Rozdział 27 - Miłość zmienia człowieka
***Kornelia
Iris niepewnie stała za ścianą. Przygryzała dolną wargę i denerwowała się. Kiedy mnie zobaczyła, wypuściła gwałtownie powietrze.
- Hej, nie bój się. On cię będzie kochać - uśmiechnęłam się do mnie.
- A jeżeli nie będzie mnie chciał? - spytała z lękiem.
- Będzie, na pewno - pocałowałam ją w czoło i złapałam za rękę.
Wprowadziłam Iris do środka. Stanęłyśmy za Johnem, który niczego nie zauważył. Odchrząknęłam.
- Po jaką cholerę to wszy... - odwrócił się w moją stronę, wyraźnie zły, ale nie dokończył, kiedy zauważył Iris.
Jego kolor oczu zmienił się na krwisty czerwień. Tak samo jak jej. Muszę przyznać, że z boku wygląda to o wiele lepiej. Patrzyli na siebie zafascynowani. Wreszcie John poderwał się z kanapy, przeskoczył ją i znalazł się obok Irys, zamykając ją w swoim uścisku.
- Moja - warknął zaborczo.
Widziałam jak Irys niepewnie wyciąga ręce i także się do niego przytuliła. Unosi delikatnie głowę, aby spojrzeć na swojego mate, a on wykorzystuje moment i całuje ją. To naprawdę piękna chwila, uśmiechem się szeroko.
- Dobra, dobra, bo zjesz ją i co wtedy? - przerywam im tą cudowną chwilę.
John odsuwa się od swojej mate, podchodzi do mnie, a na jego twarzy widzę najszczęśliwszy uśmiech na świecie. Chwyta mnie w swoje ramiona i przytula mocno.
- Dziękuję. Naprawdę ci dziękuję. Gdyby nie ty, to...
- Słuchaj, nie po to zgodziłem się dać ci mate, żebyś teraz przystawiał się do mojej narzeczonej - usłyszałam nieprzyjemny warkot z boku.
Blondyn natychmiast odskoczył na bok i podszedł do Irys, przyciągając ją do siebie. Carlos nagle pojawił się za mną i złapał mnie za biodra.
- Wybacz, ale tyle zawdzięczam Lunie, że... jakoś tak wyszło - odpowiedział, nie kryjąc zaraźliwego i sympatycznego uśmiechu.
- Tym razem wybaczam, ale następnym nie będę już taki miły.
A do mnie wreszcie dotarły poprzednie słowa Carlosa.
- Narzeczona?!
- Ale ty masz refleks, słonko. Tak, narzeczona - chwycił moją dłoń i założył na palec pierścionek. Złota obrączka, a na niej znajdował się biały diament. Westchnęłam cicho ze szczęścia, ale musiałam mu zrobić małą naganę.
- I tyle? Żadnego „czy wyjdziesz za mnie" lub coś w tym stylu? Tak po prostu?
- Słonko, nie masz innego wyjścia, więc tak. Tak po prostu - skwitował i przyssał się do mojego oznaczenia. Natychmiast jęknęłam i przeszły mnie gorące dreszcze po całym ciele.
- Carlos, odsuń się. Muszę ich jeszcze zaprowadzić! - wyrwałam się z jego mocnego uścisku.
- Zaprowadzić? Dokąd? - Irys wyglądała na bardzo przejętą, ale w negatywnym tego słowa znaczeniu. Chyba bała się, że John wróci do więzienia.
- Razem z Carlosem postanowiliśmy, że John zamieszka w domu watahy. Wybraliśmy wam pokój, bo twój, Irys jest za mały na dwójkę. Ale John, będziesz cały czas pilnie obserwowany. Jeden zły ruch i wracasz do więzienia - zagroziłam mu palcem.
Potem stało się coś, czego w życiu bym się nie spodziewała. Nawet słyszałam jak Carlos gwałtownie nabiera powietrza. John klęknął i spuścił głowę. Z tego co wiem, to Alfy nigdy tak nie robią.
- Dziękuję ci, moja Luno. Nigdy ci się nie odwdzięczę za to, co dla mnie zrobiłaś, chociaż byłem na ciebie taki podły. Wybacz mi.
Zaśmiałam się.
- Już dawno to zrobiłam. A teraz chodźcie, zaprowadzę was.
Ruszyłam pierwsza, a po chwili dołączył do mnie Carlos i szliśmy ramię w ramię. Spojrzałam na niego ukradkiem. Widziałam w jego oczach podziw i dumę. Dlaczego byłam z tego powodu tak bardzo szczęśliwa? To chyba ta więź albo, dlatego że go naprawdę bardzo mocno kocham.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i chwyciłam go za rękę. Carlos ją jednak wyrwał i oplótł nią moją talię, przez co byłam przyciśnięta do jego boku. Czułam, że wreszcie znalazłam swoje miejsce.
- To tutaj - rzucił Carlos i mnie puścił.
- Witajcie w swoim nowym lokum - otworzyłam drzwi.
Weszli pierwsi. Byli naprawdę zdumieni, widziałam to po ich oczach i gestach. A ja razem z nimi się cieszyłam. Wreszcie John wykonał pierwszy ruch i pogładził Irys po policzku. Ta spojrzała na niego i lekko się zarumieniła. Zaczęli się całować. Szybko zamknęłam drzwi i dałam im spędzić czas w samotności.
- On ją teraz oznaczy? - spytałam Carlosa, idąc w stronę schodów.
- Pewnie tak, a podczas najbliższej pełni się z nią sparuje.
- Aha - odpowiedziałam.
- Ale wiesz - nagle jego ręka wylądowała na moich plecach i powoli zaczęłam się zsuwać. - Co ty na to, żebyś mi porobili to samo, co oni? - wyszeptał mi zmysłowo do ucha i w tym momencie jego ręka dotknęła mojego pośladka.
Pisnęłam i odskoczyłam do przodu.
- Spadaj.
- Och, Kornelia, o co ci chodzi? Przecież oboje dobrze wiemy, że tego chcesz, więc dlaczego się wzbraniasz?
- Bo... ja... - zastanawiałam się, czy mu powiedzieć. Mam nadzieję, że nie będzie zły. - Nie mam przyjemnych wspomnień, jeżeli oto chodzi.
Momentalnie Carlos się zatrzymał, a jego oczy pociemniały. Napiął wszystkie mięśnie, że o mały włos koszulka na nim nie popękała. Przestraszyłam się trochę.
- Ktoś zrobił ci krzywdę? - wycedził, ledwo się kontrolując.
- Nie zupełnie... bo... ja sama tego chciałam - opowiedziałam, patrząc w stopy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Carlos trochę się uspokoił.
- To była impreza, wiesz... alkohol, głośna muzyka. Coś mi odstrzeliło i... przespałam się z kolegą z równoległej klasy.
Spojrzałam na niego nerwowo. Przez chwilę nie zdradzał żadnych emocji, ale wreszcie wziął wdech i wypuścił powietrze. Jakoś mi samej zrobiło się lżej.
- Trudno, stało się. Rozumiem cię i spokojnie, poczekam - uśmiechnął się do mnie troskliwie i przytulił do siebie.
Uśmiechnęłam się w duchu.
- Chociaż jestem zły, że nie będę twoim pierwszy - wyszeptał i lekko uszczypnął mnie w rękę.
- Au! No nie bądź taki świętobliwy. Założę się, że ty też nie jesteś prawiczkiem - prychnęłam pod nosem.
- No... nie jestem - opowiedział wreszcie, a ja uśmiechnęłam się zwycięsko. O to mi właśnie chodziło.
- Widzisz? Czyli jesteśmy kwita - pocałowałam go przelotnie w usta i czmychnęłam do naszej sypialni. Chciałam się już położyć spać. To był naprawdę dzień pełny wrażeń, to trzeba przyznać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top