ONE SHOT - A więc... To są święta.

Choinka stała już ubrana, widziałem ją z okna. Zelda radośnie biegała po śnieżnym puchu, który zbierał się coraz potężniej wokół domu. Niebo już dawno pociemniało, pojedyncze latarnie oświetlały główną drogę. Wszedłem na posesję samotnie, nawet pies nie podążył w moje ślady. Światełko przy drzwiach uruchomiło się natychmiast po wyczuciu ruchu.

– Zelda! – zawołałem, a suczka podbiegła szybko, otrzepując lekko swoje drobne łapki ze śniegu. Wyjąłem niewielki pęk kluczy z kieszeni kurtki i otworzyłem drzwi wejściowe.

Pustka; to ona towarzyszyła mi w tej drodze, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu przekraczałem próg tego budynku. Z wewnątrz dochodziły do mnie głosy domowników. Zelda wbiegła do środka, gdy tylko odpiąłem smycz. Na jej drodze stanął drugi, większy pies i ostrożnie obwąchał mniejsze stworzenie. Zdjąłem już jakiś czas wcześniej buty i powiesiłem wierzchnią odzież na wieszaku.

Czarny labrador podbiegł, by szybko mnie obwąchać, a ja cudem powstrzymałem się od wybuchnięcia donośnym płaczem.

– Busia, Busia! – rzuciłem radośnie, na co pies zamerdał ogonem.

– Timmy, to ty? – Dobiegł do mnie kobiecy głos, a zaraz po nim cichutki dźwięk szybkich kroków. – Timmy!
– Cześć – Po tym słowie już zdecydowanie się tam rozpłakałem i nie mogę tego przed nikim ukryć. Przytuliłem mamę tak szybko, jak tylko znalazła się w zasięgu moich możliwości pochwytywania.

– Robert! Timmy przyjechał! – krzyknęła radośnie i zdjęła mi z szyi szalik, po czym złapała mnie za zmarzniętą dłoń. – Boże, aleś ty się zmienił. Zarost ci się pojawił!
– Nie zdążyłem się ogolić przed ostatnim lotem – Zaśmiałem się nerwowo, gdy nagle w drzwiach stanął mój tata i obok niego Gwen. On nie zmienił się prawie wcale... a ona aż zbyt bardzo.

– Tim, jakiego ty masz ślicznego pieska! – Gwen rzuciła się na kolana, a Zelda podbiegła przywitać się z dziewczyną.
– Ta, ta, też cię miło widzieć – mruknąłem.

– A gdzie Stanley? – Tata oparł się o futrynę. – Nie przyleciał z tobą?
– Przyleciał – Kiwnąłem głową. – On zaraz...

– Dobry wieczór! – Drzwi za mną otworzyły się powoli i do środka wszedł mój chłopak. – Najmocniej przepraszam za spóźnienie, moja mama się poważnie rozgadała.

Popatrzyłem znów na tatę, który uśmiechnął się tak szybko, jak tylko zobaczył jednego ze swoich ulubionych absolwentów.
– Dobrze was widzieć razem – Mama pogłaskała mnie po policzku. – Nie pozbywaj się tego zarostu.
– Nie no, mamo... – Westchnąłem.
– Podzielam pani zdanie – Anderson zdjął buty i kurtkę.

***

– Nie mogę uwierzyć, że już tak długo żyjecie w tych Włoszech – Gwen nie odrywała wzroku od Zeldy, a ja od Busi.
– Wiesz, nawet tego nie czuć aż tak mocno – stwierdziłem, na co Stanley skinął głową. Skierowałem spojrzenie na siostrę. – Jezu, jak ty urosłaś. Nie mogę się przyzwyczaić. Dopiero byłaś małym gnojkiem.

Tata kaszlnął cicho, choć dałem radę usłyszeć "wciąż jest" wypowiedziane przez niego w bardzo niewyraźny sposób.

– O, no. Nie uwierzysz, ale ludzie dorośleją – Nastolatka przewróciła oczami. – Typie, ty zapuszczasz powoli brodę, a nie goliłeś się tylko kilka dni...
– Gwen, ja jestem dorosłym człowiekiem, a ty miałaś dopiero dwanaście lat... – Próbowałem wytłumaczyć.

– Tim, ty miałeś dopiero siedemnaście – wtrąciła się mama. – Zarówno ona jak i ty już jesteście dorośli. Tylko ty się już wyprowadziłeś.

– Ej, a masz chłopaka, Gwen? – Stan zmienił szybko temat, żeby nie rozwinęła się żadna kłótnia.
– Oczywiście, że ma... Mhm, oj ma – Tata odpowiedział za dziewczynę. – Henry się nazywa.
– Henry... Henry? Jaki Henry? – Zmarszczyłem brwi. – Nie znam żadnego chyba.
– To jeden z bliźniaków Dawn – Mama nabiła sobie na widelczyk kawałek ciasta. – Taki miły chłopak.
– Aha, jak miły to okej – Machnąłem ręką.
– No, no... Miły – Gwen pokiwała kilkukrotnie głową. – A wy się coś, ten tego?

Uniosłem jedną brew i popatrzyłem najpierw na Stanleya, a później znów na nią.
– My, co? – zapytałem zakłopotany.

Brunetka zaśmiała się i ugryzła kawałek pierniczka.
– No nie wiem, hajtacie się może? Stan ma pierścionek na palcu.

Spojrzałem ponownie na mojego chłopaka, ale tym razem nie oderwałem już od niego wzroku.
– Hajtamy się?
– Jasne, czemu nie.
– No to hajtamy – Popatrzyłem na rodziców. - Nie no, żartuję. Znaczy się, po części. Bo hajtamy. Ale to no, tak... Bierzemy ślub. Super, nie?

Mama wstała od stołu, a tata opluł się sokiem.
– Och – uniosłem brwi. – Nie skaczcie zaraz z radości.
– Kiedy wy o tym zadecydowaliście? – Mama wciąż stała. – Czemu nic nie mówiliście?
– Jakoś tak wyszło, dosyć świeżo... Z miesiąc temu. Chcieliśmy na żywo państwu powiedzieć, a nie przez telefon... – Stan podrapał się po karku.
– To super informacja, chłopaki – powiedział tata i wytarł sobie brodę serwetką. Mama pokiwała głową na znak zgody i czym prędzej podeszła nas przytulić.
– Tak, to cudownie. Przestań nazywać mnie panią, Stanny – powiedziała ciepło.
– Może coś się da na to poradzić, proszę pani – Brunet zaśmiał się cicho.

W rzeczywistości nikt nikogo nie zapytał wprost o ten ślub przez długi czas. Temat zszedł na niego przypadkowo i po kilku dosyć poważnych rozmowach uznaliśmy to ze Stanleyem za najlepsze wyjście. On chciał nosić pierścionek na dłoni, ja swojego jeszcze nie miałem. Nic ciekawego, para typów się hajta, normalka... Ale dla moich rodziców nie byliśmy parą przypadkowych typów, a ich synem i synowym; a to już przecież poważniej brzmi.

***

Porozmawialiśmy jeszcze trochę na ten temat i wygasł on po mojej prośbie do rodziny o prywatność. Wziąłem psy na smycz i poinformowałem, że idę na spacer. Stan wziął Zeldę ode mnie, ja prowadziłem Abi.


– Wiedziałem, że tak zareagują – Westchnąłem.
– Kochają cię tak samo mocno, jak ja. Nie mogli zareagować inaczej – Chłopak położył mi dłoń na przedramieniu. – Pomyśl, jak reszta by zareagowała.
– Gareth by chyba zemdlał – Zaśmiałem się cicho.
– Tęskniłem za domem. Za Denver – Anderson popatrzył na jasne, choć nocne, niebo. – Patrz, jaki piękny śnieg sypie. Nie tęsknisz za tym?

– Mamy śnieg w Rzymie – Przypomniałem, ale po chwili zrozumiałem, że nie o to mu chodziło. – Ułożyliśmy sobie życie we Włoszech... Chcesz wracać na stare śmieci?
– Czy ja wiem. Denver to bardzo ekologiczny śmieć – Stanley uśmiechnął się. – A Włochy to też dom, ale...

– Ho, ho, ho – Usłyszałem za nami i szybko się odwróciłem. – Pewna dziewczynka zadzwoniła z informacją, że parka dwóch typa kręci się po osiedlu.

– Mike! – Stan puścił moje przedramię i podbiegł do czarnowłosego. – Mój ulubiony sanitariuszu!
– Hej, chłopaki – Mężczyzna przytulił Stana i patrzył na mnie, czekając, aż też podejdę. – Kopę lat. Gwen zadzwoniła, a ja przyjechałem najszybciej, jak mogłem. Ta pizda, Gareth, siedzi w aucie.
– Wciąż nie ma prawa jazdy? – Uniosłem brwi.
– Wciąż nie dosięga do sprzęgła – Michael zaśmiał się i wyswobodził z uścisku.

– Słyszałem – Gareth doczłapał do nas z niedaleko zaparkowanego samochodu Murphy'ego. – Boże, ale wy jesteście wielcy. Tim, tobie zarost nawet się pojawił!
– A weź ty mi, kurwa, daj spokój – Jęknąłem, na co Stanley zaśmiał się cicho. – Ty się nic nie zmieniłeś.
– Ja jestem wiecznie młody i piękny, jak bóg grecki – Tremblay zadarł wysoko nos. Po chwili jednak popatrzył na nas i westchnął. – Tęskniliśmy za wami, kurde.
– Kurde – przedrzeźnił go Mike.

***

– Słyszeliście, jak sobie radzi Lilith? – zapytałem w pewnej chwili.
– Ma jakiś staż w szkole muzycznej – Gareth kopnął świeży śnieg na chodniku. – Steph mieszka w Waszyngtonie i pracuje w jakiejś kawiarni. Chyba zbiera kasę na wyprowadzkę na farmę.
– To fajnie sobie radzą, nie? – Stan uśmiechnął się. – A wy sobie radzicie?
– Jest dobrze – Tremblay i Murphy odpowiedzieli w tym samym czasie.

– To się cieszę – odparł mężczyzna i machnął dłonią. – Grizz, mamy super propozycję, tak w ogóle. Dla Mike'a też.
– Kredyt hipoteczny? – Mike uniósł brwi.
– Bierzecie ślub? – Gareth złapał szybko rękę Andersona i wskazał na pierścionek. – Bierzecie ślub! O Boże, moje serce! I my, zostaniemy drużbami, prawda? Zawsze chciałem być drużbą na czyimś ślubie! Na waszym w szczególności. Ubiorę się świetnie. Ale nie będę się wybijał z tłumu... Obrazicie się, jak założę coś złotego? Chyba będę się zbyt wybijał z tłumu wtedy...

– Nie zajęło ci to zbyt długo – zauważyłem, unosząc brwi. – Nawet nie wiedziałeś o zaręczynach.
– Oczywiście, że nie wiedziałem, ale widok tego pierścionka przez ułamek sekundy mi wystarczył – Blondyn zamrugał kilkukrotnie. – Czyli serio się zaręczyliście? Boże, gratulacje... Kto bierze czyje nazwisko? A może połączycie?

– Weź im daj spokój, dopiero co się dowiedzieliśmy... – Michael odgrodził Grizza od nas. Ja jedynie wzruszyłem ramionami.

– Warren – Usłyszałem. – I Anderson-Warren.
– Albo chociaż Warren-Anderson – dodałem i objąłem go ramieniem.

– Dacie radę dożyć tego ślubu? – Kręconowłosy położył dłoń na przedramieniu byłego cheerleadera.

– Oczywiście – Już po takich słowach nie było w Grizzie ani trochę wątpliwości. – Kocham was.

– My was także – zapewniliśmy ich i roześmialiśmy się.

...Ale jego, Stanleya, kochałem w szczególności. Był moim narzeczonym, moim najlepszym przyjacielem.

。*✧✨✧*。

//Hejka!! Wiem, że one shot niezbyt mi wyszedł. Za dużo dialogów i błędy, bo kończę to późno, bez siły na korektę. Życzę powodzenia w czytaniu, bo wiem że się może przydać. Dobranoc, miłego tygodnia i widzimy się w przyszłych publikacjach. Dobranoc!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top