Rozdział 7
Możliwość rozwoju, regeneracja, brak wspomnień, zero litości czy współczucia, choć to może być rasowe.
Hmm nie spodziewałem się takiego wyniku. Różnice są zbyt ogromne.
Spoglądałem na płonącą wioskę, moi nieumarli żołnierze rozwinęli się w przerażającym tempie. Ich inteligencja została znacząco poprawiona i choć na samym początku było ich zaledwie kilku, obecnie dowodziłem ponad setką nieumarłych.
Nie licząc dzieci, przeciwnicy osiągają liczbę 300 osobników, mają przewagę przynajmniej trzech do jednego, a przegrywają.
Nic dziwnego, różnica jest zbyt duża.
W ramach testu nauczyłem nieumarłych podstawowych strategii, ustawiłem system hierarchiczny podzielony na kapitanów, oficerów i żołnierzy. To najbardziej podstawowa hierarchia, ale nawet ona powinna być wyzwaniem dla dzikich plemion.
Opanowanie tego zajęło im zaledwie dzień. Dyscyplina, która powinna być wtłaczana przez miesiące, została w nich zakorzeniona w kilka sekund.
Ile tu już tkwię, miesiąc? Może odrobinę dłużej. Po upadku wioski odejdę, taka nieoczekiwana jednostka jak najbardziej będzie przydatna, ale może zwrócić uwagę. Kolejne ruchy powinienem wykonywać ostrożnie.
Huh?
Nagle druga strona wystawiła czerwonoskórego orka, trzymał w dłoni kostur, jego ubrania wskazywały na lokalnego szamana. Naprzeciwko niego wyszedł Ro jeden z moich trzech kapitanów. Ro nosił czerwoną od krwi zbroje i używał topora większego od niego samego. Jest typowym barbarzyńcą, używa mięśni do rozwiązania każdego problemu, można go uznać za przeciwieństwo drugiego kapitana Krona, który woli atakować dyskretnie.
Co do niego wraz z garstką żołnierzy wybija orki, które starały się uciec. Bez znaczenia czy były to dzieci, czy dorośli.
Pod względem siły jest słabszy od Ro, ale pod względem śmiertelności jest znacznie lepszy.
Trudno jest znaleźć kogoś tak przydatnego.
Czerwonoskóry ork wygłosił krótką przemowę, po czym walka się rozpoczęła.
Na przywitanie rzucił ogniste zaklęcie, z jego wolnej ręki wystrzelił strumień ognia.
Ro nie bawił się w półśrodki, przyjął atak bezpośrednio, wymienili kilka ciosów, po kilku minutach, czerwony popełnił błąd, podszedł za blisko. Ro wykorzystał swój długi oręż i rozpłatał wroga.
Cisza zalała całą wioskę, nie trwała za długo, może kilka minut, zanim wznowiono rzeź.
***
Dobrze, że nie zaniedbałem treningu, inaczej stworzenie tak wielu nieumarłych byłoby upierdliwe.
Spojrzałem na wszystkie ciała rozłożone przede mną, zdecydowanie było ich więcej niż trzystu.
- Powstańcie. - wraz ze słowem, osiem kręgów wewnątrz mnie, zaczęło się obracać, wyzwalając ponad połowę mojej obecnej many.
Gdzieś ponad 20% zwłok powstało.
Zgodnie z procedurą, nowi nieumarli zostali zabrani przez oficerów na szkolenie. Są dość pojętni, to nie zajmie długo.
- Nikt nie uciekł. - Kron nagle pojawił się za mną.
- Usuń jak najwięcej śladów i upewnij się, czy nie było jakiś przypadkowych obserwatorów.
- Rozkaz. - jego ciało wtopiło się w cień, tym samym zniknął.
Czy powinienem pomyśleć nad stworzeniem jednostki zabójców?
Myśląc o tym, podszedłem do ciała czerwonoskórego orka. Serce zmiażdżone, połamane żebra przebiły płuca, a ręka wyginała się pod dziwnym kątem, oczy zamarzły w niemym przerażeniu.
Pokiwałem głową.
Przed śmiercią postawił barierę, lecz zamiast mu pomóc, ta wydała na niego wyrok.
- Ładne cięcie. - pochwaliłem stojącego obok zwłok Ro. Nie wykazał jakiś widocznych zmian.
- Straty?
- Zginęło około trzydziestu. - tym który odpowiedział był ponad trzymetrowy ork o szarej skórze. Nazywał się Sigur.
- Powrót powinien im zająć około dwóch godzin. - skinąłem głową.
- Zbierz broń i materiały nie zostawiaj niczego. - w przeciwieństwie do znacznej części swej rasy Sigur potrafi myśleć, to też nie zajmie to długo.
- Ro ty zbierz kilka pięcioosobowych grup i przygotuj wierzchowce. - oboje przytaknęli i wyruszyli.
Wyciągnąłem rękę nad czerwonoskórego.
- Powstań.
***
Po ośmiu godzinach ciężkiej roboty udało się wskrzesić wszystkich mieszkańców wioski. Chciałem jak najszybciej wyruszyć, ale zebranie większej ilości wierzchowców i wytrenowanie nowych rekrutów zajęło ponad dwa dni.
Za "wierzchowce" robiły ponad czterometrowe pająki, koszmar każdego arachnofoba. Swoją agresywnością, liczebnością i trucizną na tyle mocną, by zabić nawet największe stworzenia przy pierwszym ugryzieniu, niewątpliwie zaskarbiły sobie miejsce w top 10 najbardziej niebezpiecznych stworzeń w tej części kontynentu. Lasy znały jak własną kieszeń, ale nieumarli orkowie wcale nie zostali w tyle. Najgroźniejsza broń pajęczaków była przeciwko nim bezużyteczna, włączenie ich do armii było tylko kwestią czasu.
Długa i męcząca przeprawa przez las istniała teoretycznie, nieumarłe pająki nie potrzebowały snu czy jedzenia tak samo orkowie, wyjątkiem byłem ja, ale potrafiłem temu zaradzić.
Po kilkunastu dniach minęliśmy kilka lasów i kotlin, a gdy dotarliśmy na miejsce, zobaczyliśmy to.
...
....
.....
Nikt nic nie mówił. W ciszy przyglądaliśmy sie jak armia nieumarłych, szturmuje cienkie mury portu.
Liczebność była przytłaczająca. Tysiące, niemożliwe że nawet miliony, ale to nie to mną wstrząsnęło.
... Nostalgiczne.
- T... To... Co my tu robimy. - pierwszy otrząsnął się Kron.
- Przybyliśmy po "coś" czymkolwiek to jest. - wszyscy wokół zrobili zaskoczone miny. - Singurd zbierz piechotę i zaczekaj w ukryciu. Kron zabij każdego człowieka, który was zauważy. Ro dowodzisz kawalerią, formacja klin, cel może znajdować się w lesie. - nieumarli orkowie wysysają energię życiową z żywych istot, tym samym się wzmacniają i regenerują, przeciwko innym nieumarłym to samo nie zadziała.
Pająki posiadają tą samą zdolność, muszę przyjąć, że i cała wroga armia posiada tę zdolność, ale jak tak, to dlaczego...
Wpół myśli przerwał mi olbrzymi wybuch, zgarniający setki nieumarłych. Większość to szkielety czy zombi, to niewątpliwie odniosło skutek, ale wszystkich zabitych zastąpiły nowe. Z mojej dogodnej pozycji widziałem dowódców wśród atakujących i obrońców.
Dowódcą obrońców była kształtna kobieta o kasztanowych włosach, nosiła długie szaty. Po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że to ta sama kobieta, która zaatakowała mnie w rezydencji.
Po stronie napastników rozkazy wydawały istoty o kruczo-czarnych zbrojach. Nie były wielkie, wyglądały jak zwyczajni ludzie.
Nagle wśród napastników coś wystrzeliło. Były to szkielety zwierząt, wzmocnione runami. Na takie istoty, zależnie od run, zadziała jedynie magia lub zaklęty oręż.
W odpowiedzi obrońcy skupili na nich ataki.
Mądre. Mimo że szkielety, to nadal wzmocnione runami, jeśli taki jeden dostanie się na mury, to jedynym scenariuszem będzie rzeź.
- Gotowe. - skinąłem.
- Rób swoje. - rzuciłem do czerwonoskórego maga, tym samym poczułem jak spora część mojej many, zostaje wyssana.
***
Cara walczyła dzielnie już od ponad dwóch miesięcy. Sama nie miała pojęcia, jakim cudem udało jej się tak długo utrzymać. Posiłki, które miały nadejść nie doceniły wroga i zginęły pod naporem hord.
Jej włosy były już tłuste i lepiły się od potu, szaty przekazane jej przez mistrza były podarte i straciły swe magiczne właściwości.
- Cholera. - sytuacja była katastrofalna.
Nadzieja? Obrońcy już dawno ją stracili. Walczyli tylko dlatego, że nie było drogi odwrotu. Wszystkie statki, które wypłynęły w morze, zostały zniszczone przez dziwnego oraz ogromnego potwora.
Może gdyby mogli kupić więcej czasu, ona wraz z kilkudziesięcioma innymi magami, mogła by stworzyć krąg teleportacyjny.
Może gdyby powstał oddział samobójców, ale to było niemożliwe.
Mieszkańcy portu nie byli aż tak wspaniałomyślni, by nawet część się poświęciła. Zamiast tego port zmienił się w piekło. Ludzie zaczęli się okradać nawzajem i zabijać za kromkę chleba. Strażnicy nie są w stanie zapanować nad sytuacją. Jeśli tak dalej pójdzie, cywile sami się zabiją zanim nadejdą nieumarli.
Nie mówiąc już o braku morali. Za to po części była odpowiedzialna ucieczka lorda. Okazało się, że w głębi rezydencji miał osobisty krąg teleportacyjny.
Gdy sprawy przybrały okropny obrót, był pierwszym który uciekł.
- Nadciąga kolejna fala! - krzyknęła Rin. Cara zareagowała jak na weterana przystało. Razem z pozostałymi przy życiu magami zaczęła bombardować wroga.
W powietrzu pojawił się dźwięk eksplozji, ale efekt był znacznie słabszy niż tydzień temu.
- Nie zostało wiele czasu. - według niej, został im może niecały tydzień. - Pusty łbie! - rycerz słysząc Care, niechętnie podszedł.
- Weźmiesz księcia i księżniczkę, postaram się otworzyć wam ścieżkę.
- Ona jeszcze nie jest...
- Ale będzie. - przerwała mu Cara. Spojrzała na dwójkę młodych.
Książę pomagał strzelcom, a Rin cięła wszystko, co się dostało na mury. Byli wystarczająco daleko by nie słyszeć rozmowy. - Na prawej flance znajdują się głównie zombi. Z twoim mieczem i moją magią będą mogli uciec.
- A ty? - na to pytanie wyciągnęła zwój. Rycerz zaśmiał się pod nosem.
- Jak przystało na uczennice jednego z tych staruchów. - gdy miała się odgryźć, coś eksplodowało. Głośny huk przeszył powietrze, a na tle nieumarłej armii wciąż unosiły się płomienie. Z głośnym trzaskiem coś uderzyło w mury, było to ciało jednego z nieumarłych.
- Co do!? - rycerz przetarł swoje oczy, ale widok przednim wciąż się nie zmienił.
- Wsparcie? - Cara natychmiast rzuciła zaklęcie "Sokole oko" by mieć lepszy wgląd w sytuacje i zaprzeczyła.
- To orkowie... Na pająkach!? - było to dziwne, zbyt dziwne by było prawdziwe.
Szczególnie ork odziany w szkarłatną zbroję, wymachiwał olbrzymim toporem, jakby ten był piórkiem, miażdżąc pechowych nieumarłych, którzy znaleźli się na jego drodze. Reszta orków ledwo mogła za nim nadążyć, ale w sianiu chaosu nie byli wcale gorsi.
Otaczające ich płomienie i wrodzona brutalność sprawiały, że ktoś, kto na nich spojrzał miał wrażenie, jakby co dopiero opuścili swe piekielne jamy, by siać chaos i zniszczenie.
Tym, który prowadził ten piekielny orszak, był ten odziany w stary podniszczony płaszcz. Jeździł na największym z pająków o krwisto-czerwonej barwie, wymachiwał swym ostrzem na prawo i lewo, a ci, którzy stanęli na jego drodze, zmienili się w proch.
W jednej chwili, oczy kogoś, kogo można nazwać za manifestacje wojny i Cary następczyni jednej z wież się spotkały.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top