Rozdział 28 - Ultimatum
Jak można było przewidzieć, oświadczenie przywódcy Zakonu sprawiło, że chwilowa cisza odeszła w niebyt. Strażnicy już nawet nie próbowali zachowywać ciszy i wymieniając wzajemnie wystraszone spojrzenia, spekulowali głośno, o co mogło chodzić. Goście z Francji chyba jako jedyni nie rozmawiali, ale również byli poruszeni.
Przywódca, widząc to, klasnął w dłonie. Dźwięk ten musiał być wzmocniony magicznie, bo rozniósł się po całej sali tak, że Pierre miał wrażenie, jakby z dziesięć osób klaskało tuż obok niego.
— Proszę o spokój! — zawołał.
Pierre'owi przemknęło przez głowę, że ten nie powinien oczekiwać spokoju po tym, co właśnie powiedział. Chociaż kilka osób faktycznie umilkło, to i tak we wnętrzu sali posiedzeń wrzało jak w ulu. Przywódca chyba pogodził się z tym faktem, bo już nie podejmował więcej prób, by uciszyć tłum.
— Niestety nie mogę powiedzieć, żebym żartował — podjął znowu temat. — Odnowiciele faktycznie podjęli atak. Nie jest to jednak atak bezpośredni. Skierowali do nas list, w którym napisali, co planują.
Odetchnął i rozejrzał się po zebranych, jakby chciał sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nich jego słowa. Dało się dostrzec, że teraz już coraz mniej ludzi rozmawiało, a spojrzenia niemal wszystkich były w nim utkwione.
— Odnowiciele twierdzą, że rozmieścili w całej Brukseli magiczne bomby. Planują je wysadzić dziś wieczorem i zniszczyć miasto... Zniszczą miasto, chyba że damy im to, czego chcą.
— A czego chcą? — zapytał ktoś z pierwszego rzędu.
— Odnowiciele chcą poznać lokalizację artefaktów bóstw żywiołów — odpowiedział przywódca.
Pierre już chciał pytać Icy, czym są artefakty bóstw żywiołów, ale przywódca jakby zorientowawszy się w sytuacji, podjął właśnie ten temat.
— Dla tych z was, którzy nie wiedzą, czym są artefakty żywiołów, wytłumaczę to krótko. Niemalże każde bóstwo posiada magiczne przedmioty, które są jego artefaktami. Przedmioty te mają rozmaite właściwości magiczne, ale istnieją cztery artefakty, które są bardzo specyficzne i bardzo potężne. Należą właśnie do bóstw żywiołów: Yana, Shuihai, Cao i Jufeng, władających kolejno ogniem, wodą, ziemią i powietrzem. Tak się składa, że artefakty te znajdują się na Ziemi, a nie u boku swoich bóstw, a Odnowiciele muszą podejrzewać, że znamy ich lokalizację.
Potężne artefakty bóstw żywiołów? To zdecydowanie brzmiało jak coś, na co chrapkę mogliby mieć Odnowiciele. Na pewno nie mogły wpaść w ich ręce.
— Oczywiście przystanie na warunki Odnowicieli nie wchodzi w grę — ciągnął przywódca. — Artefakty te posiadają tak potężną moc, że jeśli Odnowiciele rzeczywiście by je przejęli, oznaczałoby to niemal na pewno ich zwycięstwo nad Zakonem. Ponadto nawet jeśli powiedzielibyśmy im, gdzie są, to nie wierzę, że zrezygnowaliby ze zniszczenia miasta. Komuś takiemu jak oni nie można ufać.
To co oni w takim razie powinni zrobić? — pomyślał Pierre. — Zaatakować Odnowicieli?
— Dlatego musimy ich powstrzymać — oświadczył mężczyzna. — Naszym zadaniem jest znalezienie wszystkich bomb i niedopuszczenie do tego, by zrealizowali swoje plany. Musimy się zjednoczyć i dać z siebie wszystko! Zagrożone nie tylko jest nasze miasto, ale cały kraj, cały świat! Musimy zadbać o bezpieczeństwo nas wszystkich!
Te słowa spotkały się z gromkim wiwatem Strażników. Wybuchł aplauz, a co poniektórzy głośnymi gwizdami okazywali poparcie swojemu przywódcy.
Uspokojenie ich trochę trwało, ale gdy wreszcie się udało, przywódca wyłożył im swój plan, który w gruncie rzeczy był zupełnie prosty. Polegał na wysłaniu oddziałów Strażników, aby przeczesali całe miasto i odnaleźli, po czym unieszkodliwili wszystkie bomby. Przywódca wywołał nazwiska kilkunastu osób, które mianował liderami, po czym polecił im dobrać sobie ludzi.
— Na wypadek, jeśli celem Odnowicieli byłaby jednak nasza siedziba, wyznaczymy również mały oddział, który będzie jej bronić — polecił.
Pierre skrycie cieszył się z tego, że nie został częścią tego oddziału. Nie był pewien, dlaczego, ale wolał wyruszyć w teren, faktycznie powstrzymywać zagrożenie ze strony Odnowicieli, a nie tylko stać przed muzeum i sprawdzać, czy ktoś się przypadkiem nie chce włamać do siedziby Zakonu.
Nagle zauważył, że jego towarzyszy nie ma obok niego. Rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł nikogo. Czyżby wszyscy już się podobierali do grup? A gdzie w takim razie on miał iść?
— Jesteś już przydzielony? — usłyszał nagle obok siebie kobiecy głos.
Odwrócił się, by spojrzeć na właścicielkę głosu. Okazała się nią ta sama niska szatynka o żółtych oczach, która strzegła wcześniej sali posiedzeń.
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą.
— W takim razie pójdziesz ze mną.
Chwyciła go za rękę w nadgarstku i wyjątkowo mocno pociągnęła. Pierre poczuł się jak małe dziecko, ale zdecydował się nie protestować. W tej kobiecie było coś niepokojącego; czuł, że lepiej jej nie drażnić. Zresztą, po paru sekundach stwierdził, że w zasadzie dobrze, że go trzymała, dzięki temu nie stracił jej z oczu w tym tłumie. Wreszcie udało im się wydostać z sali posiedzeń, a szatynka skierowała go do jednej z mniejszych salek niedaleko.
Gdy weszli do środka, Pierre dostrzegł, że nie są tam sami. Doliczył się jeszcze sześciu osób, a ku swojemu zdumieniu dostrzegł, że jedną z nich była Icy. Na widok znajomej twarzy poczuł ulgę. Nie miał czasu jednak okazać w pełni swojej radości, gdyż szatynka odchrząknęła.
— Nazywam się Albertina — powiedziała — i będę dzisiaj dowodzić naszym oddziałem. Zanim wyruszymy, muszę omówić z wami parę rzeczy. Przede wszystkim, muszę wam na wstępie powiedzieć, że naszym zadaniem nie jest odnajdowanie bomb.
— Jak to? — zdziwił się na głos Pierre, nie umiejąc się powstrzymać. — To co będziemy robić?
— Coś niezwykle ważnego — odpowiedziała Albertina. — Musimy przetransportować Miecz Yana bezpiecznie do siedziby Zakonu.
— Miecz Yana? — zapytał ktoś z pozostałych.
— Dokładnie. Miecz Yana znajduje się tutaj, w Brukseli. Jest w posiadaniu bardzo zamożnego potomka Yana, który jak dotąd nie życzył sobie, aby Zakon robił cokolwiek z drogocennym artefaktem jego przodka. Odnowiciele jednak wyrazili się jasno: chcą artefaktów bóstw żywiołów. Jesteśmy pewni, że poznali lokalizację Miecza Yana, a przynajmniej się jej domyślają, więc musimy dotrzeć do niego przed nimi.
Rozejrzała się po wszystkich obecnych, a Pierre uczynił to samo. Rzuciło mu się w oczy, że przynajmniej kilkoro z nich miało uderzająco niebieskie oczy.
— Zebrałam tu oddział osób, które się nam najbardziej przydadzą — wyjaśniła Albertina, jakby czytając w myślach Pierre'a. — Dwóch synów Yana — wskazała mężczyzn koło dwudziestki stojących obok siebie — ma nam pomóc w bezpiecznym transporcie miecza, który najchętniej przywiązuje się do osób związanych z ogniem. Troje potomków Shuihai i córka lodowego boga Lenga są nam potrzebni, jeśli Odnowicielom uda się przejąć miecz, waszym zadaniem będzie wtedy neutralizacja zniszczeń.
Icy pokiwała głową ze zrozumieniem. Potomkini Shuihai, czarnowłosa dziewczyna, pokazała podniesiony kciuk.
— Pozostaje jeszcze strategia na polu bitwy. Tym zajmiemy się ja i syn Tigili.
Pierre uświadomił sobie, że mówiła o nim. Zamrugał kilka razy, zaskoczony.
— Ja?
Być może mu się tylko wydawało, ale spojrzenie, które mu rzuciła, wskazywało, że prawdopodobnie zaczyna żałować tej decyzji.
— Dokładnie tak — przytaknęła ostatecznie Albertina. — Będziemy kontrolować przebieg misji i korygować plany, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Po tym machnęła ręką, by dać im znać, że muszą już iść. Wszyscy bez protestów podążyli za przywódczynią. Na korytarzach było jeszcze trochę tłoczno, jednak nie tak bardzo jak wcześniej, stąd Pierre doszedł do oczywistego wniosku, że część grup już musiała opuścić siedzibę i wyruszyć na poszukiwanie bomb. Wydawało mu się, że gdzieś w tym tłumie mignął mu Dove, ale nie był pewien. Wśród Strażników nie dostrzegł jednak ani Grenade'a, ani Coline. Zastanawiał się, do jakich grup trafili. Być może mieli ochraniać muzeum? W innych okolicznościach prawdopodobnie zapytałby Icy o jej przypuszczenia, ale była zbyt daleko, a w tych okolicznościach nie mógł się do niej przecisnąć.
Wreszcie skręcili w korytarz, gdzie znaleźli się sami. Inni Strażnicy się tam nie udawali. Pierre zastanawiał się, dokąd w takim razie szli; wiedział tyle, że nie jest to droga prowadząca do wyjścia. Wreszcie ich oczom ukazały się drzwi. Albertina otworzyła je, po czym przez nie przeszła. To samo uczyniła reszta.
Okazało się, że znaleźli się na parkingu. W kilku rzędach stały równo zaparkowane samochody, wyglądające na pochodzące z różnych lat. Niski dach, brak okien i fakt, że w oddali znajdowała się rampa, podpowiedziały Pierre'owi, że nadal byli pod ziemią.
— Zakon ma własny parking? Nieźle — skomentował.
— Auta są potrzebne na takie wypadki jak ten — wyjaśniła Albertina. — Chociaż powiedziałam, że Miecz Yana jest w Brukseli, było to właściwie uproszczenie, bo dokładniej musimy się udać do Evere, pod Brukselą. Pojedziemy tam i zabezpieczymy miecz. Jest nas ośmioro, więc myślę, że weźmiemy dwa auta i pojedziemy po cztery osoby. — Utkwiła wzrok w jednym z synów Yana. — Jesteś Manuel, jeśli mnie pamięć nie myli?
Młody chłopak skinął głową.
— I masz prawo jazdy, jeśli dobrze pamiętam.
Manuel ponownie potwierdził.
— W takim razie będziesz prowadził jedno z aut.
Wręczyła mu kluczyk i wskazała srebrne audi stojące nieopodal. Sama skierowała się ku czarnemu renaultowi stojącemu obok. Za Manuelem poszło kilka osób, w których Pierre rozpoznał jego brata, czarnowłosą potomkinię Shuihai oraz Icy. On sam i dwoje pozostałych potomków Shuihai: kobieta, która akurat była ruda, a także chłopak o czarnych włosach, niewątpliwie farbowanych, sądząc po jasnych odrostach, zostali przy Albertinie.
Albertina usiadła na miejscu kierowcy renaulta, a potomkowie Shuihai zajęli miejsca z tyłu. Pierre przez chwilę wahał się, gdzie się usadowić: czy również z tyłu, czy jednak na miejscu pasażera z przodu. Wreszcie, uznawszy, że pchanie się na środek, pomiędzy tamtych, byłoby bez sensu, usiadł z przodu. Mimo wszystko nie był pewien, czy to dobra decyzja, bo w ten sposób znalazł się niebezpiecznie blisko Albertiny. Chociaż wiedział, że są po jednej stronie, obawiał się jej nieco, a do tego czuł się w tej sytuacji co najmniej niezręcznie. Jego pamięć pomknęła do tej nocy, w której, również na miejscu pasażera, czuwał w samochodzie Icy. Choć nie minął nawet miesiąc od tamtego momentu, on czuł się, jakby od bitwy na obozowisku upłynęły całe lata...
Albertina odpaliła samochód i jako pierwsza wyjechała z parkingu. Przez chwilę jechali do góry po krętej rampie, a gdy się skończyła, zaczekali chwilę, by otworzyło się przejście. Ich oczom ukazał się kolejny poziom parkingu. Ku zdziwieniu Pierre'a tam akurat się ktoś kręcił. Czyżby to był ktoś z Zakonu?
Kiedy wreszcie wyjechali z tego poziomu na powierzchnię, stwierdził z pełnym zaskoczeniem, że przez chwilę zdecydowanie znajdowali się na publicznym parkingu. Jak to możliwe?
— Parking Zakonu jest połączony z publicznym parkingiem, by nasze wyjazdy nie wzbudzały podejrzeń — wyjaśniła Albertina, widząc jego minę. — Gdy wyjeżdżamy, ludzie, którzy nas widzą, myślą po prostu, że parkowaliśmy na drugim poziomie. Nie wiedzą, że jest jeszcze jeden więcej, gdzie parkuje Zakon, a akurat strażnikiem tego konkretnego parkingu jest agent Zakonu, który zdecydowanie ułatwia nam pracę.
Pierre pokiwał głową, na znak, że rozumie. Po chwili Albertina włączyła się do ruchu publicznego i skierowała się w stronę drogi wyjazdowej do Evere. Pierre wkrótce zrozumiał, że nie ma co liczyć na włączenie radia na rozluźnienie atmosfery. Zapatrzył się więc w okno i obserwował mijane budynki i znaki. Starał się też ignorować coraz bardziej narastający w nim stres. Nigdy w życiu nie spodziewałby się, że zostanie dobrany do oddziału specjalnego, któremu powierzono tak ważne zadanie jak bezpieczny transport bezcennego artefaktu i że to jeszcze on będzie miał współodpowiadać za strategię. Wcale a wcale nie czuł się na to gotowy.
Nie mógł jednak powstrzymać myśli o tym, że być może im się nie uda. Póki co, wszystkie jego spotkania z Odnowicielami były okupione jakimiś stratami. Najpierw zginął jego ojciec, później utracił Miraculum Pająka, następnym razem pojmano Aurélie, a za ostatnim razem musiał pozwolić na to, by Prisca poświęciła dla niego własne życie. Co teraz? Czy jeszcze ktoś zginie lub zostanie porwany? A może Miecz Yana wpadnie w ręce Odnowicieli?
Nie możesz tak myśleć — skarcił się w duchu. — Jeśli będziesz myśleć, że ci się nie uda, to się nie uda.
Minęło około pół godziny od ich wyjazdu, gdy oczom Pierre'a ukazał się znak informujący, że właśnie wjechali do Evere. To wcale nie zmniejszyło jego niepokoju, wręcz przeciwnie — poczuł motyle w brzuchu, które niestety nie miały nic wspólnego z miłosnymi uniesieniami. Tym bardziej uporczywie wlepił wzrok w okno, próbując widokami miasta przegnać ponure myśli.
Niedługo po tym Albertina skręciła w boczną uliczkę, jak się okazało, do miejskiego parkingu. Wniosła odpowiednią opłatę i wjechała. Na szczęście nie miała problemów ze znalezieniem miejsca parkingowego, podobnie jak Manuel, który cały czas jechał tuż za nimi. Wreszcie wyłączyła samochód, co stanowiło znak, że można wysiąść. Pierre z ulgą rozprostował nogi.
— Jesteśmy prawie na miejscu — oznajmiła Albertina, kiedy wszyscy już wysiedli. — Dom, do którego zmierzamy, jest kilka ulic stąd.
Otworzyła bagażnik renaulta, z którego wyciągnęła czarny przedmiot w kształcie podłużnego prostopadłościanu. Ów przedmiot miał przymocowany pasek, dzięki któremu mogła przewiesić go sobie przez ramię. Następnie ruszyła przed siebie, a pozostali zrozumieli, że powinni podążyć za nią.
— Na razie idziemy wszyscy, a następnie ja i Manuel sami spróbujemy przekonać właściciela miecza, żeby nam go powierzył. Obecność ośmiorga Strażników może go nastawić przeciwko nam, a swojemu krewnemu być może zaufa. Jak zdobędziemy miecz, przeniesiemy go w tym. — Wskazała ten dziwny prostopadłościan na swoich plecach. — To jest pojemnik blokujący magię, który ochroni nas i miasto przed mocą miecza, która jest bardzo nieprzewidywalna. Potem, miejmy nadzieję bezproblemowo, przetransportujemy go do siedziby Zakonu, co będzie oznaczać koniec misji. — Przerwała na chwilę, by nabrać znowu powietrza. — W czasie negocjacji pozostali będą obserwować okolicę. Jeśli zobaczycie Odnowicieli lub cokolwiek, co wyda się wam niepokojące, ostrzeżecie mnie i Manuela, a poza tym spróbujecie powstrzymać ich przed zakłócaniem misji. Zrozumiano?
Zebrani potwierdzili, czy to słowami, czy gestami. Gdy Albertina opowiadała o misji, brzmiała w zasadzie bardzo prosto. Pierre czuł jednak, że rzeczywistość okaże się bardziej skomplikowana. Zastanawiając się, co może pójść nie tak, nie dostrzegł, że Albertina się z nim zrównała. Dopiero jej głos sprawił, że ją zauważył.
— Wyglądasz na zdenerwowanego — zagadnęła go.
— Bo jestem zdenerwowany — odpowiedział szczerze. W tych trzech słowach pozwolił sobie wyrazić wszystkie swoje obawy.
— Martwiłabym się, gdybyś nie był — stwierdziła rzeczowo. — Każdy z nas się trochę denerwuje, co znaczy, że nie popadamy w nadmierną pewność siebie, która jest największym zagrożeniem dla każdego, kto mierzy się z Odnowicielami. Nie wolno ich lekceważyć.
Te słowa wcale go nie pocieszyły. Doskonale wiedział, że nie można ich lekceważyć, ale nawet jeśli zdawał sobie w pełni sprawę z ich możliwości, nadal nie znalazł sposobu, by chociaż raz ich naprawdę pokonać.
— Tylko że nigdy nie udało mi się ich w pełni zwyciężyć — wyznał wreszcie. Nie wiedział, dlaczego, ale poczuł, że może jej to bezpiecznie powiedzieć. — Zawsze w jakiś sposób udało się im wygrać... Obawiam się, że źle zrobiłaś, wybierając do tej misji mnie. Znowu coś zepsuję!
— Nigdy nie wybieram sojuszników przypadkowo — odpowiedziała Albertina. — Wiem, że się nadajesz do tej misji. Masz naturalne predyspozycje do walki i twoja obecność jest tu bardzo potrzebna, Pierze Bastin.
Pierre nie zapytał jej, skąd znała jego imię. Bardziej go nurtowało, skąd pokładała w nim taką wiarę.
— Znam dokonania każdego z was, twoje również. Z każdego starcia z Odnowicielami wyszedłeś cało, uwolniłeś również boginię rzemiosła od ich wpływów. Nawet jeśli nie były to pełne zwycięstwa, nie da się zaprzeczyć, że były twoją zasługą. Jestem przekonana, że gdy będziemy współpracować i podejmiemy wystarczająco duże wysiłki, wreszcie pokonamy Odnowicieli raz na zawsze.
— Mam taką nadzieję — odpowiedział Pierre. — Niczego nie pragnę bardziej.
— Ja tak samo.
— I dziękuję... — dodał po chwili wahania. — Za wiarę... Zrobię wszystko, żeby nie zawieść.
Mógł przysiąc, że Albertina uśmiechnęła się lekko. Sam również się nieco rozluźnił. Cały strach, który przed nią jeszcze niedawno odczuwał, gdzieś uleciał. Poczuł, że może jej zaufać. W końcu byli po jednej stronie, razem służyli dobru, prawda?
Kiedy skręcili w kolejną uliczkę, pełną dużych, zadbanych domów, Albertina zatrzymała się, po czym odwróciła twarzą w stronę towarzyszy.
— To ta ulica — oznajmiła. — Dom pana Flamanta jest po drugiej stronie ulicy. Wy zostaniecie po tej, patrolujcie ją w całości — poleciła. — Manuel, my idziemy negocjować.
Po tych słowach ona i syn Yana przeszli przez ulicę, a pozostali, zgodnie z poleceniem Albertiny, rozeszli się po ulicy, by ją patrolować. Drugi syn Yana i potomek Shuihai szli sami, a dwie dziewczyny, rudowłosa i czarnowłosa, postanowiły najwyraźniej patrolować razem. Pierre został przy wylocie z ulicy i wkrótce zorientował się, że Icy zdecydowała się z nim zostać.
— Zdaje się, że Albertina cię polubiła — zagadnęła go.
— Naprawdę? — zdziwił się Pierre.
— Raz zdarzyło mi się już z nią współpracować — odpowiedziała — i była trochę chłodniejsza wobec nas. Nie widziałam jeszcze, by kogoś pocieszała.
Pierre, pomimo tego, że to chyba miał być komplement, poczuł coś w rodzaju irytacji. Ale nie była to irytacja na Icy czy Albertinę, raczej na samego siebie, że ostatnio w ogóle nie umiał się sam pozbierać do kupy i ciągle potrzebował jakichś pocieszeń. Shouyi, Dove i Grenade, nawet sama Tigili, a teraz jeszcze Albertina... Czego jeszcze potrzebował, żeby wreszcie poczuć, że naprawdę nie jest z nim tak źle, jak mu się wydawało? Chyba po prostu akcji... W walce wyłączał wszelkie ponure refleksje o sobie samym i po prostu działał, co zwykle wychodziło mu na dobre. Może po prostu nie powinien tyle myśleć...
Szczerze mówiąc, dałby wiele za to, żeby teraz była u jego boku Brigitte. Sama jej obecność dodawała mu odwagi i pewności siebie. Przypominała mu, po co to wszystko robił, dlaczego cały czas walczył, dlaczego się jeszcze nie poddał. Bo to ona była powodem, dla którego warto było walczyć.
— Nikt chyba jeszcze nie potrzebował pocieszenia — odpowiedział w końcu.
— Trochę źle mnie zrozumiałeś — odparła Icy. — To, co zrobiła Albertina, tylko udowadnia, że w ciebie wierzy. Widzi w tobie potencjał.
— Mam nadzieję, że słusznie...
Icy już nie odpowiedziała. Skupiła się całkowicie na obserwowaniu okolicy, a Pierre zrobił to samo. Miał szczerą nadzieję, że okaże się, że robią to na próżno, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Domyślał się jednak, że z Odnowicielami rzecz nie będzie wyglądać tak prosto. To nie mógł być przypadek, że za swój cel obrali akurat Brukselę, w której znajdował się jeden z artefaktów, których szukali. Byłby wręcz zdziwiony, gdyby się wkrótce nie zjawili.
Na ulicy panował praktycznie całkowity spokój. Przez cały ten czas nie dostrzegli ani przejeżdżających samochodów, ani żadnych przechodniów. To prawie tak, jakby całe osiedle zamarło.
Cisza przed burzą — pomyślał Pierre.
Kolejne minuty ciągnęły się w nieskończoność. Pierre zaczął spacerować wte i wewte, aby zabić czas. Nie powiedziałby, że próba ta była szczególnie udana, bo znowu zaczął narastać w nim stres. Czy właściciel miecza, niejaki pan Flamant, zgodzi się w ogóle go oddać pod pieczę Strażników? A może wyjdą z niczym i cała ta misja okaże się bezsensowna?
Po kilkunastu minutach, które Pierre'owi wydawały się wiecznością, na horyzoncie ukazali się Manuel i Albertina. Ale nie byli sami. Tuż obok nich człapał starszawy człowiek, ubrany dość gustownie, choć staromodnie. Pierre domyślił się, że to musiał być pan Flamant, ale czemu wyszedł z domu, tego nie umiał odgadnąć. Pozostali Strażnicy również dostrzegli postacie i zebrali się wszyscy w jednym miejscu.
— I jak? — zapytał brat Manuela. — Udało wam się?
— Miecz jest bezpieczny — potwierdził Manuel. — Ma go Albertina.
— Wystąpiła jedynie mała zmiana planów — poinformowała Albertina. — Pan Flamant, gdy dowiedział się, dlaczego chcemy miecza, poprosił o to, byśmy zabrali go ze sobą do siedziby Zakonu. Dlatego powróci razem z nami.
— Skoro już te łotry dybią na mój miecz, to jakby tu przyszli i go nie zastali, to by się wściekli — odezwał się nieoczekiwanie pan Flamant. — A ja jestem już za stary na walkę! Ukatrupiliby mnie jak nic.
— Z nami włos z głowy panu nie spadnie! — zapewnił go czarnowłosy potomek Shuihai.
— To prawda, ale chyba powinniśmy już iść — przypomniała Icy.
Ruszyli więc i jakby umówiwszy się bez słów, ułożyli się tak, aby Albertina i pan Flamant znaleźli się w środku, otoczeni pozostałymi Strażnikami. Z przodu znaleźli się synowie Yana, po bokach szli Icy i potomkowie Shuihai, a Pierre zamykał ten trochę dziwaczny pochód. Trochę się z tego cieszył, bo nie był do końca pewien, w które ulice powinni dokładnie skręcać, by dotrzeć do parkingu, a tak mógł po prostu iść za pozostałymi.
Nagle coś, jakby przeczucie, kazało się Pierre'owi odwrócić. Gdy tylko to zrobił, stanął oko w oko z mężczyzną o fioletowych oczach. Doskonale wiedział, kto to był.
Richard.
~~~~
TAM TAM TAAAAM! Znowu xD Kończę rozdział wrednym polsatem, ale spokojnie, za tydzień dowiecie się, co wyniknie z tego spotkania z Odnowicielami :3 A na ilustracji łapice Albertinę x3 PS jej imię wzięłam od mojej prababci, której co prawda nigdy nie spotkałam, ale trudno xd
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top