♎Rozdział 14♎
Następnego dnia, Lara obudziła się zlana potem. Jej mózg odtwarzał na nowo scenę z wilkołakami nawet we śnie. Gdy usiadła na łóżku, oddychając ciężko, zauważyła, że Lissa się jej przygląda.
– Wszystko w porządku? – spytała.
Nic nie jest w porządku, chciała odpowiedzieć Lara, lecz przypomniała sobie słowa Willa. I bez tego wiedziała, iż nie może wyjawić, że wczoraj w nocy robiła coś poza grzecznym leżeniem na materacu.
– Jasne – skłamała.
Wyciągnęła z szafy obcisłe jeansy i wściekle czerwony top, po czym dziarskim krokiem ruszyła do łazienki, jednak siostra ją zatrzymała.
– Kiedy w końcu będziesz ze mną szczera? – rzuciła znienacka.
Lara odwróciła się i spojrzała Lissie prosto w oczy. Modliła się, żeby tylko ta nie zauważyła jej nieobecności dzisiejszej nocy.
– O co ci chodzi, Liss? – zapytała.
– Ta wilkołaczka powiedziała, że zabiłaś jej syna.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. A więc się nie domyśliła.
– Nie zabiłam go – sprostowała. – Nie ja i tyle powinno ci wystarczyć. A teraz wybacz, ale muszę iść wziąć prysznic.
Skierowała swe kroki w stronę łazienki. Po tylu dniach spędzonych w lochu i na wszelkich misjach, nauczyła się doceniać ciepłą wodę. Gorący strumień zmywał z jej ciała pot i brud, lecz nie był w stanie domyć palącego uczucia wstydu i upokorzenia. Zdawała sobie sprawę z tego, że Will będzie dla niej jeszcze bardziej złośliwy niż dotychczas. Rozważała nawet opcję nie pójścia na śniadanie, lecz zaraz zganiła się za takie myśli. Nie była pięcioletnią, przerażoną dziewczynką, żeby bać się zachowania jakiegoś przypadkowego idioty.
Owinęła się ręcznikiem, wysuszyła włosy, a następnie ubrała się w przyszykowaną odzież. Zakryła makijażem szare cienie pod oczami i ruszyła w kierunku sali jadalnej. Tak jak myślała, wszyscy siedzieli już na swoich miejscach i pałaszowali smakołyki przygotowane przez kucharki, których Lara nie miała okazji poznać osobiście.
– Larissa Glenmore – jak zwykle spóźniona. – Will zerknął na nią zaczepnie, jakby prowokując do zrobienia czegoś, czego będzie musiała potem żałować i włożył do ust kawałek jajecznicy na bekonie.
– William Treevor – jak zwykle milusi – odgryzła się i usiadła do stołu.
Nałożyła na talerz tosta i posmarowała go dżemem. Wciąż jednak czuła na sobie nacisk jego spojrzenia. Irytowało to ją do tego stopnia, że nie potrafiła skupić się na niczym innym. Od czasu do czasu patrzyła na niego ze złością, ale wówczas tylko uśmiechał się triumfalnie.
Pozostali zgromadzeni pogrążyli się w rozmowie. Młodzi śmiali się i żartowali ze sobą nawzajem, a starsi członkowie Aleidu dyskutowali na jakiś temat z poważnymi minami. Strażnicy zdawali się nie zauważać z każdą sekundą gęstniejącej atmosfery pomiędzy dwojgiem z nich.
Wszyscy jednak momentalnie umilkli, kiedy w progu pojawiła się Elaine Vollayle, trzymająca swojego męża za poły marynarki. Za nią stała rozwścieczona Anabelle. Dół jej ciemnofioletowej sukni wyglądał, jakby pogryzł go pies.
– Elaine, Christianie, Anabelle! – Rowney natychmiast wstał z krzesła. – Co się stało?
Kobieta przez moment miała trudności ze złapaniem oddechu. Po chwili udało jej się uspokoić.
– Demony zaatakowały nas w pokoju hotelowym – obwieściła głosem pełnym tłumionej wściekłości. – Władały magią, Rowney, magią! Czy ty to słyszysz?! Wygadywały jakieś bzdury o Lordzie Gavroche i ledwo zdołaliśmy zbiec!
Christian Vollayle pokiwał głową. Nigdy nie zaprzeczał słowom swojej żony. Powszechnie uważano go za pantoflarza, a on skrzętnie te słowa ignorował.
– Mamo, uspokój się! – przykazała rodzicielce Anabelle. – Wszyscy wiedzą o magii, musimy tylko ustalić, jak temu zapobiec.
– Dziecko, czy ty siebie słyszysz?! – wydarła się Elaine. – Wszyscy mogliśmy zginąć! Masz cudownego chłopaka, wspaniałych przyjaciół i świetlaną przyszłość przed sobą, naprawdę chciałabyś teraz umrzeć?!
Dziewczyna wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, lecz w ostatniej sekundzie rozmyśliła się i tylko zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Pójdę do siebie – rzekła.
Lara podniosła się z miejsca i ruszyła za nią. Gdy blondynka zorientowała się, że ktoś za nią idzie, zatrzymała się.
– Czego chcesz, Glenmore? – warknęła.
Nawet w podartej sukience prezentowała się idealnie. Jej jasne włosy, choć splątane, spływały kaskadą na ramiona, a duże, błękitne oczy wpatrywały się w Larę z irytacją.
– Porozmawiać – odparła. – Uwierz mi, nie chcę tego tak bardzo, jak ty – dodała, zanim Anabelle zdążyła otworzyć usta. – Ale to sprawa wyższej konieczności.
Dziewczyna wlepiła w nią ponury wzrok.
– Okej, niech ci będzie – przyznała od niechcenia. – To co to takiego?
Lara zaprowadziła ją do sypialni jej i Lissy. Wyciągnęła zza łóżka trzy książki zawierające informacje na temat Lorda Gavroche, które zwędziła z biblioteki. Otworzyła jedną z nich na odpowiedniej stronie i wręczyła najmłodszej z Vollayle'ów.
Im dłużej Anabelle czytała, tym mocniej bladła, a jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Wyrobiła sobie nawyk wodzenia palcem wskazującym po tekście, ale gdy zaczęła zbliżać się do końca, ręka drżała jej tak, że schowała ją za siebie.
– Skąd to wytrzasnęłaś, do jasnej cholery? – Jej głos przecinał powietrze jak stal.
Lara wzruszyła ramionami.
– Nie twoja sprawa, Vollayle. Co o tym myślisz?
Anabelle zagryzła zęby i zacisnęła palce na przedramieniu dziewczyny. Trzymała tak mocno, że aż pobielały jej knykcie.
– Pytam po raz ostatni: skąd to wzięłaś, idiotko? – wycedziła.
Lara złapała ją za nadgarstek i odepchnęła od siebie. Nie sądziła, że wywrze to na niej takie wrażenie... chyba że wiedziała coś, co dawało jej szerszy widok na sprawę.
– Nie powiem ci – odrzekła. – Co ci się stało? Zachowujesz się jak nie ty.
Anabelle wstała i wyjrzała za drzwi. Po upewnieniu się, że na pewno nikt nie podsłuchuje, wróciła na miejsce.
– Posłuchaj – odezwała się cicho. – Ja nie lubię ciebie, ty nie lubisz mnie, więc nie udawajmy, że jest inaczej. Wiem, że dostajesz listy, słyszałam zresztą, jak podejrzewałaś o to Willa, co było jedną z największych głupot, jakie w życiu zrobiłaś, a zrobiłaś ich wiele, nie oszukujmy się. Ja też je dostaję. Obie doskonale zdajemy sobie sprawę, że Lord Gavroche będzie chciał się zemścić. Ale wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? O jakieś dziedzictwo.
Lara zmarszczyła brwi i uważnie przyjrzała się dziewczynie.
– Dziedzictwo?
– Tak. Podsłuchałam rozmowę rodziców. Mówili, że mają maksymalnie pięć miesięcy, by zapobiec czemuś, o czym najwyraźniej boją się rozmawiać na głos. Że to wina Glenmore'ów, że gdyby nie wasz ród, wszystko byłoby dobrze, że klątwa wkrótce się wypełni, że to wszystko przez te, cytuję, cholerne bliźniaczki, że nawet Rowney nie wie, co robić – wyliczała na palcach, po czym skrzywiła się. – Jezu, za dużo "że" w tym zdaniu.
Lara w milczeniu skinęła głową. Jeżeli nieustraszona Elaine Vollayle się czegoś bała, to musiało być to poważne. Nie usłyszała co prawda żadnych konkretów, ale w obecnej sytuacji wszystkie informacje były przydatne.
– Dlaczego mówisz to wszystko mi? – zapytała po chwili zupełnej ciszy. – To Lissa jest twoją przyjaciółką, nie ja.
Anabelle westchnęła ciężko.
– Lissa jest bardzo wrażliwa i wiele przeszła – wyznała. – Nie chcę dokładać jej zmartwień. Tak na marginesie, strasznie się tobą przejmuje. A konkretnie tym, że ty nie przejmujesz się nią. Zależy mi na niej i nie pragnę, by zawracała sobie głowę sekretami. Jeżeli ty również się o nią troszczysz, będziesz siedzieć cicho. A ty... tak szczerze, to mi to obojętne. Jesteś bystra i odważna, więc wiem, że pomożesz mi to rozwiązać.
– Cóż, przynajmniej jesteś szczera – skwitowała Lara. – Masz już jakiś plan?
Anabelle odgarnęła za ucho kosmyk jasnych włosów i spojrzała na nią protekcjonalnie.
– Oczywiście, że tak. Chcę się udać do Wyroczni.
Lara parsknęła ironicznym śmiechem.
– Powodzenia. Chcesz wiedzieć, kiedy spotkasz miłość swojego życia?
Anabelle przewróciła oczyma.
– Przestań się ze wszystkiego nabijać. Jak ty mało wiesz o tym świecie! Na Ziemi pozostały tylko cztery Wyrocznie: jedna w okolicach Bostonu, druga gdzieś we Francji, trzecia na Wyspie Wielkanocnej, a czwarta tu, w Londynie. Przy odrobinie szczęścia uda mi się ją znaleźć. One wiedzą dosłownie wszystko.
Lara otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale mimochodem zerknęła na pozłacany zegarek od Rolexa, który miała na nadgarstku Anabelle. Była już dziesięć minut spóźniona na lekcję magii z Rowneyem!
– Obgadamy to później, muszę lecieć – rzuciła.
Najszybciej jak umiała pobiegła do gabinetu mężczyzny, modląc się, żeby nie dostała jakiegoś okropnego karnego zadania typu czyszczenie toalet. Starszy Strażnik nienawidził spóźnień; uważał je za brak szacunku do drugiej osoby.
Wleciała do pomieszczenia niczym burza. Tak jak przypuszczała, Rowney siedział przy biurku i studiował jakieś dokumenty. Na jej widok uniósł wysoko brwi, dając do zrozumienia, że jest niezadowolony.
– Co takiego ważnego miałaś do zrobienia, że spóźniłaś się na jedyne zajęcia, które odbywają się o określonej godzinie, Larisso Glenmore? – zadał pytanie, świdrując ją wzrokiem.
– Musiałam... musiałam porozmawiać z Anabelle – wydyszała, z trudem łapiąc oddech.
Rowney popukał palcami o blat stołu.
– Tak? A mnie się zdawało, że nieszczególnie za sobą przepadacie.
– Postanowiłyśmy to zmienić – odparła słodko Lara. – Chcemy się porozumieć ze względu na Lissę.
– I to naprawdę nie mogło zaczekać? – upewnił się mężczyzna.
– Nie – oświadczyła Lara. – Anabelle musiała powiedzieć mi jeszcze kilka rzeczy i...
– Już dobrze, dobrze – przerwał. – Choć cel szlachetny, nie zmienia to faktu, że poniesiesz karę.
Lara starała się ukryć kwaśny grymas na swojej twarzy, lecz jej to nie wyszło.
– Co muszę zrobić?
– Och, nic wielkiego. Po prostu dokładnie wysprzątasz bibliotekę.
Mogło być gorzej, uświadomiła sobie dziewczyna.
– W takim razie możemy przejść do zajęć. – Rowney zmienił temat. – Dziś zajmiemy się...
Wtem Lara poczuła, że jakaś niewidzialna siła podnosi ją kilka stóp nad ziemię i rzuca z impetem w drewniane drzwi. No tak, Rowney zawsze atakował znienacka.
Uśmiechnęła się szeroko. To właśnie lubiła najbardziej – walkę.
Przeturlała się pod biurko, co dało jej chwilową przewagę, gdyż mężczyzna nie mógł jej dopaść, i wycelowała zaklęciem odpychającym w jego nogi. Poleciał do tyłu, lecz zaraz uniósł się i wylądował na kuckach, wytwarzając ognisty sztylet, który puścił prosto na nią. Lara wyczarowała wokół siebie tarczę i wstała. Przywołała większą ilość energii i wyskoczyła tak wysoko, że złapała jedną ręką belkę przyczepioną do sufitu. Z góry zawsze działało jej się najłatwiej.
Posłała tuman powietrza w kierunku Rowneya, lecz ten najwidoczniej otoczył się zaklęciem odbijającym, bo małe tornado trafiło w nią rykoszetem. Spadła na posadzkę i syknęła z bólu. Była pewna, że usłyszała gruchot kości w lewej ręce. Nie miała jednak czasu na rozczulanie się nad sobą, bo przeciwnik wciąż atakował.
Odbijała, parowała, unikała i wyprowadzała zaklęcia, starając się jednocześnie nie nadwrężać lewej ręki. Nie miała szans z Rowneyem, który w końcu panował nad magią przez wiele lat, ale mogła chociaż trochę pouprzykrzać mu życie. Za wszelką cenę usiłowała złamać mu palec czy chociażby powalić go na ziemię, ale mężczyzna radził sobie zbyt dobrze.
Gdy zrobiony z ognia nóż omal nie spalił jej włosów, zaklęła głośno. Jeszcze nigdy nie walczyła tak ostro. Czyżby to była zemsta za spóźnienie? Jeżeli tak, to Lara miała nadzieję, że Rowney nie oszpeci jej trwale tylko po to, by nauczyła się punktualności.
Po chwili ciemnoszary, niemalże czarny dym przesłonił jej wzrok i wdarł się do płuc. Upadła na kolana, kaszląc mocno i z całej siły próbując uzyskać dostęp do powietrza. Co to, do cholery, miało być? Czyżby przywódcę Aleidu opętał jakiś demon?
Nagle dym zniknął, a Lara znów mogła normalnie funkcjonować. Usiadła na podłodze, oddychając płytko.
– Co to miało znaczyć?! – zapytała wściekle.
Rowney ze spokojem usiadł na krześle i przejrzał się w blasku szklanego kandelabru, odbijającego światło.
– To, moja droga Larisso, była prawdziwa walka. Doskonale wiesz, że demony zaczęły interesować się magią. Czarna magia to okropna, brutalna sztuka – wyjaśnił, gładząc w zamyśleniu krótką brodę. – W walce z nimi nie dostaniesz taryfy ulgowej. Od dziś będziemy spotykać się codziennie i ćwiczyć pojedynki przez dwie godziny.
Na samą myśl o tym, Larę zaczynały boleć wszystkie mięśnie.
– Nie ma pan nic lepszego do roboty? – zapytała. – No nie wiem, innych uczniów do trenowania?
– Innych uczniów trenuję tak samo intensywnie – zapewnił.
– Doba ma dwadzieścia cztery godziny – zauważyła Strażniczka. – W takim tempie mógłby pan uczyć maksymalnie dwanaście osób dziennie.
Rowney spojrzał na nią z aprobatą.
– Jesteś spostrzegawcza, ale o mój czas się nie martw. A teraz zajmiemy się magią leczniczą.
Podszedł do Lary i położył prawą dłoń na jej lewym przedramieniu. Po chwili jej ciało przeszył ciepły impuls i przestała odczuwać ból.
Poruszyła ręką. Jak nowa.
– Magia lecznicza jest o tyle trudna, że lecząc poszkodowanego, oddajemy mu cząstkę siebie. Tu nie wystarczy przywołanie energii – trzeba ją uwolnić i przekazać, zasklepiając tym samym rany ofiary. Oczywiście wiesz, że przywracanie z martwych nie należy do magii leczniczej. Nekromancja jest zakazana. Nie można też przesadzić, bo sami możemy stracić tyle energii, że nie będziemy w stanie niczego zrobić.
Lara pokiwała głową ze zrozumieniem. To wszystko już wiedziała.
– W takim razie czas na trochę praktyki.
Rowney sięgnął z biurka niewielki sztylet i rozciął sobie skórę na dłoni.
– Ulecz mnie – zażądał. – Rana jest niewielka, więc nie stracisz dużo energii. Skup się, przywołaj ją i postaraj się uwolnić.
Nie wyszło jej zarówno za pierwszym razem, jak i za piątym, dziesiątym, piętnastym, dwudziestym i kolejnymi. Była wściekła i zniecierpliwiona, ale nauczyła się już, żeby nie okazywać takich emocji przy swoim mentorze. Co takiego miała w sobie magia lecznicza, że nie potrafiła nią władać?
– Mój czas na dzisiaj przeznaczony dla ciebie się skończył – oznajmił Rowney. – Cóż, nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Trening czyni mistrza, młoda damo!
Lara uśmiechnęła się, choć tak naprawdę miała ochotę zetrzeć coś w proch. Chyba czas udać się do sali treningowej...
***
Nóż ze świstem przeciął powietrze i trafił prosto w środek dębowych drzwi. Logan Wallace warknął cicho i opadł na łóżko w wynajętym pokoju. Ślęczał w Londynie od kilku dni i póki co dowiedział się tyle, co kot napłakał.
Ta wilkołaczka, Madeleine, okazała się bezużyteczna. Utrzymywała, że o mało nie pokonała Lary w walce, lecz za pomocą magii uratował ją jakiś chłopak. Sugerowała też, że dziewczyna broniła się kiepsko i omal się nie rozpłakała, gdy ta stała nad nią z uniesionym mieczem. Logan wiedział, że Lara nigdy by tak nie zrobiła. Znał styl walczenia Madeleine. W jawnej konfrontacji Strażniczka radziła sobie o niebo lepiej. Uznał więc, że kobieta próbowała go wykiwać i zgodnie z zaleceniami Billiusa Doostera, pozbawił ją życia.
Był coraz bardziej sfrustrowany. Gdyby tylko umiał używać magii, sprawy prezentowałyby się zgoła inaczej. Rzuciłby czar tropiący i od razu odkryłby, gdzie się znajduje. Tymczasem musiał kierować się zeznaniami innych, które na dodatek nie musiały być prawdziwe.
Dowiedział się też, że całkiem niedawno jakaś wysoka dziewczyna o długich, czarnych włosach, obsydianowych oczach i niewyparzonej gębie wywołała niezłą aferę w londyńskim klubie dla nadnaturalnych. Jak ulał pasowało do Lary. Nikt jednak nie wiedział, skąd się wzięła ani co tam robiła.
Już miał rzucić w drzwi kolejnym nożem, gdy wtem rozdzwonił się jego telefon. Na wyświetlaczu pokazało się, że dzwoni Billius Dooster. Jeszcze tego mi brakowało, pomyślał chłopak. Informowania przełożonego, że sobie nie radzę.
– Halo? – rzucił do słuchawki.
– Witaj, Loganie. – Po drugiej stronie rozległ się chłodny głos mężczyzny. – Nie będę owijał w bawełnę: mam dla ciebie nowe zajęcie i od teraz ono będzie twoim priorytetem.
Logan zamarł. Czy Billius Dooster uznał, że nie nadaje się do poszukiwań Lary? A może ktoś na niego doniósł?
– Spokojnie, to nie znaczy, że uważam cię za bezużytecznego. – Strażnik odetchnął z ulgą. Całe szczęście. – Po prostu znalazłem coś bardziej odpowiedniego. Chciałbyś władać magią, Loganie?
Logan osłupiał po raz kolejny i uszczypnął się w udo. Nie, to nie sen.
– Oczywiście – wykrztusił.
– Świetnie zatem. Znam kogoś, kto cię tego nauczy.
– Oficjalnie rozpoczynamy bowiem przygotowania do wojny. Zapewne nie wiesz jeszcze, co to Aleid, ale nasz nowy sojusznik wkrótce ci to wytłumaczy. Musimy ich zniszczyć. Przynoszą hańbę Strażnikom. A co do innych ras... Są zakałą świata i wiem, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Wampiry, wilkołaki i syreny nie są nikomu do niczego potrzebne, podobnie jak Aleid.
– A co ze śmiertelnikami? – chciał wiedzieć Logan.
– Ach, śmiertelnicy. Cudowni, słabi, głupi. To oni będą nowym ludem, Ludem Nowego Świata. Zmiana jest tym, czego aktualnie wszyscy potrzebujemy najbardziej. Robimy dla nich tyle, więc czemu musimy się ukrywać? Co nam to daje?
– Nic – odpowiedział chłopak.
– Owszem. Teraz podyktuję ci adres, pod który musisz się udać. – Powiedział kilka słów, a Logan zapisał je na świstku papieru leżącym na stoliku nocnym. – Larissa Glenmore oficjalnie przestaje być naszym priorytetem, ale obiecuję ci, że gdy już staniesz się potężny i pokonamy Aleid, którego notabene jest częścią, dostaniesz ją na własność. A teraz żegnaj, obowiązki wzywają. – To powiedziawszy, rozłączył się.
Logan opuścił hotel w okolicach Greenwich najszybciej jak potrafił. Uprzednio wypożyczył jakiś samochód, bo miał prawo jazdy, więc teraz mógł udać się w wyznaczone miejsce w ekspresowym tempie. Na jego szczęście, ulice nie były zakorkowane.
Wciąż na nowo analizował to o czym poinformował go prezes Rady. Nie posiadał daru, ale będzie mógł władać magią! Miał ochotę krzyczeć z euforii, ale wiedział, że nie wypada. Znajdzie ją. Znajdzie i zrobi z nią, co tylko zapragnie, a najpierw nauczy się przydatnych zaklęć. Cały nadnaturalny świat się ujawni, a śmiertelnicy będą leżeć u jego stóp. Rozmarzony, westchnął. Cóż za cudowna wizja przyszłości.
Kiedy dotarł na miejsce i wysiadł z auta, nerwowo zmarszczył brwi. Znajdował się poza Londynem, w środku lasu, gdzie nie było absolutnie nic oprócz drzew, ciernistych krzaków i paru wnerwiających, stukających dzięciołów. Czyżby Billius Dooster się pomylił...?
– Witaj, Loganie.
Chłopak drgnął z zaskoczenia i machinalnie wyjął miecz. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z wysokim, ciemnowłosym mężczyzną. Miał on na sobie długą do ziemi, czarną pelerynę. Jego wężowe ślepia przyglądały mu się uważnie, a na poszarzałej twarzy jawił się wyraz chłodnego rozbawienia.
– Dobrze dotarłeś – kontynuował. Bawił się słowami, przeciągając je i nadając im wyrafinowany wydźwięk. – Chodź za mną.
Zaciekawiony i pełen skołatanych nerwów Logan podążył za mężczyzną. Po chwili ten wysunął przed siebie dłoń, a drzewa zniknęły. Jego oczom ukazał się niebotycznych rozmiarów zamek wybudowany z czarnego kamienia. Na ostro zwieńczonych wieżach zatknięto coś, co przypominało odpowiednio zaimpregnowane głowy różnych istot. Chłopak uzmysłowił sobie, że to Strażnik, wampir, wilkołak i syrena. Niesamowicie podobała mu się ta koncepcja, choć w życiu by się do tego nie przyznał.
– Me imię brzmi Lord Gavroche. Czy zechcesz zostać moim adeptem?
– Tak – zapewnił Logan.
W jego głosie nie było nawet cienia wątpliwości.
Rozdział z dedykacją dla HorseQueen_Celeana, bo straszyła mnie okropnymi rzeczami, które mi zrobi, jeżeli teraz nie wrzucę. Możecie jej podziękować XD Co Wy na to, żeby rozdziały pojawiały się częściej? Mam teraz trochę więcej czasu, więc będę je wrzucać dwa razy w tygodniu. A ta cudowna okładka, w której się wprost zakochałam, jest autorstwa yenneferslut. Polecam jej okładeczki bardzo mocno! Jak zwykle zachęcam do zostawienia po sobie śladu i tak dalej. Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top