tonem słodkim jak miód. - Tylko się zawiedziesz.
- Ale nie robił czego? - Nie zrozumiał. Odwrócił nieco głowę w tył by spojrzeć na to czy nikt ich przypadkiem nie widział. Wszyscy jednak byli zajęci.
- Nie przyznasz się do tego, ale mu ufasz - mruknęła już mniej chętnie jakby jego nieświadomość ją irytowała. - Ten demon to chodzące kłopoty, ostrzegam cię tylko dlatego, że dzięki wam nie zginęłam podczas dziwnogedonu.
Zamrugał powiekami po czym zmarszczył brwi. Czyżby uratowali nieświadomie czyjeś życie? Oczywiście szatyn zdawał sobie sprawę z tego, że przecież pokonaniem Billa naprawdę przyczynili się do ochrony całego świata i dzięki temu odmienili przemienionych mieszkańców jednak nawet nie myślał o tym co by było z życiami osób, których nie znaleźli i nie przygarnęli do bezpiecznego zacisza chaty. Po jego plecach przeszły dreszcze. Raczej nie chciał o tym myśleć.
- Ten mały szkodnik nie powinien nawet już żyć - powiedziała po chwili ciszy. - Żerował na niewinnych by powrócić, oszukać samą śmierć. Wiedziałam wszystko na własne oczy bo niestety mam zaraz obok swoje terytorium. Cały czas musiałam znosić tą paskudną aurę, która się tu uniosła, cały czas musiałam patrzeć jak kamień odpada by pozostawić po sobie ludzkie dziecko - prychnęła. - To było doprawdy obrzydliwe, a później zachowywał się tak jakby nie pamiętał tego co nam wszystkim zrobił. Mimo iż przestrzegam swą rodzinę oni widzą w nim tylko jakieś nietypowe magiczne stworzenie, że niby jest taki sam jak my.
- Czekaj, co masz na myśli? - Zapytał cicho, ciszej niż planował. Mimo wszystko jego umysł ogarniała coraz większa panika kiedy przed oczami migały mu czarne scenariusze.
- Wziąłeś ten kamień prawda? - Unosiła brew, a gdy on machinalnie przytaknął uśmiechnęła się tryumfalnie. - Za jego pomocą dowiedz się wszystkiego. Wybacz mi teraz, ale muszę odejść, nie chcę czuć na języku tej skradzionej energii.
I zanim zdążył o cokolwiek zapytać ta odeszła zostawiając go samego. Spojrzał w dół na swoje ręce po czym zarejestrował, że się trzęsły. Wziął drżący oddech w płuca po czym przywołał obojętność na swoją bladą twarz i wrócił do swoich wujów. Przez następne minuty obserwował skaczącego dookoła bursztynowookiego który najwyraźniej pierwszy raz od dawna miał okazję się wyszaleć, a do jego świadomości dochodziła myśl, której nie chciał przyjąć. On nie nienawidził.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top