Siedemnaście

Od dnia nieudanej imprezy wymieniam z Harrym tylko kilka SMSów. Cały mój czas pochłania nauka, a nocami piszę nowe rozdziały opowiadania. Przez to rano wstaję ledwo żywa i dopiero po dwóch kawach jestem w stanie zejść po schodach bez obawy o swoje życie. Kilka razy spotkało mnie już karcące spojrzenie Melody, ale nie przejmuję się nim zbytnio. Od dwóch tygodni, czyli od tamtej imprezy, odzywamy się do siebie sporadycznie. Podejrzewam, że dziewczyna obwinia się o to, co prawie się wydarzyło. W końcu to ona zabrała mnie na tą imprezę.

Wracam do akademika późnym popołudniem. Zza zamkniętych drzwi dochodzi mnie kłótnia dwóch osób, sądząc po głosach, dwóch dziewczyn. Po cichu otwieram drzwi i niepewnie zaglądam do środka.

- ... zawsze przez twoją zazdrość! - syczy moja współlokatorka i celuje palcem wskazującym w swoją rozmówczynię.

- Jasne zwalaj na mnie teraz! - prycha ta druga.

Szybko identyfikuję ją z dziewczyną z imprezy, która siedziała naprzeciwko mnie - Stephanie.

- To twoja wina! - wykłóca się wysoka brunetka.

Melody jakby wyczuwa moją obecność i szybko odwraca się w moją stronę. Na jej twarzy maluje się przerażenie, na co jej przyjaciółka prycha niemiło. Bez słowa wychodzi, trącając mnie swoim ramieniem.

- Co to było? - pytam, kiedy zdążę ochłonąć.

- Cóż... - wzdycha Mel. - Moja zazdrosna dziewczyna. Jest zła, że nie dostałyśmy razem pokoju w tym roku, a jak zabrałam cię na imprezę to nieźle się wściekła...

- Och - ulatuje z moich ust, bo nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej. - Eem, przepraszam...

- Daj spokój, to nie twoja wina - wzrusza ramionami. - Przejdzie jej.

- Mam nadzieję, nie chcę, żeby przeze mnie coś... No, tego... - mieszam się i zażenowana chowam twarz w swojej chustce.

Początek listopada daje o sobie znać bardzo szybko. Trwam zawieszona między moim studiowaniem i pisaniem. Zdecydowanie zbyt dużo czasu poświęcam na pisanie. Nawet pani profesor wykładająca literaturę zauważyła, że coś ze mną nie tak. Narobiłam sobie przez to troszkę kłopotów i z przerażeniem stwierdziłam, że wcale się tym nie przejmuję. A przynajmniej nie tak bardzo jak powinnam.

Wychodzę z akademika i szczelniej owijam się szalikiem z powodu zimnego wiatru szalejącego na zewnątrz. Poprawiam torbę na ramieniu i szybkim krokiem udaję się w stronę biblioteki. Popycham drzwi i uderza we mnie ciepłe powietrze, wywołując gęsią skórkę. Od razu udaje się w interesujący mnie dział z książkami. Zza rogu wychodzi chłopak, którego gdzieś już widziałam. Obrzuca mnie spojrzeniem i udaje się w swoją stronę. Zanim zdążę skręcić za regał, czuję jak ktoś kładzie rękę na moim ramieniu.

- Hej - słyszę męski głos i odwracam w w tamtą stronę.

Mierzę chłopaka w skórzanej kurtce uważnym spojrzeniem. Uświadamiam sobie, że to ten sam chłopak, który chciał mnie pocałować na tamtej imprezie... Zaciskam zęby i pięści.

- Wiesz, przepraszam... - mówi, najwyraźniej zauważył moje wrogie nastawienie do niego. - Byliśmy pijani i tak dalej...

- Tak - prycham i nie chcąc dłużej go słuchać, odwracam się w swoją stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top