Rozdział 4 - Zakon Strażników

Gdyby ktoś powiedział Pierre'owi, że w poniedziałki mogą być gorsze rzeczy niż pójście do pracy, nie uwierzyłby. A jednak teraz, gdy stał przed cmentarzem Père-Lachaise, stwierdził, że wolałby pracować.

Zawsze, gdy była mowa o cmentarzach, jego wspomnienia uciekały do pogrzebu ojca. Starał się tego nie rozpamiętywać, ale zwyczajnie nie mógł — ciągle wracało do niego widmo tamtego dnia, gdy przed dołem zasypanym ziemią stali tylko on, ksiądz i rodzice Brigitte. Przypominał sobie, jak ronili łzy, podczas gdy on sam nie umiał się wtedy zdobyć na płacz. Tylko stał, wpatrując się pustym wzrokiem w trumnę. Nawet nie zobaczył jego ciała po raz ostatni. Obecnie dochodził do wniosku, że państwo Monteil specjalnie zaaranżowali tak, by nie musiał tego oglądać. Ale zresztą, teraz i tak by już tego nie pamiętał, skoro nawet nie umiał przywołać obrazu ojca. A oglądanie siebie w lustrze nie pomagało — jak się niedawno przekonał, sam stanowił raczej odbicie Tigili, a podobieństw do ojca nie umiał się doszukać.

— Jesteśmy już prawie na miejscu — oznajmiła Icy, przeszedłszy przez próg cmentarza.

Pierre otrząsnął się z rozmyślań i przeniósł wzrok na towarzyszy. Icy miała na sobie tę samą kurtkę co wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy, jednak w blasku popołudniowego słońca, po zdjęciu kaptura nie wyglądała już tak tajemniczo. Gdy po raz pierwszy mógł się dokładnie jej przyjrzeć, zdumiał się, bo okazało się, że wcale nie była dużo starsza od niego, a przynajmniej na taką wyglądała, bo nie pytał jej o wiek. A do tego nie uznałby jej za kogoś, kto mógł stanowić zagrożenie dla Odnowicieli. Wygląd jednak bywał mylący. Udowadniali to również drobny mistrz Fu, drepczący za Icy, a także Brigitte stojąca obok Pierre'a, która dosyć niepewnie rozglądała się po okolicy. Monumentalny cmentarz musiał wywrzeć na niej podobne wrażenie co na nim. W tej chwili musiał przyznać, że najbardziej bohatersko wyglądali Biedronka i Czarny Kot, przemienieni i jak zawsze pewni siebie.

Pierre nie rozumiał nieco, czemu mistrz Fu tak nalega na to, aby ich tożsamości pozostały tajemnicą. Gdyby wiedzieli, kim tamci są, teraz chociażby mogliby się tu pojawić nie przemienieni i nie zwracaliby na siebie takiej uwagi. Teraz bowiem ludzie, zaciekawieni ich obecnością, odwracali głowy. Na szczęście bohaterowie stali nieco na uboczu, więc może co mniej domyślni ludzie nie powiązali ich wszystkich ze sobą. W końcu niedobrze by było, gdyby rozeszły się jakieś plotki o cywilnych towarzyszach Biedronki i Czarnego Kota, z którymi chodzili na cmentarze. Wcale nie chciał mieć na głowie jeszcze Władcy Ciem, liczącego na to, że kiedyś w końcu zdobędzie upragnione miracula.

— Nie podoba mi się tutaj — stwierdziła Brigitte. — Cmentarze są straszne...

— Ten tu cmentarz to akurat jest bardzo interesujący zabytek — odpowiedział jej mistrz Fu. — Pochowano tu mnóstwo wybitnych ludzi. Oscara Wilde'a, Édith Piaf... Ach, ona była wspaniała!

Brigitte spojrzała porozumiewawczo na Pierre'a, który doskonale zrozumiał, co chciała mu przekazać: że wcale nie chciała, żeby jej słowa wywołały w mistrzu chęć do wykładania im historii. Pierre'owi w zasadzie to nie przeszkadzało, zwłaszcza że Fu szybko przestał mówić do nich, a teraz bardziej rozmawiał sam ze sobą, przypominając sobie dawne czasy.

— A gdzie my właściwie idziemy? — zapytał Pierre, nie zwracając uwagi na paplaninę Fu. — Bo ten cmentarz chyba do najmniejszych nie należy...

— Do grobowca Abelarda i Heloizy — odpowiedziała Icy. — Gdy przeniesiono tu ich szczątki na początku dziewiętnastego wieku, stary Zakon Strażników utworzył przy ich grobowcu wejście do swojej siedziby. Po zniszczeniu starego Zakonu wejście zostało zapomniane, ale kiedy tworzyliśmy go na nowo, udało nam się odnaleźć bardzo wiele z przejść, których używali.

— Słyszałam o Abelardzie i Heloizie — odezwała się nagle Biedronka. — Pani Bu... yyy, to znaczy nauczycielka z mojej szkoły kiedyś nam o nich opowiadała. Byli w sobie zakochani, ale los nie pozwolił im być razem... — Tu pozwoliła sobie na westchnięcie.

— Jestem pewien, że nam los nie przeszkodzi, Kropeczko — odpowiedział na to Czarny Kot. — W końcu jesteśmy dla siebie stworzeni.

Pierre dostrzegł, że Biedronka przewraca oczami, ale nie był pewien, czy Kot również to zobaczył. Nie zamierzał jednak zwracać na to jego uwagi, bo w zasadzie nawet nie wiedział, czy Biedronka i Czarny Kot naprawdę coś do siebie czują, czy to była tylko gra. W każdym razie nie interesowało go to na tyle, by wtrącać się do tej wymiany zdań. Coś mu jednak podpowiadało, że nawet jeśli teraz nic ich nie łączyło, wkrótce mogło się to zmienić — choćby przez walkę u swojego boku, przeciwko wspólnemu wrogowi. W końcu sam coś o tym wiedział. Na jego twarz mimo woli wpłynął uśmiech, co nie uszło uwadze Brigitte.

— Wcześniej się tak nie uśmiechałeś, coś się stało? — zagadnęła, zainteresowana.

— W sumie to nic — odpowiedział. — Ale jak tak na nich patrzę — wskazał paryskich bohaterów — to zastanawiam się, czy my w ich wieku też byliśmy tacy niczego nieświadomi?

Brigitte chwyciła jego dłoń.

— Nawet jeśli, to teraz już nie i bardzo się z tego cieszę. Nie chciałabym być teraz tą idiotką, którą wtedy byłam.

— Dla mnie nigdy nie byłaś idiotką — zapewnił ją Pierre. — I nigdy nie będziesz.

— Dzięki, choć czasem sama nie bardzo w to wierzę.

Pierre na chwilę uścisnął mocniej dłoń Brigitte. Chyba zrozumiała gest, bo ona również się uśmiechnęła. Szli tak jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu ich oczom ukazało się coś, co Pierre'owi na pierwszy rzut oka skojarzyło się z jakąś małą kapliczką, ogrodzoną szpiczastym płotem. Po chwili dostrzegł, że we wnętrzu tej budowli, na podwyższeniu, znajdowały się jakieś rzeźby.

— To tutaj — oznajmiła Icy. — Grób Abelarda i Heloizy.

— I tutaj znajduje się to podziemne przejście? — zapytała Brigitte. — Chyba nie bardzo da się tu wejść... — Wskazała na płot.

— Normalni ludzie tu nie wejdą, to prawda — potwierdziła Icy. — Ale jesteście ze mną.

Wyciągnęła spod kurtki wisiorek z nieco bezkształtnym i bezbarwnym kryształkiem. Pierre'owi przemknęło przez myśl, że to jakieś miraculum, ale gdy kobieta dotknęła nim płotu, którego część nagle po prostu wyparowała, stwierdził, że się pomylił. Takich rzeczy miracula nie umiały robić.

— Chodźcie.

Przeszli więc wszyscy na trawę okalającą budowlę. Gdy Pierre jako ostatni znalazł się we wnętrzu, płot powrócił do swojej normalnej postaci.

— Nikt nas tu nie zauważy? — zapytała nerwowo Biedronka. — Ludziom chyba nie wolno tutaj łazić...

— Ten klejnot sprawia, że jesteśmy bezpieczni. — Icy poruszyła wisiorkiem. — Jesteśmy już na terytorium Zakonu, które chronione jest potężnymi czarami. Ludzie, którzy tu spojrzą, zobaczą tylko grób i nie dostrzegą nikogo, kto jest na jego obszarze. Chyba że ktoś przelazł przez płot, wtedy to co innego — dodała jeszcze.

— Ludzie często przełażą przez ten płot? — zainteresował się Czarny Kot.

— Raczej nie, nie ma tu żadnych skarbów, których mogliby szukać — stwierdziła Icy. — Chyba że ktoś wie, że tu ukrywa się Zakon. Ale nawet jeśli wie, to bardzo trudno byłoby mu tu cokolwiek zrobić.

Pierre miał ochotę zapytać, dlaczego, ale zamiast tego tylko obserwował Icy, która namierzyła drobną szparę w grobie i wsunęła do niego swój naszyjnik. Gdy to zrobiła, podeszła do rzeźb Abelarda i Heloizy i ostrożnie ujęła głowę tej o łagodniejszych rysach. Ku jego zaskoczeniu następną rzeczą, którą zrobiła, było odwrócenie głowy kobiety w lewo.

— Jak to zrobiłaś? — wyrwało mu się.

Icy uniosła głowę i na niego spojrzała.

— Po włożeniu klucza w odpowiednie miejsce głowy stają się ruchome — wyjaśniła. — Aby dostać się do środka, trzeba je obrócić tak, by Abelard i Heloiza na siebie patrzyli.

To powiedziawszy, podeszła do Abelarda i obróciła jego głowę w prawo. Gdy oczy rzeźb się spotkały, ziemia pod ich nogami zatrzęsła się lekko, a grób przesunął się, ukazując im schody niknące pod ziemią.

— Idźcie przodem — poleciła im Icy. — Ja muszę jeszcze wyciągnąć klucz, a gdy to zrobię, przejście pozostanie otwarte jeszcze tylko przez krótką chwilę.

Posłuchali jej i udali się na schody — mistrz Fu pierwszy, za nimi Biedronka i Czarny Kot, a po nich weszli Pierre i Brigitte. Schody były na tyle szerokie, że spokojnie mogli iść po nich obok siebie. Pierre spodziewał się, że gdy już nie będzie nad nimi nieba, zapanuje całkowita ciemność, ale się pomylił — już po chwili zejście zostało oświetlone przez pochodnie wiszące na ścianach po obu stronach. Nie zmieniło to jednak faktu, że panował tam chłód. Sprawiało to wrażenie, jakby właśnie schodzili do jakiegoś tajemnego lochu, a może nawet w istocie tak było? Miał jednak nadzieję, że to, co zastanie, nie będzie lochem, a nawet jeśli, to że to nie on będzie więźniem. Wcale nie widziało mu się być zamkniętym w celi do końca życia.

Po chwili dźwięk przesuwającego się grobowca powiedział mu, że Icy już zdążyła wejść do środka. Kobieta nieco przyspieszyła, by znaleźć się przed Fu i ich poprowadzić dalej. Teraz bowiem, gdy dotarli na koniec schodów, natrafili na rozwidlenie — jedna droga prowadziła w lewo, druga na wprost, a trzecia skręcała w prawo. Icy skręciła w lewo, a oni podążyli za nią. Ten korytarz wyglądał praktycznie tak jak schody — oświetlony pochodniami nie był aż tak mroczny, ale wcale nie cieplejszy niż wcześniejszy odcinek. Niedługo szli, gdy doszli do kolejnego rozwidlenia. Tym razem kobieta udała się w prawo. Jeszcze kilka razy natknęli się na rozstaje dróg i w pewnym momencie Pierre zaczął się już gubić. Wszystkie korytarze zlewały mu się w jedno i był pewien, że gdyby miał tędy sam iść, od razu by się zgubił. Prawdopodobnie o to chodziło Strażnikom — jeśli wdarłby się tu ktoś niepowołany, istniało wcale nie tak duże prawdopodobieństwo, że odnajdzie właściwą drogę.

W momencie, gdy zaczęło mu się wydawać, że droga nigdy się nie skończy, coś się zmieniło. Dotarli do metalowych drzwi, wyglądających na solidne, z gałką wyglądającą na zrobioną z tego samego materiału i szerokim, ale niezbyt wysokim prostokątem na wysokości oczu. Icy zapukała czterokrotnie: trzy razy szybko i ostatni nieco wolniej. To musiał być jakiś umówiony znak, bo po chwili metal przy prostokącie odsunął się, ukazując przenikliwe, jasne oczy człowieka po drugiej stronie.

— Kto tam? — zapytał niskim głosem.

— Icy z francuskiego oddziału Zakonu — odpowiedziała kobieta. — Przyprowadziłam również Wanga Fu i jego sojuszników.

Pierre zauważył w oczach tamtego zaskoczenie.

— Wang Fu? — powtórzył. — Jesteś pewna?

— Tak, jestem.

Wtedy właśnie drzwi się otworzyły, a oni mogli dojrzeć w pełnej okazałości człowieka, z którym rozmawiała przed chwilą Icy. Miał niemal białe włosy, a to, w połączeniu z jego jasnymi oczami, sprawiło, że wspomnienia Pierre'a pomknęły ku innej postaci. Odruchowo wyciągnął spod koszulki medalion, chcąc przyjrzeć się mężczyźnie, którego zdjęcie kiedyś tam zobaczył. Ten ruch nie uszedł uwadze Icy.

— Co to jest? — zapytała, wskazując medalion.

Pierre zaczął zastanawiać się, czy powinien być z nią szczery, ale Zakon jak dotąd nie zrobił nic, co mogłoby mu dać podejrzenia co do ich intencji, więc zdecydował, że nie będzie kłamał.

— To medalion, który dostałem od Shouyi, bogini rzemiosła — wyjaśnił. — Pozwala mi się z nią porozumieć.

Icy i tamten mężczyzna szybko spojrzeli sobie w oczy, a chwilę później utkwili wzrok w Pierze.

— Co powiedziałeś? — odezwał się tamten. — Shouyi? Przecież ona była przez wieki uwięziona przez Odnowicieli!

— Tak się składa, że ją uwolniliśmy... — przyznał Pierre. — Tyle że to dłuższa historia.

— Będziecie mieć wystarczająco dużo czasu, by wszystko nam wyjaśnić — uznała Icy.

— O co chodzi? — zdziwiła się Brigitte. — Po co wyciągasz medalion?

— Ach, bo chodzi o to, że w środku są zdjęcia. — Otworzył medalion i pokazał fotografie Brigitte. — Ta tu to moja matka. — Wskazał zdjęcie Tigili. — Ironiczne jest, że to w taki sposób dowiedziałem się, jak wygląda... Ale nieważne. Chodzi mi o to drugie zdjęcie. — Wskazał fotografię mężczyzny. — Nie wiem, kto to jest, ale musi być na tyle ważny dla Shouyi, że go tu umieściła. A ten gość bardzo go przypomina.

— Mogę zobaczyć? — zainteresował się mężczyzna.

Pierre wyciągnął medalion w jego stronę, tak, by ten mógł dobrze zobaczyć zdjęcie.

— Ach! — zawołał, najwyraźniej go rozpoznawszy. — Masz całkiem celne oko, chłopcze. To mój ojciec.

— Shouyi trzyma w medalionie zdjęcie pańskiego taty? — wypaliła Brigitte. — Ale dlaczego?

— Moim ojcem jest Shanyao, bóg światła — wyjaśnił mężczyzna. Jego wzrok przeszedł na drugie zdjęcie, a po chwili przeniósł spojrzenie na Pierre'a. — Nieczęsto spotykamy dzieci Tigili — powiedział po chwili. — A przynajmniej nie po naszej stronie. Miło cię poznać.

Uścisnął dłoń Pierre'owi, nieco zaskoczonemu tym, co usłyszał.

— Po waszej stronie? — powtórzył Pierre.

— Większość dzieci bogini wojny zwykle nie chce z nami współpracować. Wolą przyłączyć się do Odnowicieli albo błąkają się samotnie. Dlatego zdziwiła mnie tu twoja obecność, synu Tigili.

— Nigdy nie przyłączę się do Odnowicieli — oświadczył chłopak. — Nie po tym, co robią wszystkim, których kocham.

— Dobra decyzja — przyznał syn Shanyao. — Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli zechcesz współpracować z nami.

Uwadze Pierre'a nie uszedł ledwo słyszalny ton groźby. Zrozumiał wtedy, że jeśli nie będą chcieli działać ramię w ramię z Zakonem Strażników, zrobią sobie z nich kolejnego wroga. A nie potrzebowali ich więcej — Odnowiciele i Władca Ciem byli już wystarczającym zagrożeniem. Skinął więc głową, przystając na ich warunki.

— Ponoć jest z wami Wang Fu — przypomniał sobie mężczyzna. Przeczesał wzrokiem przybyszy, aż w końcu utkwił spojrzenie w staruszku. — W Zakonie Strażników otacza pana wielka sława — zwrócił się do niego. — Nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie mi dane zobaczyć tego, kto zniszczył stary Zakon.

— Co?! — wykrzyknęła Brigitte. — Mistrz zniszczył stary Zakon? Ale jak to? Przecież to niemożliwe!

Strażnik tym razem zwrócił się do niej:

— Moja droga, nie ma rzeczy niemożliwych. Wszyscy, którzy ocaleli, zapamiętali doskonale jego nazwisko.

Brigitte otworzyła usta i z niedowierzaniem patrzyła na mistrza. Pierre podzielał jej zdziwienie całą tą sytuacją, ale uznał, że lepiej będzie, jeśli nie będzie się odzywał. Tymczasem Fu zauważył jej minę.

— To prawda — przyznał w końcu. — Popełniłem błąd, który doprowadził do zniszczenia starego Zakonu Strażników. Nie sądziłem jednak, że przeżył ktoś poza mną, by o tym wiedzieć.

— A jednak — potwierdził syn Shanyao. — Utworzyliśmy nowy Zakon, wolny od ograniczeń, które więziły naszych poprzedników.

Mistrz Fu tylko uniósł na to brew, ale nic nie powiedział. Tymczasem strażnicy zaczęli iść przed siebie, zatem reszta również za nimi podążyła. Gdy przeszli ostatni korytarz, w końcu coś się zmieniło: przed nimi znajdowała się zasłona z jasnego materiału. Icy ją odchyliła i przepuściła towarzyszy przodem, a następnie sama przeszła, zamykając pochód.

Ich oczom ukazała się ogromna, jasno oświetlona sala o kształcie półokręgu. Gdzie tylko okiem sięgnąć, rozciągały się rzędy ław, na których siedzieli ludzie, co Pierre'owi natychmiast przywiodło na myśl Zgromadzenie Narodowe. Ta sala była nieco cieplejsza niż korytarze, a do tego znacznie wyższa — sklepienie znajdowało się wysoko ponad ich głowami. W pomieszczeniu panował gwar rozmów członków Zakonu. Syn Shanyao poprowadził ich ku przeciwległej ścianie wąskim przejściem pomiędzy ławami. Pierre dostrzegł, że jeszcze w paru miejscach znajdują się takie przejścia.

Gdy zostali dostrzeżeni, dało się wyczuć zmianę nastroju obecnych na sali. Ich szepty przybrały na sile, a Pierre był pewien, że chcieli się dowiedzieć, co w tym miejscu robią jacyś kompletnie obcy ludzie. Ciekawe, czy takie widoki były tam częste... Znalazłszy się na miejscu, dostrzegł podwyższenie, na którym znajdowała się mównica, a za nim biurko, za którym siedziało kilka osób.

— To najwyższe szychy Zakonu — szepnęła Icy. — Zachowujcie się.

Pierre niemal odruchowo się wyprostował, aby nie zrobić złego wrażenia na tych najwyższych szychach. Dostrzegł napięcie na twarzach swoich towarzyszy i rozumiał, że podzielają jego zdenerwowanie.

— Witajcie. — Icy zwróciła się do osób siedzących za biurkiem.

— Witaj, Icy — odpowiedziała kobieta siedząca na środku. — I ty, Surya — zwróciła się do syna Shanyao.

Ten skinął głową na przywitanie.

— Kim są ci ludzie? — odezwał się mężczyzna siedzący na prawo od kobiety, która odzywała się wcześniej.

— To Wang Fu i jego sojusznicy — wyjaśniła Icy. — Chciałabym ich wam przedstawić.

Szepty na sali przybrały na sile — najwyraźniej Fu rzeczywiście cieszył się tu sławą. Po tym, co powiedział Surya, Pierre nie był jednak pewien, czy to była dobra sława, czy niekoniecznie. Być może wkrótce będzie mu się dane przekonać. Tymczasem kobieta na środku wskazała na mównicę, dając do zrozumienia, by weszli na podwyższenie.

— Proszę, wyjaśnij nam zatem.

Icy kiwnęła głową i weszła na stopnie prowadzące na podwyższenie. Gdy się już tam znalazła, nakazała reszcie zrobić to samo, zatem również tam weszli. Strażniczka podeszła do mównicy i ujęła w ręce mikrofon. Pierre'a zastanawiało, czy to naprawdę był zwyczajny mikrofon, czy jakieś magiczne urządzenie. Tymczasem Icy odchrząknęła.

— Jak być może niektórzy z was wiedzą, jakiś czas temu zaczęły do nas dochodzić niepokojące wieści z Paryża o nadzwyczajnej aktywności Odnowicieli, a także o boskiej aurze, którą można było tam wyczuć — rozpoczęła. — W połowie lutego zostałam tam wysłana, aby to zbadać.

Icy była w Paryżu już wcześniej? I wiedziała o aktywności Odnowicieli? Przecież Brigitte mówiła, że według Martina Icy wyczuła magię dopiero w czasie bitwy na obozowisku! Chociaż... Czy jedno wykluczało drugie?

— Przez jakiś czas nie słyszałam o niczym niepokojącym, a jedyne, co mogłam robić, to śledzić poczynania Biedronki, Czarnego Kota i Muchy. Przypuszczałam, że mogą być jakoś powiązani z Odnowicielami, choć jedyne, co robili, to walka z Władcą Ciem — kontynuowała. — Aż w końcu w nocy z przedwczoraj na wczoraj coś się wydarzyło. Najpierw zauważyłam Muchę z jakimś cywilem, co mnie już zainteresowało, ale moją czujność wzbudził dopiero widok Biedronki i Czarnego Kota. Zainteresowało mnie to na tyle, że ostatecznie za nimi pojechałam. Odkryłam, że walczą z Odnowicielami.

To nieco różniło się od wersji wydarzeń podanej przez Martina. Pierre uznał więc, że od teraz powinien brać słowa członków Zakonu z większym dystansem — kto wie, czy nawet teraz Icy nie manipulowała faktami.

— Udało mi się pomóc im przepędzić Odnowicieli, niestety nie udało mi się powstrzymać ich przed porwaniem posiadaczki Miraculum Muchy. Okazało się jednak, że zarówno ona, jak i pozostali są sojusznikami Wanga Fu, dlatego postanowiłam ich tu przyprowadzić.

— Wszyscy mają miracula? — dało się usłyszeć czyjś głos.

— Nie wszyscy — odpowiedziała Icy.

— To kto ma?

— Prawie wszyscy, tylko Pierre nie jest posiadaczem miraculum. — Wskazała na niego. — Również jako jedyny jest półbogiem. Pozostali są ludźmi.

Pierre musiał przyznać, że nadal czuł się dziwnie z myślą, że nie jest w pełni człowiekiem. Wydawało mu się to czymś kompletnie irracjonalnym — w końcu miał ciało człowieka i myślał także jak człowiek. W zasadzie tylko moce różniły go od normalnych ludzi... Ale w zasadzie bogowie nie różnili się aż tak od ludzi! Gdyby nie świetlista aura i różowa skóra, Shouyi spokojnie można by wziąć za człowieka. A także jego matkę... Westchnął pod nosem, mając nadzieję, że nie obrazi tym wielkich szych zakonu.

— Wang Fu jest posiadaczem Miraculum Żółwia i strażnikiem szkatuły, którą udało mu się ocalić, a także innych miraculów, które odnalazł wraz ze swoimi sojusznikami.

— Czy to wszyscy twoi pomocnicy, Wangu Fu? — zwrócił się do niego mężczyzna zajmujący miejsce po prawej części biurka.

— Nie wszyscy — odpowiedział Fu. — Troje z nich nie jest tu obecnych, jednak już posłałem im wiadomość, aby przybyli do Paryża. Wtedy będziecie mogli ich poznać.

— W takim razie proszę dalej przedstawiać obecnych.

— Wang Fu wręczył Miraculum Komara obecnej tu Brigitte. — Icy wskazała na dziewczynę. — A także Biedronce i Czarnemu Kotu.

Tym razem uwaga wszystkich skupiła się na superbohaterach. Tu fakt, że byli przemienieni, odcinał się nawet bardziej niż na cmentarzu.

— Rozumiem — odezwała się przywódczyni Zakonu. — A czy możecie przedstawić nam Biedronkę i Czarnego Kota?

— Nie rozumiem... — odezwała się nagle Biedronka. — Przecież zostaliśmy przedstawieni...

— Och, dziecko, naprawdę nie rozumiesz? — odparła tamta. — Wiemy, że jesteście Biedronką i Czarnym Kotem. Ale to nie wystarczy. Ujawnijcie nam swoje prawdziwe tożsamości.

~~~~

TAM TAM TAAAM! Tak, rozdział skończył się wrednym polsatem, jestem zua. Ale spokojnie, za tydzień już następny :3 Oczywiście patrząc na opis ff, nietrudno domyślić się, co się wydarzy, no ale... Anyway, wreszcie wprowadziłam obiecany Zakon Strażników, który potem staje się w sumie sporą komplikacją, ale whatever XD A tak w ogóle to lubię Suryę, chociaż na ilustracji wyszedł mi okropnie, a jedyne, co jest spoko, to jego włosy >.<

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top