27
Ashley
- Harry chce znowu iść na tą studencką imprezę. - mówi Bella, wchodząc do mojej sypialni. Przystaje w progu. Nie wie, czy może dalej wejść, jest widocznie skrępowana.
Kiedyś nie zastanawiałaby się ani chwili. Weszła by do środka i rozwaliła na moim pościelonym łóżku. Gdybym tylko zaczęła narzekać, że dopiero co je pościeliłam, rzuciłaby we mnie poduszką i namawiała na to żebym wyszła się z nią upić.
Wyszłybyśmy na imprezę, ona zalałaby się w trupa, a ja pełniła bym funkcję jej szofera. Bo tak właśnie działałyśmy.
Działałyśmy.
Przez oczy przelatują mi wszystkie chwilę spędzone z tą dziewczyną i w życiu nie pomyślałabym, że to wszystko skończy się przez facetów. Aczkolwiek sądzę, ze większą role odgrywają w tym moje kłamstwa.
Teraz stoi przede mną dziewczyna, która nie wygląda jak moja przyjaciółka. Ma perfekcyjny makijaż, a włosy są ułożone w starannego kucyka. Jej oczy są smutne i doskonale wiem, ze powstrzymuje łzy. Uśmiech który jest przyklejony do jej twarzy, nie ma w sobie nic pozytywnego. Gdzie ten wulkan energii?
Była pozbawiona wyrazu.
- Co? - pytam mrużąc oczy.
- Harry, chce znowu iść na tą imprezę. Pomyślałam, że może masz ochotę wyskoczyć gdzieś ze mną. - podsunęła.
Była zdenerwowana, a wręcz załamana. Głos jej drżał. Pomimo tego jakie chciała stwarzać pozory, nie udało się jej mnie nabrać. Nie zrobiłaby tego nigdy Harremu, coś musi być na rzeczy, on znowu coś wywinął, ale ona nie chce się do tego przyznać.
- Dlaczego nie pójdziesz z nim na tą imprezę? - zapytałam ostro. Nie chciałam pokazać swojego gniewu. Ale nie wyszło mi. Doskonale znam zamiary tej dziewczyny i postąpiłabym tak samo, jakieś kilka lat temu.
Tęsknie za Bellą. Bardzo.
Dziewczyna ściska zęby, a jej spojrzenie stwardniało.
- Mogłam się spodziewać, że rozmowa z tobą tylko pogorszy sprawę. Myślałam, ze wyjdziesz ze mną na drinka pogadamy i w końcu wszystko mi wyjaśnisz. Ale ty bardziej wolisz zwierzać się Bradowi, niż mi. Boże broń, żebym przerwała wam jakże ważną spowiedź podczas której Brad strzela suchymi żartami, z których tylko on się śmieje. - warknęła.
Ogarnia mnie wściekłość. Może nie powinnam okazywać swojej złości, może ja jestem winna tej relacji, ale ona nic nie rozumie.
- Słuchaj skarbie jeśli chcesz żebym wyszła z tobą na imprezę, powinnaś zacząć trochę miłej, nie uważasz? - Gromie ją gniewnym spojrzeniem. - Po za tym, co takiego zrobił ci Brad, że mówisz o nim w taki sposób?
- Odpieprz się Ash. - warczy w moją stronę.
- Rozumiem, czyli tak to będzie teraz wyglądać. Będziemy udawać przyjaciółki wcale z sobą nie rozmawiając, a ja będę udawała, że nic pomiędzy tobą a Harrym się nie dzieje? - rzucam wyzywająco. Mój głos jest o ton głośniejszy, ponieważ moje zdenerwowanie sięga zenitu.
Oczy Belli zachodzą łzami i nim zdarzenia cokolwiek powiedzieć wychodzi z mojego pokoju, krzycząc:
- Zamknij się!
Jestem bezradna siedzę w pokoju z założonymi rękami, a Liam patrzy na mnie swoimi malutkimi oczkami. Pocieranie oczodoły kciukami.
- Ciocia ma zły dzień kochanie. - tłumacze mu, a on tylko kiwa głową na potwierdzenie.
Nim jestem w stanie zastanowić się co tak właściwie zaszło między mną, a moja przyjaciółką, słyszę kolejne trzaśnięcie drzwiami. Wchodzę do salonu, do którego zamaszystym krokiem kieruje się Brad.
- Zamykaj drzwi mysza. - mówi trochę poirytowany. Powtarza to za każdym razem, a ja powtarzam mu że miło by było gdyby chociaż raz zapukał.
Podchodzi pewnie do kanapy i rozkłada się na niej. Sięga pilota i włącza sobie program sportowy.
On naprawdę nie rozumie czegoś takiego jak strefa osobista.
Wyrywam mu pilota z dłoni i karce surowym spojrzeniem.
- Są jakieś granice Brad. Niektórych nie możesz przekroczyć. Nagle mój dom stał się twoim domem, a mój telewizor twoim telewizorem?
Chłopak sprawia wrażenie zakłopotanego. Siada normalnie na kanapie i poprawa swoje kruczoczarne włosy.
- Na schodach miałem Belle. Wyglądała jak tania dziwka, której pali się ziemia pod stopami.
Siadam obok niego i kładę głowę na jego ramieniu.
- Znowu się pokłóciliśmy. - mówię smutno.
- Poszło o Harrego ? Czy o twoje tajemnice? - Zaczyna miarowo głaskać mnie po głowie.
- O wszystko. - Nabieram powietrza w płuca. - Harry znowu poszedł na te studenckie harce i psoty, a ona nie potrafi mu postawić sprawy jasno. Sprowokowała mnie, powiedziałam o kilka słów za dużo.
- Jasny gwint. Mysza, nie jesteś w stanie zbawić świata. - mówi pocieszająco.
- Wiem, ale mogłabym zaczął od siebie.
Brad poprawia się na siedzeniu i patrzy teraz prosto w moje oczy.
- Nie zamartwiaj się. - W jego oczach nagle można dostrzec ekscytację. - Jedź z nami na jacht. W końcu spędzisz trochę czasu z Liamem. Jesteś zabiegana.
Brad jest cudowny. Praktycznie co weekend zabiera malca w jakieś fajne i ciekawe miejsce. Dzisiaj jak prawdziwi mężczyźni mieli zrobić sobie weekendowy wypad jachtem.
Posyłam mu oscentyczne spojrzenie pod tytułem oszalałaś.
- Nie ma mowy.
- Mysza poważnie, powinnaś się rozerwać. Zadzwoń do Grega i poinformuj go, że jedziesz z nami.
Chcę zaprzeczyć, ale on bezceremonialnie zatkał mi dłonią usta.
- Bez żadnych takich. Masz piętnaście minut żeby spakować swoje rzeczy. Nawet się ze mną nie spieraj. - ciągnie zadowolony z siebie.
Wygrał wie o tym. W końcu mówi tutaj o weekendzie z Liamem.
- Nie wiem czy to jest dobry pomysł. - Nie wiem tylko z jakiego powodu to mówię. Po to by porzucił temat, czy nadal mnie namawiał?
- Idziemy z Liamem na spacer, a ty się naszykuj.
Dwadzieścia minut później nadal stoję przed szafą nie za bardzo wiedząc co ze osobą wziąć.
- Od kiedy mój penis przekształcił się w waginę? Jestem facetem mysza, nie wiem co powinnaś ubrac. Jestem od zdejmowania ciuchów, a nie ich wkładania. - mówi ze swojego punktu widzenia.
Kiedy już się spakowałam i przebrałam. Wytaskalam z sypialni małą torbę podróżna. Brad gwizdnął przeciągle i zlustrował mnie spojrzeniem od stóp do głów.
- Ładnie wyglądasz. - mówi z uśmiechem nadal się na mnie gapiąc.
W takich chwilach ciężko zapomnieć, że Brad nieraz widywał mnie nago. Zabawne, bo z niezręcznej relacji przeszliśmy do najlepszego koleżeństwa.
- Dzięki. - odpowiadam pośpiesznie. Wkładam kilka rzeczy do torebki i kieruję sie do drzwi. Brad bierze walizkę Liama, a ja po drodze zgarniam jeszcze klucze do mieszkania.
- Możesz zapakowac do samochodu. - informuje go i otwieram drzwi.
Podnsze wzrok, a w progu mojego mieszkania stoi zapłakana Ninę. Dziewczyna jest roztrzęsiona, a policzki pokryte są czarne zacieki od tuszu.
- Nina? - pytam spokojnie, przysuwając się do niej. Brad zdezorientowany przesowa wzrokiem od dziewczyny do mnie.
- Ash... - jej głos się łamie. - Ash pomóż mu.
Podchodzę do dziewczyny i przytulam ją mocno.
- Nina co się stało?
- Max... - znów chlipie. - On... - jęk frustracji wydobywa się z jej gardła. - Boże Ashley on się zaćpa. Proszę pomóż mu.
Wystarczyło tylko Max i on się zaćpa. Nie przyswajam szybko informacji dlatego chwile zajmuje mi aż, zrozumiem to co do mnie powiedziała. Max bierze narkotyki. To pierwsze co dochodzi do mnie. Mój Max, facet którego kocham najmocniej na świecie popadł w nałóg z którego w większości nie ma wyjścia.
- Ashley, on był na głodzie. Robi głupie rzeczy. Ale jego oczy. - tłumaczy mi, ale do mnie nic nie dochodzi.
- Gdzie on jest? - pytam rzeczowo, z udawaną obojętnością.
- Nie wiem, wszedł. - tłumaczy się. - Próbowałam go zatrzymać na marne. Ashley. To chyba koniec. Tak bardzo się boje.
Rzucam torby na ziemię i odwrócam się w stronę chłopaków. Liam jest przestraszony łzami Niny, a Brad patrzy na mnie wzrokiem : chyba tego nie zrobisz? Otóż zrobię to. Muszę. Jestem mu coś winna.
- Pojadę go poszukać. A ty zostań tu z Liamem dobrze? - pytam łagodnie, żeby nie miał powodów do zatrzymywania mnie.
- Mysza...- zaczyna ale przerywam mu skinieniem ręki.
- Muszę.
Kiwa głową na znak zgody, a ja biorę Ninę za rękę i wybiegam z nią z mojego mieszkania.
Cholera.
Biegnę po schodach mając w głowie tylko jedną osobę.
Maxa.
Pomijają fakt, że nie wiem gdzie go szukać.
Coraz lepiej.
Razem z Nina kręcimy się samochodem w koło centrum miasta. Bez skutku nigdzie nie mogę go znaleźć. Mam cichą nadzieję, że błąka się po parkach, zakrywając nockę na ławce.
Jednak aktak paniki dzieli mnie od telefonu na wszystko jednostki hospitalizacyjne w mieście.
Ale wtedy zadzwoni telefon. Z nadzieją patrzę na wyświetlać, a moje serce zalewa ulga.
To on.
Odbieram natychmiast.
- Ash. - wybełkota Max. Litery zlewają mu się w jedno i ciężko było nawet zrozumieć to krótkie imię. Ciężka muzyka dudni głośno do mikrofonu telefonu.
- Max? - krzyczę przejeta, ale on nie odpowiada. Słyszę jedynie muzykę.
- Przyjdź proszę.
- Co się dzieje wszystko w porządku?
- Nic nie jest w porządku, do kurwy nędzy Ashley. - krzyczy, a po chwili słyszę mocne uderzenie. Połączenie zostaje przerwane.
- Ty cholerne, egoistyczny sukinsynu. - krzyczę wybierając jego numer.
- Ashley. - Z fotela obok odzywa się załamana Nina.
Dzwonię, dzwonię i dzwonię.
Po którymś razie, kiedy poraz kolejny włącza się jego sekretarka rezygnuje.
Coś było nie tak. Wyobrażałam sobie raczej jakieś miękkie narkotyki. Coś lekkiego. Ale po jego głosie, mogę wręcz stwierdzić że to było coś więcej. Nie wiem, jak długo ten chloapk się truje. Ale pluje sobie w brodę że nic nie zauważyłam.
Jak mogłam tego nie zauważyć. Tyle razy był nienaturalnie pobudzony, a jego źrenice niemożliwie rozszerzone. Zazwyczaj chodził w okularach.
Telefon dzwoni po raz kolejny.
- Max proszę powiedz gdzie jesteś. - błagam go, a sama jestem na granicy histerycznego płaczu.
- Zbyt daleko. Dzwonię, żeby powiedzieć ci Ashley, że cię kocham. - mówi ostatkami sił.
- Max?
- Muszę już iść.
- Max zaczekaj. - krzyczę, a łzy niepochamowanie zaczęły płynąć z moich oczu.
Kocha mnie. Ja kocham jego. Nie wiem, dlaczego tak wsystko spieprzyliśmy. Dlaczego skomplikowałam tą sprawę. Dlaczego po prostu nie mogłam mu powiedzieć tego samego.
Boje się. Cholernie boje się żeby nie było za późno.
- Nina. Gdzie jest najbliższa knajpa z muzyką rockowa? - pytam.
Patrzy na mnie, przez chwilę i odpowiada.
- Jest tutaj tylko jedna taka knajpa, niecałe trzy miłe stąd.
- Prowadź.
W końcu znalazłyśmy miesjcowe klubu. Nie przejmując się kolejką osób, wysiadam z samochodu i kieruje się do wejścia. Umięśniony facet staje mi na drodze i odpycha od drzwi.
- Muszę wejść do środka. - Staje naprzeciwko niego, stwarzając pozory normalnej dziewczyny która przyszła się tutaj zabawić.
- To ustaw się w kolejce jak cała reszta. - burka.
- Nic nie rozumiesz koleś. - Szarpie się z nim ale bezskutecznie. - Szukam swojego chłopaka.
Nie wiem dlaczego to powiedziałam. Tak naprawdę nigdy nim nie był, nie licząc tej chwili kilka lat temu. Ale gdy tylko myślę o tym że mogło mu się coś stać. Serce mi pęka i mam ochotę wybaczyć mu wszystko.
- Mało mnie obchodzi kogo szukasz mała. Tak czy siak musisz stanąć w kolejce.
- Wpuść mnie! - wołam.
- Słuchaj laska, spieprzają stąd.
Zauważam jakiegoś chłopaka za ochroniarzem, który przygląda się moim zmagania.
- Ron. - Facet również na mnie patrzy i zwraca się do osiłka. - Znam ta foczkę wpuść ją.
Jest przystojny, ale jego twarz jest bardzo blada w świetle ultra fioletu. Ubrany w kombinezon motocyklowy przepycha się w moją stronę. Podaje mi rękę, a ja nie wiem czy powinnam mu zaufać czy moje życie jest w bezpiecznych rękach.
Chwytam jego dłoń a blondyn uśmiecha się do mnie promiennie.
Wchodzimy w gładko klubu, a atmosfera w środku jest chaotyczna. Muzyka zagłusza moje myśli, a światło oślepia mnie.
- Sądzę, że to nie jest miejsce dla ciebie maluchu. - Jego usta tuż przy moim uchu sprawiają że żołądek mi się skurcza. Głos ma bardzo przyjazny, ale przepełniony czymś. Czymś podobnym do tego z słuchawki Maxa. - Skoro już tutaj jesteś i szukasz swojego chłopaka to ci pomogę. Ale jeśli on tutaj jest to nie jest ciebie wart.
Przechodzą mnie ciarki. Miejsce jest bardzo obskurne, a wszyscy ludzie wyglądają podobnie. W kącie sali widzę chłopaka, dość młodego chłopaka, który częstuje dziewczynę jakimiś pastylkami. Laska wyglada jak nie z tego świata.
Wszyscy są spoceni i w jakimś cholernym transie.
- Szukam Maxa. - mówię dość głośno. Słyszę śmiech za swoimi plecami i mam chęć się odwrócić, ale jego dłoń mi to uniemożliwia.
- Skarbie, wiesz ile osób znam o tym imieniu? - Nie odpowiadam na to pytanie. Wiem że nie czeka na odpowiedź. - Konkrety.
- Black...- zaczynam cicho. - Jego nazwisko to Black. - powtarzam głośniej. - Ma czerwoną różę na dłoni.
Przystajemy. Chłopak szarpie mnie za sobą. Odwraca twarzą do siebie i mierzy mnie gniewnym wzrokiem.
- Black? - pyta z kpiną. - Kurwa Max Black? - Dobra, jest wkurwiony. Jego oczy się zwężają. - Powinnaś lepiej dobierać sobie znajomych.
- To wiesz gdzie on jest? - Patrzę na niego z nadzieją.
- Godzinę temu kierował się w tamten korytarz.
Wskazuje mi palcem czarną plamę za nami. Patrzę w to miejsce z przerażeniem. Nie wiem, co mnie tam czeka, ale chce znaleźć Maxa.
- Dzięki. - mówię pośpiesznie i kieruje się w wyznaczonym kierunku.
- Czekaj. - zatrzymuje mnie i łapie za nadgarstek. - Nie powinnaś iść tam sama.
Patrzę na niego ostatni raz i wyrywam swoją dłoń. Biegiem udajac się w czarną odchłań. Teraz liczy się każda sekunda. Przepycham się przez tłum osób. Wchodząc do korytarza oglądam się za siebie. Niektórzy zerkają na mnie z rezerwą i obawą.
Nagle jeden punkt w tym okropnym korytarzu się rozjaśnia i widzę dwójkę chłopaków wychodzących z męskiej toalety.
- Chyba przedawkował. - powiedział jeden z nich.
- Max.- szepczę cicho.
W nagłym przebłysku informacji boję się, że mówią właśnie o nim.
Pośpiesznie wchodzę do pomieszczenia, z którego przed chwilą wyszli mężczyźni. Nie ma tu żywej duszy. Prócz niego. Osoby, która poznałabym wszędzie.
Pod umywalkami, bezwładnie leżał mężczyzna mojego życia. Jego sińce pod oczami i fioletowe usta, wywołują u mnie niepochamowany szloch.
- Max! - krzyczę, biegnąc do niego. Padam na kolana przed nim a twarz opuszczam na jego klatkę piersiową. Nie przejmuje się tym że podłoga jest lepka, zapewne od męskiego moczu, a wszystko jest brudne i obskurne. W powietrzu unosi się straszny zapach, a przed oczami mam jego.
Ogarniają mnie mdłości. Nie z powodu panującego tutaj brudu. To mdłości strachu. Max leżał bokiem na brudnych kafelkach. Policzki ma blade, a jego klatka piersiowa dość słabo się unosia. Jeden z rękawów podwinięty jest do góry, a na miejscu ponad łokciem przewiązay jest skórzany pasek.
Szybko odwiązuję mocny supeł i ustawiłam chłopaka prosto. Udrażniam mu drogi oddechowe, odchylają głowę do tyłu.
Przedawkował jestem tego pewna. I zdaje sobie sprawę z tego że mam mało czasu, a to są jego ostatnie minuty życia.
Z przerażeniem patrzę jak robi się coraz bledszy i zanikają mu funkcje życiowe.
Jego usta są coraz bardziej sine, a oddech zanika.
Nie mogę czekać.
Chwytam telefon i z drżącymi dłońmi wybieram numer dziewięćset jedenaście.
Podchodzę do drzwi zamkam je na klucz i wróciłam do chłopaka.
- Max! - krzyczę, żeby w jakikolwiek sposób go ocucić. Opadam czółem na jego mostek i uderzam ręką o jego klatę. Bezskutecznie. Nic nie słyszy i nie wydobywa nawet najmniejszego dźwięku. Przykładam ucho do jego serca, słuchając się w jego wysilone życie. Łzy spływają po moich policzkach zostawiając mokre ślady, na koszulce chłopaka.
- Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie. - szpecze w jego pierś, która po chwili przestaje się unosić.
Ciężki rozdział. Bardzo ciężki. Dosłownie serce mnie bolało jak go pisałam.
I chyba nic więcej nie napiszę, kochani mam nadzieję że jeszcze żyjecie po tym rozdziale.
Miłego dnia 😘
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top