Rozdział 25 - Archiwum
Chociaż Brigitte zakładała, że już we wtorek uda się do siedziby Zakonu Strażników, aby sprawdzić swoją użyteczność, własne ciało pokrzyżowało jej plany. Akurat wtedy musiała rano dostać potężnych torsji, a w ciągu kolejnych godzin czuła się tak zmęczona, że zdecydowała się zostać u Fu i nigdzie nie wychodzić. Strażnik miraculów okazał się wobec niej zdumiewająco opiekuńczy. Przypominał jej teraz trochę jej własnych dziadków. Niestety już od dosyć dawna ich nie widziała. A to wszystko z powodu miraculów...
Jakieś kilka lat temu między jej rodzicami a dziadkami wybuchła kłótnia, której powodem były właśnie misje poszukiwawcze. Oczywiście dziadkowie nie mieli pojęcia, czym naprawdę były i wierzyli w wersję jej ojca, twierdzącego, że podróżując, uczy córkę we własny sposób. Nie zgadzali się jednak z tą metodą wychowawczą i uważali, że Brigitte potrzebuje kontaktu ze swoimi rówieśnikami w normalnej szkole. Nie była świadkiem samej tej awantury, ale parę dni później przypadkiem podsłuchała rodziców, jak rozmawiali o tym zajściu.
— A wiesz, co mi jeszcze powiedziała? — mówił wtedy Aaron Monteil. — Że może jakby Brigitte miała wokół siebie więcej normalnych ludzi — tu Brigitte mogłaby przysiąc, że jej ojciec zrobił w powietrzu cudzysłów — to wybiłaby sobie z głowy Pierre'a, bo to jej zdaniem nicpoń i aż nie może uwierzyć, że jest synem tego miłego Daniela, którego zapamiętała sprzed lat. Trochę przesadziła! Brigitte ma prawo umawiać się, z kim chce, a Pierre to dobry chłopak. A jeśli moja matka tego nie widzi, to wcale nie jest mój problem!
Brigitte postanowiła nigdy tego Pierre'owi nie powtarzać i tym samym nigdy nie dowiedział się, że jego osoba ma coś wspólnego z tym, że od tamtego momentu nie mieli styczności z rodzicami Aarona. Nigdy nie spierała się z decyzją o zerwaniu z nimi kontaktu, ale teraz pomyślała, że właściwie to chętnie by się z dziadkami zobaczyła i wyjaśniła dawny spór. Musi się kiedyś nad tym bardziej zastanowić...
Wieczorem natomiast udało się jej jeszcze porozmawiać z Pierre'em. Opowiedział jej o tym, jak jej sugestia udania się na cmentarz okazała się trafiona i o rozmowie z Tigili. Dowiedziała się od niego również, że po tym wraz z Coline postanowili wrócić do reszty grupy i popołudniowym pociągiem pojechali do Brukseli, a tam wreszcie mogli odpocząć w miejscu lepszym niż zajazd Pod Halibutem. Brigitte nie wspomniała mu o swoim pomyśle pogodzenia się z dziadkami, bo jeszcze musiała go nieco przemyśleć, ale powiedziała o walce, którą bohaterowie stoczyli z Ninją. Tym razem jej skutkiem nie była kłótnia bohaterów pod dachem mistrza Fu — Brigitte sądziła w zasadzie, że bohaterowie wreszcie się dogadali i wszystko zaczęło im wychodzić. Zdawało się nawet, że Zebra pasuje do ich zespołu bardziej od Muchy.
Po tej rozmowie wypiła jeszcze ciepłe kakao, na które wyjątkowo miała ochotę, po czym wreszcie poszła spać. Następnego dnia, ku swojej uldze, czuła się dużo lepiej. Teraz była pewna, że nic nie pokrzyżuje jej planów wizyty w siedzibie Zakonu Strażników. Ubrała się więc i wyszła na marcowe powietrze, które z dnia na dzień stawało się coraz cieplejsze. Nic dziwnego, w końcu była już wiosna. Do cmentarza był spory kawałek, więc postanowiła się tam przejechać autobusem. Na szczęście nie był jakoś specjalnie zatłoczony, więc dała radę znaleźć miejsce siedzące.
Wreszcie, gdy dotarła na cmentarz Père-Lachaise, to choć całe to miejsce było piękne, nie traciła czasu na zwiedzanie i udała się prosto do grobowca Abelarda i Heloizy. Przypominając sobie to, co robiła Icy, najpierw przy pomocy kryształu Zakonu przeszła przez płot, jakby ten był niematerialny, a później, obracając głowy średniowiecznych kochanków, otworzyła przejście do korytarzy siedziby.
Dzięki kryształowi doskonale zdawała sobie sprawę, którędy pójść, aby dotrzeć tam, gdzie chciała. Problem w tym, że gdy już się tu znalazła, nie była pewna, dokąd powinna się udać. Ciągle powtarzała, że chce się bardziej zaangażować w sprawy Zakonu, by być użyteczną, ale w zasadzie nie wiedziała, co mogła zrobić.
Postanowiła udać się tam, gdzie już była, czyli do głównej sali posiedzeń Zakonu. Kryształ ją poprowadził. Sposób przejścia labiryntu tak, żeby się nie zgubić, stał się oczywisty. Nie zmieniło to faktu, że korytarzy jak na jej gust było trochę za dużo. Miała nadzieję, że się szybko skończą.
Wiedziała, że dochodzi już do przedsionka pilnowanego przez kogoś z Zakonu, gdy nagle dostrzegła, że ktoś idzie w jej stronę. To musiał być ktoś z Zakonu, ale Brigitte i tak przystanęła, czujnie obserwując przybysza. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, światło pochodni oświetliło twarz i mundur policjanta. Odetchnęła z ulgą. To był Martin. On również ją dostrzegł.
— Ach, to ty... Brigitte, jeśli dobrze pamiętam? — zagadnął ją policjant. — Co tu robisz sama?
Brigitte potwierdziła, że dobrze zapamiętał jej imię.
— Prawdę mówiąc, sama nie jestem pewna, co tu robię — przyznała szczerze. — Chciałabym jakoś pomóc Zakonowi, ale nie wiem jak i liczyłam na to, że wizyta tutaj coś mi rozjaśni, ale chyba nic z tego... — Pozwoliła sobie na westchnięcie. — Pewnie jeszcze długo zostanę bezużyteczna...
Martin tylko się uśmiechnął.
— Jeśli naprawdę chcesz pomóc, z pewnością coś się dla ciebie znajdzie.
— Naprawdę? — zapytała dziewczyna z nadzieją.
— Mogę ci pokazać, czym na przykład ja się zajmuję. Chodź ze mną.
Policjant ruszył w kierunku, z którego nadeszła Brigitte, a ona, zaciekawiona, poszła za nim. Niedługo po tym skręcili w korytarz po prawej stronie. Kilka rozwidleń później natknęli się na metalowe drzwi. Martin przyłożył do nich rękę, a one otworzyły się bez problemu.
— Kilka osób z Zakonu ma tu nieograniczony dostęp i jestem jedną z nich — wyjaśnił. — Dlatego tym drzwiom nie potrzeba strażnika.
Przytrzymał drzwi i wpuścił przodem Brigitte, po czym sam wszedł i zamknął dokładnie drzwi. Dziewczyna rozejrzała się po wnętrzu. Było większe, niż się spodziewała. Pod każdą ścianą, od sufitu do podłogi, piętrzyły się półki wypełnione po brzegi papierami, segregatorami i książkami, a także szuflady, opisane różnymi nalepkami. W części z nich Brigitte rozpoznała oznaczenia lat. Pomiędzy ścianami stało jeszcze więcej półek. Wprost przed nimi stało kilka dużych stołów oświetlonych dokładnie z góry światłem. Co ciekawe, nie było ono migotliwe niczym światło pochodni, czyli albo docierał tu prąd, albo było magiczne. Brigitte obstawiała tę drugą opcję.
— To jakieś archiwum? — zapytała, bowiem na dokładnie to wyglądało to pomieszczenie.
— Dokładnie — potwierdził Martin. — Jestem jednym z archiwistów Zakonu Strażników. Zajmuję się przede wszystkim zbieraniem informacji o ludziach, którzy mają jakieś powiązanie z magią.
— Brzmi ciekawie — zainteresowała się Brigitte. — A o jakich ludzi dokładniej chodzi?
— Różnych — odpowiedział policjant. — Katalogujemy tu wszystkich członków francuskiego Zakonu, a także Odnowicieli działających na terenie Francji, do których udało nam się dotrzeć. Obserwujemy również rozmaite ważne osobistości, a także osoby, które znajdują się w kronikach policji. Przestępców, zaginionych i tak dalej. Czasem okazuje się, że mają związek z tym, czym się zajmujemy.
— To znaczy, że moje akta też tu są?
— Tak, chociaż nie są zbyt obszerne. Mamy zapis tego, co Wang Fu nam o tobie powiedział oraz kilka dodatkowych danych.
Ruszył do jednej z półek i sięgnął po niewielki segregator. Wypiął z niego jedną z koszulek i podał Brigitte. Ona zainteresowana przyjrzała się papierowi i rzeczywiście, okazało się, że były to jej własne dane.
„Brigitte Monteil, urodzona 23 marca 2000 roku w Paryżu".
Zastanowiło ją, skąd dokładnie Zakon znał jej datę urodzenia, ale czytała dalej. Nie dowiedziała się oczywiście nic nowego — arkusz zawierał informacje o jej rodzinie, o tym, do jakiej podstawówki chodziła i o tym, że od lat zajmuje się poszukiwaniem miraculów dla mistrza Fu. Zauważyła, że nie było tam żadnej informacji o dziecku, ale im dalej, tym bardziej ciąża była widoczna, więc spodziewała się, że wkrótce i to się tam znajdzie.
— Jesteście dokładni — pochwaliła ich.
— Dzięki temu mamy wszystkich na oku, a przynajmniej tak, jak się da. Dzięki dokładnej obserwacji członków Zakonu szybko wykrywamy zdrajców, którzy mogliby nam zagrażać.
Tu Martin spojrzał na jedną z półek. Nie była za duża, ale Brigitte mogłaby przysiąc, że to tam znajdują się dane zdrajców.
— Mamy też dane byłych członków, którzy już odeszli z tego świata. Czasem odnajdujemy ich potomków, a dane znacząco nam pomagają ich odnajdować. Tacy często nie zdają sobie sprawy, że mogą być w niebezpieczeństwie, bo nieraz są w posiadaniu sekretów, o których sami nie mieli pojęcia, a które Odnowiciele z wielką chęcią by przejęli.
— Sekretów?
— Czasami członkowie Zakonu zostawią gdzieś jakieś zapiski ze swojego życia czy przekażą swoim potomkom ustnie coś, czego oni może i nie rozumieją, ale Odnowiciele już tak. Niektórzy zostawiają też różne magiczne przedmioty... Miracula, boskie artefakty i tak dalej. Te ostatnie zwłaszcza trzeba chronić, bo dają ogromną moc, a w niewłaściwych rękach mogą uczynić bardzo dużo zła.
— Boskie artefakty, takie jak bransoletka i medalion Shouyi? — domyśliła się Brigitte.
Martin pokiwał głową.
— Zakon wie o obecności dwóch takich w Europie, oczywiście nie licząc medalionu Shouyi, który jest pod waszą pieczą. Pilnujemy obu, aby nie wpadły w ręce Odnowicieli.
Brigitte była ciekawa, co to za artefakty, ale uznała, że nie będzie się o to dopytywać. I tak dowiedziała się dość dużo w krótkim czasie.
— Co prawda żaden z nich nie jest we Francji, więc to nie jest aż tak nasza odpowiedzialność, na szczęście — dodał jeszcze Martin.
— To chyba dobrze — oceniła Brigitte.
— Tak, dzięki temu my możemy się skupić na innych kwestiach. Na przykład mogliśmy sobie pozwolić na wysłanie akcji poszukiwawczej za twoją przyjaciółką.
Brigitte nie była pewna, czy nazywanie Aurélie jej przyjaciółką nie było lekkim nadużyciem. W końcu sama niespecjalnie chciała mieć z nią cokolwiek wspólnego, a potem jeszcze tak lekkomyślnie doprowadziła do jej porwania...
— Póki co nic nie wskazuje na to, że uda im się znaleźć Aurélie — westchnęła Brigitte. — Ale minęło zaledwie kilka dni, więc chyba nie powinnam się zniechęcać, prawda?
— Naprawdę przykro mi z powodu tej biednej Aurélie — odpowiedział policjant. — Mam nadzieję, że faktycznie uda się ją odnaleźć. Zwłaszcza że przypomina mi zawsze o pierwszej zaginionej osobie, której sprawę miałem okazję prowadzić.
Martin podszedł tym razem do szuflady i otworzył jedną z nich. Pogrzebał przez chwilę, po czym wyjął właściwy dokument. Pokazał go Brigitte.
Ona zaintrygowana przyjrzała się mu. Jako pierwsze rzuciło się jej w oczy zdjęcie młodej dziewczyny. Miała nie za długie brązowe włosy związane w kucyk i oczy w tym samym kolorze. Na zdjęciu był widoczny również kawałek różowej koszuli. Dziewczyna uśmiechała się lekko. Brigitte wydała się lekko znajoma, ale nie umiała umiejscowić nigdzie tej twarzy. Po chwili dostrzegła nazwisko dziewczyny.
Violaine Destère.
Wspomnienia Brigitte natychmiast pomknęły ku psotnym bliźniaczkom Rentir. Zaginiona dziewczyna faktycznie je przypominała, a do tego dzieliła imię z jedną z nich... Ale to nie mogła być ona. Według danych Violaine Destère zaginęła w 1992 roku, a Vi Rentir miała zaledwie czternaście lat, więc w tamtym czasie nawet nie było jej jeszcze na świecie.
— To była naprawdę przykra sprawa — odezwał się Martin po chwili milczenia. — Sprawę zgłosiła na policję siostra bliźniaczka Violaine. Violaine pewnego dnia wyszła z domu, by już nigdy do niego nie wrócić. A nigdy nie przejawiała chęci ucieczki z domu rodzinnego, co skłania do myślenia, że prawdopodobnie przydarzyło się jej najgorsze. W pierwszych dniach otrzymaliśmy kilka zgłoszeń o ludziach, którzy ją ponoć widzieli, ale zawsze okazywało się, że widzieli tylko siostrę Violaine. Niestety minęło tyle lat, że już praktycznie straciliśmy nadzieję, że może jeszcze żyć, a rodzina zdecydowała się uznać ją za zmarłą i pochować dla spokoju własnego ducha. Mimo to jej śmierć nie została oficjalnie potwierdzona, dlatego czasem liczę na to, że kiedyś odnajdzie się cała i zdrowa.
— Minęło już prawie trzydzieści lat, to naprawdę możliwe, by ktoś odnalazł się po tak długim czasie? — zapytała Brigitte z powątpiewaniem, jednocześnie mając nadzieję, że Aurélie nie okaże się jedną z tych osób, które znikną na tak wiele lat.
— Naprawdę rzadko, ale czasem się zdarzają takie przypadki. Oczywiście zwykle tacy odnalezieniu ludzie często nie przypominają siebie sprzed zaginięcia, ale co się dziwić. Na przykład Violaine Destère, jeśli żyje, z pewnością wyglądałaby już zupełnie inaczej, bo miałaby już ponad czterdzieści lat.
Brigitte zamilkła, uderzona perspektywą tak wielu lat. Nawet nie chciała wyobrażać sobie, co musieli czuć ludzie, którzy stracili kogoś bliskiego i tak długo nie było po nich żadnego śladu, że nawet nie wiedzieli, czy powinni mieć jeszcze nadzieję, czy pogodzić się ze stratą. Nie chciała również okazać się jedną z tych osób. I to nawet nie ze względu na Aurélie, ale przede wszystkim pomyślała o rodzicach.
O ile w przypadku Aurélie mogła mieć nadzieję, że Odnowiciele po prostu przetrzymują ją u siebie, o tyle w przypadku rodziców nie mogła mieć nawet połowy tej pewności. Oni po prostu wyparowali. I zupełnie nikt nie umiał powiedzieć, co się z nimi stało. Tak jakby nagle przestali istnieć. Brigitte bardzo chciałaby ich poszukać, ale wiedziała, że bez żadnych poszlak nie ma to najmniejszego sensu. Prędzej sama by się zgubiła...
Nagle pomiędzy jej twarzą a archiwami Violaine pojawiła się lewitująca istotka, w której Brigitte rozpoznała Umii. Już sama obecność kwami gdzieś indziej niż w torbie czy kieszeni Brigitte była dziwna, a to, że się świeciło, stanowiło iście niezwykły znak. Oczywiście mogło chodzić tylko o jedno. Wiadomość od mistrza Fu. Brigitte dotknęła Umii, ciekawa, o co może chodzić.
— Brigitte, jesteś w Zakonie, prawda? — zapytał Fu bez przywitania. Wyglądał na zdenerwowanego.
— Tak, a co? — potwierdziła. — Potrzebuje mistrz czegoś stąd?
— Nie o to chodzi — odparł. — Zostań w siedzibie i się stamtąd nie ruszaj. Jesteśmy wszyscy w ogromnym niebezpieczeństwie!
— Niebezpieczeństwie? —zaniepokoiła się Brigitte. — O co chodzi?
— Teraz nie mam czasu na wyjaśnienia. Już poprosiłem Zakon o eskortę do siedziby, jeśli nic się nie stanie, za niedługo ja i Marinette powinniśmy przybyć.
W Brigitte narastały coraz bardziej nieprzyjemne przeczucia. Co takiego mogło się stać, że mistrz tak pilnie chce, aby Zakon eskortował tu jego i Marinette? Chyba nie żaden atak Odnowicieli? A jeśli...
— Pamiętaj, byś się nigdzie nie ruszała! — napomniał ją jeszcze raz Fu, a zanim Brigitte zdążyła otworzyć usta, połączenie zostało przerwane.
— Mistrzu? — rzuciła w przestrzeń, choć wiedziała, że staruszek i tak jej już nie usłyszy. — Mistrzu!
Martin posłał w jej stronę zatroskane spojrzenie.
— Co się stało? Wyglądasz na niespokojną.
— To mistrz Fu. Jest w jakimś niebezpieczeństwie — odpowiedziała.
Zdała sobie sprawę, że to właściwie pierwsza taka sytuacja. Chociaż Fu i jego sojusznicy od lat byli zaangażowani w poszukiwanie miraculów, to jeszcze nigdy nie wplątali się we wszystko tak mocno, by staruszek musiał uciekać!
Była bardzo ciekawa, co się wydarzyło, ale domyślała się, że teraz niczego się nie dowie. Pozostawało jej czekać.
***
Marinette nawet w najgorszych snach nie przypuszczała, że wydarzy się aż taka tragedia.
Zaczęło się zupełnie niewinnie. W szkole lekcje były zupełnie zwyczajne, a na jednej z przerw udało się jej umówić z Adrienem na popołudnie, aby wyjaśnić sobie wszystko, co miało związek z ich bohaterskimi alter-ego. Nie umiała się tego doczekać, ale jednocześnie się denerwowała. Alya, uważająca, że Marinette zdecydowała się w końcu zrobić ten pierwszy krok i zaprosić Adriena na randkę, wcale jej nie pomagała. Chyba po raz pierwszy w życiu zaczęła ją naprawdę irytować.
Wreszcie, po ostatnim dzwonku, Marinette nie skorzystała z propozycji Alyi, by ta jej towarzyszyła przed spotkaniem z Adrienem, co teraz, wracając wspomnieniami do przeszłości, uznała za swój największy błąd. Może gdyby Alya z nią była, to to wszystko by się nie wydarzyło...
Gdy zeszła ze schodów szkoły, przypomniała sobie, że jeszcze musi zrobić małe zakupy. Zamiast do domu, skierowała się w drugą stronę. I ledwo zdążyła przejść przez pasy, poczuła na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. Przemknęło jej przez myśl, czy to może Alyi nie strzeliło do głowy iść za nią. Odwróciła się więc, ale to nie była Alya. To nawet nie był nikt, kogo by znała.
Mężczyzna, który ją zatrzymał, miał brązowe włosy opadające na twarz i kozią bródkę. Oczy, które miały niezwykły odcień pomarańczu, wpatrywały się w nią, a Marinette poczuła nagły niepokój. Przełknęła ślinę.
Ostrożnie wyswobodziła się z uścisku mężczyzny i chciała iść dalej, ale tym razem stanął przed nią.
— Gdzie tak zmierzasz, moja droga? — zapytał. Jego głos okazał się miękki, ale on sam wcale nie stał się przez to mniej niepokojący. — Czy nie poświęcisz mi chwili?
— Spieszę się — odpowiedziała Marinette drżącym tonem. To było pierwsze, co przyszło jej do głowy. — Zaraz spóźni mi się autobus...
— Autobusy jeżdżą co kilka minut, więc złapiesz następny — nie chciał ustąpić mężczyzna.
— Naprawdę nie mogę rozmawiać — upierała się Marinette.
Jednocześnie myślała gorączkowo, co zrobić. Była pewna, że przybysz jest niebezpieczny, ale nie umiała ocenić, jak bardzo, nawet nie wiedziała, czego od niej chciał. Szybko zaczęła rozważać możliwe opcje, a widziała kilka. Mogła dać przybyszowi to, czego chciał, czyli swoją obecność, ale była pewna, że właśnie tego nie wolno jej zrobić. Mogła spróbować pobiec przed siebie, w nadziei, że uda się jej uciec, obawiała się jednak, że ten ją dogoni. Chyba że spróbuje ucieczki jako Biedronka... Nie, nie wolno było jej ujawnić swojej tożsamości światu!
Wreszcie pomyślała o jedynej rzeczy, która mogła ją uratować.
— Pomo...
Ale nie zdążyła nawet zawołać o pomoc. Mężczyzna doskoczył do niej jednym susem i zatkał jej usta silną dłonią tak, że nie zdołała wydać z siebie żadnego dźwięku. Poczuła, że drugą ręką obejmuje ją w torsie i przyciska do siebie. Zaczęła się szamotać, ale nic jej to nie dało.
— Nie ruszaj się, a cię oszczędzę — syknął jej do ucha. — I tak popełniłaś błąd. Trzeba było się mnie słuchać, to załatwilibyśmy wszystko pokojowo.
Marinette podjęła jeszcze jedną bezskuteczną próbę ucieczki, po której mężczyzna pociągnął ją za sobą do najbliższego zaułka. O dziwo, nikt z licznego tłumu paryżan niczego nie zauważył. W zaułku wreszcie odsłonił jej usta. Dziewczyna przez sekundę rozważała ponowne krzyknięcie, ale czuła, że nikt jej nie usłyszy, poza tym nie chciała znowu zostać pozbawiona tchu.
— Czego ode mnie chcesz?! — zawołała, wkładając w to całe oburzenie, na jakie było ją stać.
Nie odpowiedział, tylko sięgnął ręką do jej ucha. Marinette zamarła. Zrozumiała, o co chodziło. Ten mężczyzna wiedział, że była Biedronką! Ale skąd? Przecież to niemożliwe, by jej tożsamość wyciekła!
Była tak zszokowana, że nawet nie pomyślała, by poruszyć głową i utrudnić napastnikowi zdobycie kolczyków. Niemal całkowicie sparaliżowana strachem, czuła, jak ten zdejmuje Miraculum Biedronki.
— A widzisz, gdybyś chciała mnie wysłuchać i oddać miraculum po dobroci, nie musiałabyś się bać.
Wtem, ku jej zaskoczeniu, puścił ją. Marinette rozmasowała obolałe ramiona.
— Ty mnie nie interesujesz — powiedział z lekceważeniem. — Żegnam!
I wybiegł z zaułka. Marinette zorientowała się za późno. Ruszyła za nim, ale gdy wyjrzała na główną ulicę, w tłumie nie zdołała go wypatrzyć. Przystanęła więc, próbując przetrawić to, co się stało. Właśnie jakiś nieznajomy zabrał jej Miraculum Biedronki... Nigdy nie sądziła, że to będzie możliwe. I nie przypuszczała, że mogłoby się komukolwiek udać tak łatwo. Praktycznie bez walki...
I co ja mam zrobić? — pomyślała.
Stała tak przez chwilę, aż wreszcie uświadomiła sobie jedną rzecz. Jeśli ktoś poznał jej tożsamość, jest również prawdopodobne, że wiedział, kim jest Czarny Kot. Musi ostrzec Adriena! Oby nie było za późno!
Szybko wyciągnęła telefon z torebki i wybrała numer Adriena. Czekała chwilę, ale chłopak nie odbierał. Wreszcie włączyła się poczta głosowa.
— Adrien? Tu Marinette — zaczęła nagrywać. — Jeśli to usłyszysz, to uważaj! Jesteś w niebezpieczeństwie!
Zawahała się, myśląc, czy nie dodać czegoś jeszcze, ale wiedziała, że głupotą byłoby wspominać w wiadomości o miraculach. Jeśli miała chociaż odrobinę szczęścia, mogło się okazać, że mężczyzna, który ją zaatakował, nie zdawał sobie sprawy z prawdziwej tożsamości Czarnego Kota. Z tą myślą zakończyła nagrywanie wiadomości.
Pomyślała również, że nie może tu stać jak kołek. Chociaż straciła miraculum, powinna zadbać o zminimalizowanie zniszczeń. Skoro ostrzegła Adriena (mimo tego, że nie wiedziała, ile to ostrzeżenie jest warte), powinna jeszcze powiedzieć o wszystkim mistrzowi.
Niewiele myśląc, pobiegła w stronę jego domu, który na szczęście nie znajdował się za daleko. Już po niecałej minucie poczuła kłucie pod żebrami, ale nie przestawała biec. Nie mogła się zatrzymać!
Wreszcie, już zupełnie zdyszana, znalazła się pod kamienicą mistrza Fu. Ignorując narastające zmęczenie, biegła po dwa stopnie, czym zwróciła uwagę schodzącego akurat po schodach młodego, jasnowłosego mężczyzny. Nie przejmowała się tym jednak i biegła dalej. Gdy znalazła się na drugim piętrze, załomotała pięścią w drzwi mieszkania Wanga Fu.
— Proszę wejść! — zawołał staruszek.
Marinette weszła do środka i naprędce zamknęła drzwi.
— Mistrzu! — wysapała. — Mam fatalne wieści.
Mistrz zdziwił się nieco, ale jego spokój nie został całkowicie zmącony. To prawdopodobnie dlatego, że nie wiedział jeszcze, z jak złymi nowinami przybywała.
— Usiądź, proszę — powiedział jej. — I opowiedz, o co chodzi.
— Zawiodłam — powiedziała Marinette bardzo cicho. — Straciłam miraculum.
Opowiedziała o tym, co się wydarzyło. Im dalej była, tym bardziej drżała. Wreszcie nie wytrzymała. Ukryła twarz w dłoniach, by mistrz nie widział łez, które spłynęły po jej policzkach.
Przez nią cały świat był w niebezpieczeństwie. A ona nie mogła tego naprawić.
~~~~
Oto jeden z dwóch rozdziałów właściwego finału wątku paryskiego! TAM TAM TAAAAM!!! PS Scena w archiwum może się Wam wydawać bez sensu, ale zapewniam, że 10 tysięcy opek później się wyjaśni.
PS2 sorry za poślizg, wczoraj kompletnie wyleciało mi z głowy, żeby wrzucić rozdział ;-;
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top