Dwadzieścia jeden

Budzę się na fotelu przy oknie. Wszystko mnie boli, więc powoli rozprostowuję kości, wyciągając się najbardziej jak potrafię. Słyszę za sobą ciszy szmer, więc obracam się w tamtą stronę, nadal zaspana. Na sofie dostrzegam rozwalonego Harry'ego z kotem na brzuchu.

- Dlaczego wieczorem nie wróciłaś? - pyta wypranym z emocji głosem.

- Przysnęłam na fotelu... - odpowiadam niepewnie i odchrząkuję zaspany, poranny głos.

Bez większych tłumaczeń wstaję i idę do łazienki, żeby ogarnąć w jakiś sposób siebie i przywrócić do stanu względnej używalności.

Po śniadaniu w lekko niezręcznej ciszy, Harry jakby lekko się ożywia. Moja mama podaje mi dwa pudełka śniadaniowe i dosłownie wypycha z kuchni mamrocząc pod nosem coś o tym, że mamy się dobrze bawić. Lekko zdezorientowana spoglądam na Harry'ego... którego już nie ma w zasięgu mojego wzroku. Z westchnieniem i z pudełkami w rękach udaję się do swojej sypialni. Harry krząta się po pokoju w te i z powrotem, jakby czegoś szukał.

- Za dwadzieścia minut wychodzimy - mówi do mnie i znika za drzwiami łazienki. - Ubierz się ciepło! - dodaje zanim zdąży zamknąć drzwi.

Kilkanaście minut później stoimy już w przedpokoju i staram się szczelnie owinąć swoim szalikiem.

- Claire, masz czapkę? - mama wychyla się z kuchni i szybko podchodzi do mnie, żeby poprawić mój szalik i do końca zapiąć zamek z kurtki.

Widzę, że porozumiewa się z Harrym tylko wzrokiem. Spogląda na niego, a chłopak delikatnie kiwa głową, na co mama z uśmiechem puszcza mu oczko.

- Tak, mamo - mamroczę.

Nie jestem zbytnio zadowolona z tego, że zaraz zostanę wywieziona nie-wiadomo-gdzie. W dodatku niezręczność ciąży między mną a Harrym tak mocno, że nie mam pojęcia jakim cudem mama i James tego nie zauważyli. Po szybkim pożegnaniu wsiadam do auta Harry'ego i zapinam pasy.

Chłopak kilka razy próbuje nawiązać rozmowę, ale nie klei się ona za bardzo. Kilkanaście minut później to ja próbuję przerwać ciszę, ale również wszystko spala się na panewce. Harry więc sięga do odtwarzacza i włącza radio.

Trzy godziny drogi później wychodzimy wreszcie z auta na mokre ulice Calais.

- Jesteśmy we Francji - mówi z iskierkami w oczach spoglądając w dal.

Niepewnie również zerkam w tamtą stronę i z lekkim ukłuciem zawodu uświadamiam sobie, że wybrzeże wygląda bardzo podobnie jak to w Dover. Właściwie wygląda tak samo.

- Chyba nie wiedzę różnicy między Calais i Dover - mruczę pod nosem i szczelniej okrywam się swoim szalikiem.

- Ale jesteśmy we Francji! - mówi z radością, nic sobie nie robiąc z mojej uwagi. - Obiecuję, że kiedyś pojedziemy razem do Paryża.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top