4. Wrócili...?
Stanley nie zapalał światła, ale usłyszałem jego kroki w kuchni. Pomyślałem, że jednak się myliłem – że nie znam dostatecznie własnego przyjaciela – że jestem beznadziejny.
Brunet jednak nie szperał w lodówce, ani nie nalewał wody do szklanki. Spostrzegłem, że opierając się o blat, wypatrywał czegoś przez wielkie okno.
– Co ty robisz? – wykrztusiłem, ale tamten tylko mnie uciszył. Nawet go nie wystraszyłem swoją obecnością.
Przyciągnął mnie bliżej i wskazał palcem na dwa wielkie reflektory, rozpraszające światło na podjeździe. To samochód.
– Twoi rodzice wrócili? O tej porze? – wyszeptałem, odwracając twarz w jego stronę. Zdecydowanie poczułem, że naruszyłem jakąś barierę intymności między nami. Dystans był zbyt mały. Odsunąłem się o krok w lewo, ale on nawet tego nie zauważył. Był zbyt zainteresowany pojazdem.
– Mieli wrócić za trzy dni. Wiedzą, że tu jesteście, więc to nic takiego ale... to nadal trzy dni. Stoją tu od dobrych dziesięciu minut – odpowiedział równie cicho.
– Może po prostu wyjdźmy na podjazd i zapytajmy, czemu tam stoją? – zaproponowałem.
Po chwili poczułem się jak idiota; przecież to niebezpieczne. Niby była prawie piąta nad ranem, słońce zaczynało wschodzić, ale i tak na ulicach nie było żywej duszy. Jeśli w samochodzie znajdowałby się jakiś morderca, to bylibyśmy – kolokwialnie mówiąc – w dupie.
– Dobry plan – stwierdził, a ja dostrzegłem zdziwienie na jego twarzy. – Czemu na to nie wpadłem?
– To ironia? – Podrapałem się po policzku.
– Nie – Anderson wzruszył ramionami i skierował się w stronę drzwi.
Mogłem zostać w kuchni i bezpiecznie obserwować przebieg zdarzenia z okna, gdzie nie było mnie widać... Ale nie pomyślałem o tym i poszedłem w ślady przyjaciela. Po chwili oboje staliśmy przed srebrnym T-Roc'iem rodziców Stanleya, ale tylko on podszedł do okna – od strony kierowcy. Zapukał do środka, a szyba powędrowała w dół.
– Yyy, hej, czemu już wróciliście? – Chłopak podrapał się po głowie, stojąc pochylony przy drzwiach.
– Dostałam nagłe wezwanie z pracy – powiedziała dosyć cicho pani Anderson. – Ale teraz rozmawiałam przez telefon, a tata szukał kluczy. Nie chcieliśmy was zbudzić.
No tak, praca na umowę zlecenie. Nawet na wakacjach ta poczciwa kobieta nie mogła posiedzieć spokojnie.
Kiedy tak stałem w drzwiach domu, z samochodu wyszedł ojczym Stana, podszedł do niego i przybił mu piątkę. Mieli świetne kontakty – Dave Anderson wziął ślub z panią Tracy, gdy była w ostatnich miesiącach ciąży. Kiedy dziecko przyszło na świat, on uznał je za swoje – choć doskonale wiedział, że nie jest jego biologicznym ojcem. Tym dzieckiem był Stanley.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos.
– Się masz Tim! – Przede mną wyrosła sylwetka mężczyzny.
– Dzień dobry, panie Anderson! – Uśmiechnąłem się.
– Jak tam u Amber? – Pan Dave poklepał mnie po ramieniu. – Stan jakoś nie może sobie znaleźć żadnej dziewczyny, a ty już jesteś z kolejną w tym roku.
– Tato! – Brunet popatrzył na niego zirytowany, ale jednocześnie też zawstydzony.
– Zerwaliśmy – przyznałem.
– Och, przykro mi, Tim – powiedział współczująco.
– Nic się nie stało, ten związek i tak by długo nie przetrwał – zapewniłem go.
Z auta wysiadła pani Tracy.
– Męczysz go, nie widzisz? – Żeńska (aczkolwiek trochę starsza) wersja mojego przyjaciela stanęła przede mną. Nie wyglądała zbyt staro, a przecież była w wieku mojej mamy. – Jak ty byś się czuł na jego miejscu, w tej sytuacji, Dave?
– Naprawdę, wszystko jest w porządku! – Machnąłem ręką, aby ukazać wiarygodność moich słów.
–Jeeezuuu, robicie mi wstyd – jęknął nastolatek. – Właźcie już do domu i nie świrujcie pawiana.
Zaśmiałem się cicho; to było zabawne sformułowanie. On naprawdę potrafił dobierać idealnie słowa.
Nim się obejrzałem, wszyscy oprócz mnie i Stanleya weszli do środka. Przyjaciel objął moje plecy ramieniem i pociągnął za sobą, podążając za rodzicami. Drugą ręką zamknął drzwi, nawet na nie nie patrząc. Moje nogi posłusznie maszerowały obok niego. Dosłownie wtedy, kiedy pani Anderson odwróciła się w naszą stronę, uścisk Stana rozluźnił się jeszcze bardziej; tak, że prawie go już nie czułem.
W okolicach schodów puścił mnie całkowicie i zaczął wchodzić do góry. Uznałem, że wolę wrócić do spania, niż rozmawiać z jego ojczymem o mojej byłej dziewczynie, więc poszedłem za chłopakiem.
Zatrzymaliśmy się jednak w połowie drogi.
– Przepraszam – powiedział, stojąc do mnie tyłem. – Wiesz, jaki jest tata.
– Nic się nie stało – Położyłem mu dłoń na barku, ale tamten nadal stał odwrócony. – Amber to przeszłość.
Brunet przekręcił głowę w bok, na tyle, że byłem w stanie dostrzec jego niepewny wzrok. Sądzę, że nie poczuł się lepiej po moich słowach. Zabrałem rękę i wróciliśmy do jego pokoju.
Położyłem się na podłodze i przykryłem kołdrą, która leżała tam od dobrej połowy godziny.
Mój towarzysz wgramolił się do swojego łóżka i położył na brzuchu. Chyba w ten sposób było mu najwygodniej – jeśli dobrze pamiętałem, od zawsze tak spał...
Zresztą, nie wiem, dlaczego to zauważyłem. Być może zapamiętuję niepotrzebne mi do życia fakty, a na zwykłą kartkówkę nie potrafię się nauczyć. Tak sądzę.
Sądziłem.
Jaki kolor oczu miał Gareth? Brązowy... czy zielony? A Mike? Chyba niebieski.
Nie zasnąłem.
Pierwszy zaczął się budzić Michael.
– Nie śpisz? – Obrócił głowę w moją stronę.
– Coś ty – Przetarłem powieki dłońmi i usiadłem.
– Czyli jednak... Amber? – Usłyszałem, jak chłopak również siada.
– Weź się, nie... – Dostrzegłem za nim rozwalonego na całą powierzchnię łóżka Stana. – Przykryj go może, co?
– Po co? – Czarnowłosy podrapał się po karku.
– Zimno mu pewnie – Wzruszyłem ramionami i podałem Mike'owi pościel bruneta.
Stanley nawet się nie poruszył, gdy chłopak go zakrywał.
Poczułem pewien rodzaj ulgi.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, półszeptem. Następny obudził się Tremblay.
– Hej, ho! – Blondyn podniósł ręce do góry i przeciągnął się. – Nie śpicie!
– Przepraszam Grizz – Posłałem mu zakłopotane spojrzenie, na co tamten odpowiedział szerokim uśmiechem i mrugnięciem typowym dla niego.
Kiedy tak robił, czułem się... jakby zostały mi przebaczone wszystkie grzechy.
Nawet ten pierwotny.
Nieudane plony oraz trudna w uprawie ziemia. Może to kiedyś były realia, ale... w tamtym momencie to była metafora do mojego życia.
Księga rodzaju.
"W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz".
Powtórzyłem sobie to kilka razy w głowie – jeszcze do niedawna uczęszczałem na msze święte, a ten cytat pamiętałem wręcz doskonale. Towarzyszył mi od najmłodszych lat, wpajany do głowy przez mamę katoliczkę oraz dziadka, uczestniczącego w jakimś wojowniczym kole różańcowym dla mężczyzn – to dopiero byli miłośnicy Boga.
Gdyby On dawał koncerty, to pewnie mama z dziadkiem wykupiliby miejsca VIP i machali różańcami, zamiast latarek w telefonach.
Rzecz w tym, że mój tata człowiekiem wierzącym nie był. Ateizm był w jego rodzinie powszechny jak kanapki z masłem orzechowym i dżemem na lunch. Bardzo. Praktycznie każdy z jego strony drzewa genealogicznego z Chrystusem mijał się, co najwyżej, na autostradzie do piekła.
Natomiast ja, w pewnym momencie swojego nastoletniego życia zrozumiałem, że jestem taki jak tata.
– Czyli wszystko okej między wami? – zapytał niepewnie Mike.
– Jasne – odrzekł Grizz.
– A... Ale co jasne? – Stanley właśnie wybudził się ze snu.
– Twoje oblicze, Leslie – Uśmiechnąłem się.
– Chuj! – Ponownie dostałem poduszką w twarz.
– No mam. A co, zazdrościsz?
– T... Timothy! – warknął zdenerwowany.
– Leslie! – przedrzeźniłem go rozbawiony.
I wtedy zapomniałem kompletnie o moich rozmyślaniach na temat księgi rodzaju.
//Heeej! Rozdział jest jeszcze przed korektą, dlatego jeśli znajdziecie błędy, to możecie mi je wskazać, a ja poprawię to później! Dajcie znać, co sądzicie o dzisiejszym rozdziale... Możecie komentować dużo, ja to bardzo lubię uwu
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top