Rozdział 2 Nie zbliżam się do blondynek.
Wolność.
To pierwsze co czuję, kiedy wysiadamy z tatą pod college'm. Budynek jest ogromny, wykonany z czerwonej cegły. Dokładnie taki, jaki oglądałam wcześniej na zdjęciach. Pod każdym względem idealny, bo wolny od obecności Chase'a Walkera.
– Idziemy odebrać klucze? – pyta tata, wyciągając mnie z chwilowego zamyślenia.
– Pójdę sama. Miałeś jeszcze podjechać do babci, a robi się już późno – stwierdzam, posyłając mu delikatny uśmiech. Skina głową, a następnie całuje mnie w czoło.
– Zadzwoń wieczorem. Będzie mi ciebie bardzo brakowało, Raven – mówi, a następnie wyciąga moją walizkę. Odbieram ją od niego i wyciągam rączkę. Uśmiecham się do niego po raz ostatni i ruszam w kierunku akademika.
Wybrałam Baltimore, bo jest to rodzinne miasto taty. Zawsze opowiadał o swoim dzieciństwie z taką radością w głosie, dzięki czemu wierzę, że jest to naprawdę wspaniałe miejsce. Mam tutaj też babcię, którą zawsze mogę odwiedzić, gdy poczuję się samotna.
Sprawy administracyjne załatwiam bardzo szybko. Wypisanie kilku ostatnich dokumentów i odbiór kluczy trwa moment, kiedy przed tobą nie ma kolejki. Dziesięć minut później wchodzę do damskiego akademika z szerokim uśmiechem na twarzy. Gumowe kółka walizki strasznie hałasują kiedy ciągnę je najpierw przez brukową nawierzchnię, a później przez ceramiczną posadzkę. Powinnam kupić nową przed wyjazdem, jednak musiałam oszczędzać pieniądze na coś znacznie ważniejszego, czyli utrzymanie się tutaj. Pomimo kieszonkowego od rodziców i niewielkich funduszów jakie otrzymuję z uczelni mam odłożoną całkiem ładną sumę, dzięki czemu nie muszę szukać żadnej dorywczej pracy.
Kiedy dostrzegam brak windy w budynku mina szybko mi rzednie. Unoszę wzrok na dziesiątki stromych schodów, a następnie zerkam na ciężki bagaż. Wypuszczam ze świstem powietrze i zaczynam sobie sama współczuć. Mój pokój znajduje się na drugim piętrze, więc ta wspinaczka nie będzie miała końca. Składam rączkę i chwytam za drugą, by unieść walizkę. Mięśnie odmawiają posłuszeństwa, gdy rozpoczynam wciąganie je na pojedyncze schodki. Przeklinam pod nosem po pokonaniu siedmiu stopni. Siedmiu!
– Pomóc ci? – pyta męski głos za plecami. Dziękuje Niebiosa.
– Jeśli to nie problem – odpowiadam i obracam się do wysokiego blondyna. Ma delikatne rysy twarzy, jasne zielone oczy i szeroki uśmiech wymalowany na twarzy. Niepewnie pozwalam mu sięgnąć po trzymaną przeze mnie rączkę. W końcu nie wiem, czy nie chwyci bagażu i po prostu ucieknie. Nie ma w nim niczego wartościowego oprócz laptopa, jednak moje planowane wydatki nie zawierają nowej garderoby. – Jestem Raven.
– Matt.
Z zaciekawieniem przyglądałam się widokowi zza okna na klatce schodowej. Prawa strona jest całkowicie oszklona. Widać dzięki temu kampus i siedzących przed nim studentów.
Po długiej i męczącej wędrówce zatrzymujemy się przy czarnych drzwiach z pomarańczowym numerkiem 302. Chwyta za klamkę, zanim wyciągam klucze z kieszeni. Moja współlokatorka siedzi sobie na łóżku, czytając książkę. Unosi jedynie spojrzenie, a gdy tylko spostrzega chłopaka, wywraca wzrokiem.
– Masz pecha – sarknął. – Trafiłaś na nudniejszą Harris.
– Kumple Daphne nie są tu mile widziani – mamrocze pod nosem, nie odrywając uwagi od książki.
Odstawia walizkę obok wolnego łóżka i siada przy wolnym biurku. Z kieszeni jeansów wyciąga telefon i zaczyna coś w nim przeglądać. Ja w tym czasie dokładnie rozglądam się po pomieszczeniu. Ciepłe, beżowe ściany i drewniane meble nadają tej niewielkiej przestrzeni urok. Na jednej ze ścian wisi pokaźny regał, który moja współlokatorka zapełniła książkami.
Przyglądam się też zaczytanej dziewczynie. Długie brązowe włosy opadają na ramiona, na nosie trzymają się okulary z czarnymi oprawkami, a na twarzy gości po prostu spokój. Nie ma na sobie ani grama makijażu i wciąż jest ponadprzeciętnie piękna.
– Dobrze, że nie mieszkam w akademiku – marudzi pod nosem Matt. – Mogę pomóc ci się rozpakować i wtedy możemy skoczyć na dół do miejscowej kawiarni. Przedstawia ci kumpli i tę rozrywkową Harris.
– Wciąż nie jesteś tu mile widziany – odpowiada oschle dziewczyna, unosząc w końcu spojrzenie. Zerka na uśmiechniętego blondyna i znudzona wraca do czytania. – Daj jej spokój, Sutton.
– Jestem Raven – rzucam, gdy dociera do mnie, że nawet się jej nie przedstawiłam.
Ponownie podnosi wzrok i zerknęła na mnie z politowaniem.
– Beth.
Skinam głową, czując się niezręcznie. Blondyn wciąż wlepia we mnie spojrzenie, wyczekując jakiejkolwiek odpowiedzi na propozycję poznania go bardziej i jego przyjaciół. Muszę poznać tutaj nowych ludzi, właśnie po to zmieniłam otoczenie. A Matt Sutton daje mi szansę na łatwe wcielenie tego planu.
– W porządku, idziemy.
Kawiarnia jest tuż przy akademiku. Niewielkie pomieszczenie wydzielone w innym budynku, którego jeszcze nie poznałam. Przed przeszklonymi drzwiami stoją trzy okrągłe stoliki z dostawionymi do nich krzesłami. Wchodzimy do środka, gdzie otacza nas przyjemny zapach świeżo zmielonej kawy. Od razu dostrzegam grupkę osób zajmujących największy stolik. Dziewczyna, która wygląda jak Beth bez okularów zbija mnie z tropu. Wytężam wzrok zaskoczona ich podobieństwem. Obok niej siedzi trzech chłopaków, zajętych rozmową.
– Bliźniaczki – mówi Matt, gdy zbliżamy się do stolika. – Jednak mają tak różne wnętrza, że gdyby nie identyczne twarze to podważylibyśmy ich więzy krwi.
Śmieję się pod nosem w odpowiedzi. Z każdym kolejnym krokiem stresuję się coraz bardziej. Zawsze potencjalni znajomi sami zaczynali ze mną rozmowy, bo chcieli zbliżyć się do mojego popularnego brata. Teraz to ja muszę zadbać o dobre wrażenie i cholernie się boję, że to zepsuję.
– Kochani, prezentuję wam Raven. Współlokatorkę kopii naszej cudowniej Daphne – rzuca rozbawiony, gdy stajemy przy stoliku. Spojrzenia wszystkich padają na mnie.
– Hej – rzucam nieśmiało. Od razu karcę się w myślach. Powinnam próbować wyjść na bardziej pewną siebie. – Raven Nixon.
– Steven – odpowiada od razu jeden z nich. Podnosi się z kanapy i chwyta moją dłoń. Delikatnie ją ściska, a przez mój organizm przechodzą dreszcze. Jak zahipnotyzowana wpatruję się w jego ciemne oczy, ostre kości policzkowe i wąskie wargi. Ciemne kosmyki opadają mu na czoło, a tatuaże na ramionach podkreślają jego wygląd klasowego buntownika. – Za mną jest Josh, a tamten gbur to Wallace.
– Znałam jednego Wallace'a. Zdrobnialiśmy jego imię do Wally'ego. – Moja wypowiedź zdecydowanie mu się nie spodobała. Wstaje i niweluje dystans między nami, odpychając stojącego przede mną Stevena. Ten odsuwa się na bok i siada na swoje miejsce, zostawiając mnie w wysokim, przerażającym brunetem. Jego oczy mają odcień szlacheckiego błękitu. Przeszywają moją duszę od razu, gdy tylko na mnie zerka. Czuję się przy nim mała i cholernie bezbronna. Góruje wzrostem o na pewno jakieś trzydzieści centymetrów. Ma znacznie więcej tatuaży niż jego kolega. Sięgają mu aż na szyję, a kończą się na palcach dłoni. Przełykam ślinę i cofam się minimalnie w kierunku Matta. – Ale rozumiem, że ty nie bawisz się w zdrobnienia.
Zauważam jak przejeżdża językiem po zębach. Ten drobny gest sprawia, że dziwne dreszcze przechodzą mi wzdłuż kręgosłupa. Jego osoba mnie przytłacza i jednocześnie przeraża. Jednak gdzieś pomiędzy tym wyczuwam też zaciekawienie, kim tak naprawdę jest ten przerażający chłopak.
– Oni mogą do mnie mówić Ace – chrypi po chwili namysłu. – Tobie zostaje tylko Wallace.
– Rozumiem – odpowiadam na wdechu. Nie chcę mieć z nim żadnych problemów. Jego aura delikatnie przypomina mi Chase'a. Bezwzględny i nieobliczany typ, któremu nikt nie chce się postawić. Nie znam go jeszcze na tyle, by móc jeszcze stwierdzić co kryje się pod tą nieprzyjemną maską. – Przepraszam. Zacznijmy jeszcze raz, jestem Raven.
– Wybaczam, a i nie zawieram nowych znajomości – parska, a następnie obraca się by wrócić na fotel.
– Gdybyś nie chciał się ze mną zakumplować to byś mi nie wybaczył – odpowiadam żartobliwie.
Wallace jednak nie jest rozbawiony. Zatrzymuje się w półkroku i wraca na miejsce przede mną. Mierzy mnie wzrokiem, z którego aż bije czysta odraza.
Co ja mu takiego takiego zrobiłam?
– Odpuść sobie. Nie zbliżam się do blondynek – cedzi przez zęby, a mnie wbija w podłogę.
– Stereotypowe myślenie?
– Czysta ostrożność – odpowiada, po czym mnie wymija. Odprowadzam go wzrokiem aż nie opuszcza kawiarni.
Świetne wrażenie zrobiłaś, Raven.
– Przepraszam – powtarzam się, zerkając na Matta. Ten jedynie kiwa głową i wskazuje na wolne po brunecie miejsce.
– On jest trudny, nie przejmuj się – wzdycha Daphne. Siadam na wolnym fotelu i chwytam ze stołu kartę kaw i deserów. Przeglądam ciekawe pozycje, zastanawiając się co wziąć na pierwszy ogień. – Powiedz mi, jak to jest dzielić pokój z moją siostrą?
– Dopiero przyjechałam, zamieniłyśmy ze sobą kilka słów – rzucam zgodnie z prawdą. Brunetka skina głową i obraca się do Josha.
Układam się wygodnie na granatowym siedzisku i czytam powoli kartę. Jest naprawdę bogata w różnorakie kawy. Od tych smakowych, mrożonych, po ofertę sezonową. Skupiam się na tej z dodatkiem czekoladowych lodów.
– Zdecydowana? – pyta po chwili Steven. – Idę zamówić, wezmę ci przy okazji.
– Dziękuję, ale nie trzeba. Zamówię sama.
– Kasjerka to moja dobra koleżanka...
– Bardzo dobra koleżanka – wcina się Matt, parskając śmiechem. Reszta towarzystwa mu wtóruje, więc szybko wyłapuję pewien podtekst.
– Nieważne – upomina swojego przyjaciela. – To nie jest żaden problem, Raven. Podaj numerek, a resztą się zajmę.
– W takim razie siódemka.
Puszcza mi oczko, a następnie rusza do kasy. Faktycznie rudowłosa kasjerka wydaje się obdarzać go znacznie inną uwagą niż poprzednich klientów.
W międzyczasie Daphne postanawia opowiedzieć o nieprzyjemnym incydencie który miał tutaj miejsce rano. Zaczyna od wylanej na nią kawy przez pewnego przystojniaka, a kończy na momencie, gdzie ze sprawdzą tej katastrofy dzieliła na tej kanapie malinowe brownie. Uśmiechem się, kiedy dostrzegam z jaką radością o tym wszystkim opowiada. Dawno nie czułam się tak jak ona w tamtym momencie. Miłość moja i Chase'a była pozbawiona randek, motyli w brzuchu i wszystkich innych pozytywnych aspektów związku. Może i na początku tak było, blondyn był świetnym aktorem, który zdobył bez większego problemu moje serce, by później zdeptać je na wiele okrutnych sposobów.
Mam wrażenie, że przez niego przestałam wierzyć w miłość.
Steven wraca z dwoma gorącymi napojami. Moja czekoladowa kawa wygląda średnio w porównaniu z tym, co on zamówił. Wysoka szklanka oblana po ściankach karmelem, oprócz napojem wypełniona jest bitą śmietaną, wiórkami kokosa i wsadzonymi w nią miniaturowymi Reese's.
Z wytrzeszczonymi oczami przyglądam się tej kawie. Wygląda niczym parujące marzenie każdej miłośniczce słodkości.
– Następnym razem bierz dwunastkę, nasz faworyt – komentuje Joash. Z delikatnym zawodem przenoszę spojrzenie nas swoje zamówienie. Duża filiżanka z pływającą w środku gałką loda. Posypana od góry nikła ilością prażonych orzeszków. Też wygląda smakowicie, jednak nie ma co konkurować z pozycją dwunastą.
– Chcesz się zamienić? – pyta Steven. Kręcę przecząco głową, nie chcąc odbierać mu przyjemności związanej z wypiciem tego cuda. – Widzę jak na nią patrzysz, nalegam.
– Skoro nalegasz... – sarkam uradowana i odbieram kolorowe arcydzieło. Steven wbija w nie słomkę i siada obok Daphne z czekoladowym napojem.
Wyciągam z bitej śmietany jedno ciasteczko i delektuję się jego smakiem.
– Skąd do nas przyjechałaś? Wyglądasz jak surferka prosto z Florydy – docieka Josh, po raz pierwszy nawiązując ze mną rozmowę.
Śmieję się pod nosem, bo bardziej mylić się nie mógł.
– Jestem z Richmond.
– Obstawiałem Palm Bay lub Melbourne. Sam jestem z tamtych stron – rzuca dumnie. Spędzenie dzieciństwa na Florydzie musiało być czymś wspaniałym. Dostęp do plaży, ogniska nad wodą, surfing, życie jak z typowego amerykańskiego filmu. – Co cię sprowadza do Baltimore?
– To zabrzmi dziwnie ale szukam spokoju. Nienawidzę swojego życia w Richmond, tutaj chcę zacząć od nowa, odcinając się od tamtego środowiska – wzdycham, zastanawiając się czy to aby nie za wcześnie na takie wyznania. – A Baltimore to takie niewielkie malownicze miasto, z którym mam mnóstwo dobrych wspomnieć, dzięki babci, u której tutaj bywałam w wakacje.
Upijam po tym pierwszy łyk kawy. Okazuje się być cukrową bombą, która pieści moje podniebienie. Jest idealna. Ciepła, słodka i w każdym tego słowa znaczeniu przepyszna. Ciekawe jakie cuda skrywa jeszcze to miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top