That Shy Kid
07.06.1987
W powietrzu czuć było wakacje, jedni zaczęli coraz bardziej olewać szkołę, a inni cisnęli jeszcze bardziej. Ja uczyłam się tak jak zawsze. Znajomi z mojej klasy wybierali college, ja nie byłam tym zainteresowana. Nie miałam pojęcia co robić po liceum. Z każdym dniem skłaniałam się do pozostania menagerką. Podobało mi się to. Tego dnia rodziców nie było w domu,w piątek pojechali razem w z Kimberley do rodziny w Yakimie. Brata nigdy tam nie zabrali bo nie chcieli problemów, a ja zostawałam jako jego ,,opiekunka''. W sumie w porządku bo nie lubię spotkań rodzinnych.
Leżałam na parapecie i bazgrałam w szkicowniku podśpiewując pod nosem Wild Horses. Popołudniowe ,ciepłe słońce świeciło na mnie przyjemnie. Zza ściany słychać było ciche brzemienie gitary oraz śpiewu Kurta i Ashley. Ta dziewczyna miała głos anioła. Mówię to zupełnie szczerze, nie dlatego, że Brook to moja koleżanka. Jak co weekend w każdą sobotę wieczorem- była impreza. Tym razem odbywały się urodziny cholernie popularnej w szkole i okolicy dziewczyny - Amandy Jackwood. Miało być mnóstwo osób ze szkoły i innych dzieciaków chodzących za opuszczone fabryki. Tak jak wspomniałam. Tu wszyscy się znają. Energiczne zeskoczylam z parapetu aby sięgnąć po kubek herbaty stojący na szafce nocnej. Wzięłam łyk ciepłego napoju. Herbata to zdecydowanie mój drugi ulubiony napój zaraz po piwie. Czułam, że to dobry dzień. Miałam genialny humor- adekwatny do pogody. Spojrzałam na zdjęcie zrobione na, jakiejś imprezie. Uśmiechnięta ja, Ashley, Kurt i resztą chłopaków z zespołu. Obok drewnianej ramki stał zegarek. Zerwałam się jak walnięta i zaczęłam szukać ubrań innych niż dres. Wbiłam się w sukienkę z satyny, przeczesałam blond włosy i na usta nałożyłam różowy błyszczyk. Do tego czarne trampki. Wybiegłam z pokoju i wparowałam do lokum Brata.
-Zbierajcie się bo się spóźnimy. - wysapałam lekko zadyszana. Czarnowłosa dziewczyna spojrzała na swój zegarek.
-Faktycznie!- zrobiła wielkie oczy- Muszę się przebrać. - pocałowała Kurta w czoło i zaczęła przeszukiwać swój plecak. Usłyszałam dzwonek telefonu, jak poparzona rzuciłam się aby odebrać.
-Emm halo?
-Elize Cobain?
-Tak...- odpowiedziałam nieco zdezorientowana.-Kto mówi?
-Heather.
-Ooo cześć skarbie! Widzimy się za chwilę?
-Właśnie chciałam powiedzieć, że się spóźnię... - uśmiechnęłam się na wizję spotkania ze swoją dziewczyną.
Spotkaliśmy się w salonie, właściwie to oni wyrwali mnie z oglądania telezakupów. Niebo było już pomarańczowo - różowe. Ptaki ucichły, a dzieciaki takie jak my wyszły na ulicę. Dom był duży i oświetlony kilkoma latarniami. Właściwe wszędzie byli ludzie i w budynku i w ogrodzie oraz na ulicy przed domem. Znajome twarze śmiały się, tańczyły i upijały. Byli tam chyba wszyscy. Nawet ten cichy dzieciak z równoległej klasy- Peter Adams. Wiem o nim tyle, że kibluje i kiedyś chodził z Ashley. Ludzie mówili, że jest trochę świrnięty. Nie mam pojęcia po czym to wnioskowali, nigdy nie zauważyłam żeby z kimkolwiek rozmawiał. Siedział w rogu czarnej sofy i sączył wódkę z gwinta. Usiadłam obok niego i zastanawiałam się jak zacząć rozmowę. Ubrany w szarą bluzę chłopak spojrzał na mnie raz ale chwilę później odwrócił wzrok.
-Jestem Elize.-podałam mu dłoń, a ten uścisnął ją niepewnie.
-Peter.- uśmiechnęłam się delikatnie. Wyglądał na bardzo zdziwionego, że ktoś chce z nim rozmawiać. Zrobiło mi się dziwnie żal.
-Chyba nie chodzisz za często na imprezy.- zaczęłam dialog.
-Nie za bardzo...- odparł cicho.- Dlaczego ze mną gadasz? - jego pytanie uderzyło mnie tak mocno, że nie wiedziałam co odpowiedzieć. Wypaliłam tylko głupie czemu nie. Peter uniósł kącik ust.
-To...Czego słuchasz?- zapytałam bez sensu.
- Lubię Sex Pistols. A ty?
- Moją miłością są The Doors, Sex Pistols też lubię.
-Twoja ulubiona piosenka?
-Anarchy in the UK.
-Nie gadaj, moja też!
-Hej Elize! Czemu gadasz z tym pojebem? - wrzasnęła do mnie Ashley. Na mojej twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia, spojrzałam kętem oka na Adams'a. Jak ona może? Chłopak stał czerwony jak pomidor, cały się spiął.
-Dlaczego tak go nazwałas? -zapytałam z wyrzutem.
- Bo tak mi się kurwa podoba, lepiej się z nim nie zadawaj. To świr!- była już mocno pijana. Chłopak wstał impulsywnie i wyjął z kieszeni bluzy czarny pistolet. Ktoś w tle krzyknął aby zadzwonić na policję -to był Marc Healy. Rozległ się strzał, czarny chłopak, który przed chwilą wołał, leżał na ziemi nieruchomo. Następnie wycelował bronią w Brook. Nie do końca ogarniałam co się wokół mnie dzieje. Pojawiła się tylko myśl: gdzie jest Kurt oraz co się stało z tym miłym chłopakiem, z którym rozmawiałam kilka minut temu?
-Peter stop! -krzyknęłam, ale on mnie nie słyszał był w transie, z którego nie można było go wyrwać. Po chwili był już tylko kolejny strzał i padające na podłogę ciało. Jakaś dziewczyna, nie wiem kto to był dokładnie. Rzuciła się aby go obezwładnić. Również padła. Do domu Amandy wbiegła policja. Chłopak rzucił broń na ziemię, upadł na kolana. Jego oczy przeszkliły się i zaczął gorzko płakać. Zawołał tylko Elize uratuj mnie. Funkcjonariusze wyprowadzili go z budynku. Przez tłum przebił się mój brat z kolegami. Rzucił się do leżącej dziewczyny, była jeszcze chwilę przytomna ,ale jej bluzka nasiąknięta była świeżą krwią. Po chwili odleciała. Kurt zaczął histerycznie płakać. Przyjechały trzy karetki. Ratownicy zabrali dwie pozostałe ofiary i chciały zabrać też Ash. Przeszkodą był mój brat , który kompulsywnie trzymał ją w ramionach. Do pomocy rzucił się Krist i Dave. Musieli siłą odciągnąć go od ciała dziewczyny. Posadzili go na kanapie, usiadłam obok i objęłam go ramieniem. Trząsł się płakał. W tym momencie przyszła Heather, dobrze wiedziała co się stało i nie pytając nas o nic podeszła rozmawiać z ratownikiem.
-Chodźcie, jedziemy za nimi do szpitala. - powiedziała.
Siedzieliśmy w poczekalni przed salą operacyjną. Na moich kolanach zasnął Kurt, ja opierałam się głową o ramię Heather, która rozmawiała cicho z Krist'em i Dave'em. Nie wiem, która była godzina myślę,że około 5 nad ranem. Zza zamkniętych drzwi wyjechało łóżko, a na nim śpiąca czarnowłosa dziewczyna.
- Jesteście od tej dziewczyny?- zapytała lekarka, która wyszła wraz z łóżkiem i pielęgniarkami.
-Zgodza się, Elize Cobain.- przedstawiałam się.
- Tina White.- uścisnęła moją dłoń - Jesteście z rodziny?
-Nie, ale tamten to jej chłopak.
- W takim razie mogę rozmawiać tylko z nim.
-Co powiedziała?- zapytałam zapłakanego Kurta ,gdy ten wyszedł z pokoju lekarskiego.
-Że decydują najbliższe godziny,ale mamy przygotować się na najgorsze. Podałem im nasz numer. Będą dzwonić, ale ja się nigdzie nie wybieram. Zostaje tu.
-Nie Kurt, idziemy do domu.
-Ja nie idę!
- Idziesz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top