Rozdział 11 - Zdrajca

4 marca 1990

Dzisiaj mija miesiąc, odkąd dołączyłem do Odnowicieli. Moje życie zmieniło się diametralnie. Jeszcze nie bardzo orientuję się we wszystkim, ale zrozumiałem, że tym światem rządzą siły dużo większe, niż mi się kiedykolwiek wydawało. Bogowie istnieją naprawdę i wywierają naprawdę wielki wpływ na nasz świat. Bogowie również mogą mieć dzieci z ludźmi, a wśród Odnowicieli jest naprawdę wielu boskich potomków, a zwyczajnych ludzi, takich jak ja, jest w zasadzie raczej mało. Obecnie większość mojego czasu spędzam na uczeniu się, jak to wszystko działa. Czytam o bogach, poznaję innych, a także trenuję z Venceslasem.

Doszedłem już do tego, że istnieje wielu bogów, a każdy jest odpowiedzialny za inną dziedzinę. A więc mamy bóstwa żywiołów, bogów światła i ciemności, są tacy, co odpowiadają za pory roku, jest nawet bogini pogody. Do tego jest jeszcze bardzo mnóstwo innych bogów różnych aspektów, ale moją uwagę najbardziej zwrócili bogowie od tych bardziej abstrakcyjnych rzeczy. Miłość, nienawiść, wojna, to wszystko ma swoich patronów! A poza tym... Poza tym istnieje bóg śmierci. Teraz jestem przekonany, że to on musiał być tym bohaterem z legendy. Czyli to jednak najpewniej prawda... I zaczyna mi chodzić po głowie pewien pomysł... Może uda mi się go zrealizować.

A żeby to zrobić, muszę zapytać Venceslasa o parę rzeczy. Stał się kimś w rodzaju mojego mentora i teraz to on mnie, że tak to ujmę, prowadzi. Jest naprawdę niesamowity! Jeśli dobrze rozumiem, obraca się wśród Odnowicieli od małego. Nic dziwnego, skoro sam jest potomkiem boga. Jak mi powiedział, jego matka była córką bogini wojny, Tigili. To tłumaczy, czemu tak dobrze walczy. Jestem ciekaw, czy kiedykolwiek zbliżę się do jego poziomu. Będę próbował.

5 marca 1990

Możliwe, że mój plan jednak nie będzie taki łatwy do realizacji.

Tradycyjnie udałem się na trening walki z Venceslasem i wtedy zdecydowałem zapytać go o to, co chodziło mi po głowie.

— Chciałbym cię o coś zapytać — odezwałem się, gdy już znaleźliśmy się w ustronnym miejscu.

— Pytaj śmiało — zachęcił mnie.

— Jeśli dobrze rozumiem, bogowie czasem schodzą do naszego świata, tak?

— Fakt.

— I dosyć często romansują z ludźmi, więc to nie tak, że się przed nimi kryją?

— To zależy od boga — stwierdził Venceslas. — Niektórzy wolą się kryć.

— A bóg śmierci?

Mężczyzna spojrzał na mnie podejrzliwie.

— Chcesz się umówić z bogiem śmierci?

— Nie, nie — zaprzeczyłem szybko. — Ale czy jest szansa, że mógłbym go jakoś złapać tu, w naszym świecie?

— Raczej nie — uznał mój mentor. — Bóg śmierci ukazuje się w naszym świecie naprawdę rzadko i zwykle kryje się przed ludźmi. Od kilkunastu pokoleń nikt nie może poświadczyć, że go widział. Więc przykro mi, ale raczej go nie złapiesz, chociaż nawet nie wiem, po co byś miał. Nie chcesz igrać ze śmiercią, uwierz mi.

Starałem się nie dać po sobie poznać, jak rozczarowała mnie ta odpowiedź, ale na treningu szło mi gorzej niż zwykle i nie uszło to uwadze Venceslasa.

— Jesteś jakiś nieswój — odezwał się po tym, jak już kolejny raz udało mu się mnie powalić. — Co się stało?

— Nic takiego — zbyłem to, ale jednocześnie poczułem złość na samego siebie. Nie mogę dać się tak rozpraszać, jak jedna mała rzecz się nie uda.

Przyznam jednak, że to, co Venceslas powiedział mi przed treningiem, pokrzyżowało mi pomysł, na który wpadłem. Liczyłem na to, że być może uda mi się spotkać z tym bogiem śmierci i jakoś namówić go do tego, żeby zdjął swoją własną klątwę. Ale jak widać, nie będzie to takie łatwe... Muszę wymyślić coś innego.

17 maja 1990

Chyba się coraz bardziej wdrażam. Już coraz więcej rzeczy łapię, a już zwłaszcza to, jak używać miraculum. Walka idzie mi całkiem nieźle i bez niego, a po przemianie czuję się niepokonany! Do tego moc Przejęcia jest już coraz skuteczniejsza — potrafię przejąć czyjeś ciało na dłużej niż kilka sekund. Zdaniem Venceslasa jestem stworzony do tej mocy, bo jak twierdzi, jej użycie polega na starciu się woli posiadacza miraculum i jego celu. A jak on sam twierdzi, woli mi nie brakuje.

Zaczęto mnie również wysyłać na pierwsze misje. Odnowiciele robią naprawdę wiele rzeczy, ale mnie zwykle przypada udział w akcjach odzyskiwania miraculów. Okazuje się bowiem, że są rozsiane po całym świecie, a my musimy zbierać je, aby chronić je przed nieostrożnymi i złymi ludźmi. Okazuje się to ciekawym zajęciem, a do tego sporo się uczę. Czasem też wykonujemy jakieś roboty dla szefów, których nie było mi dane spotkać, ale którzy całkiem nieźle płacą. Może w końcu nie będę musiał harować na dwa fronty i dam radę utrzymać z tego siebie i rodziców?

Rodzice oczywiście nie wiedzą o moim podwójnym życiu. Za żadne skarby im tego nie powiem, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, Odnowiciele działają w ścisłej tajemnicy. Nie możemy wyjawić nikomu, co właściwie robimy. Czasem nie jestem pewien, czy w ogóle wolno mi o tym pisać, ale nie ma szans, by ktokolwiek kiedyś to przeczytał, choć czasem przyłapuję się na tym, że piszę tak, jakbym chciał, by ktoś to zrobił... A drugi powód to taki, że nie chcę, by się martwili. Jestem niemal pewien, że uznaliby to, co robię, za niebezpieczne i chcieliby, żebym przestał. A ja nie mogę, Nie teraz, gdy okazało się, że naprawdę jest nadzieja, by coś znaleźć!

8 grudnia 1993

Minęło już tyle lat, a ja nadal nie znalazłem niczego, co pomogłoby mi w zdjęciu klątwy. Zaczynam mieć tego powoli dość.

Kiedy tylko pytam o to tych, którzy są wyżej, zostaję zbywany. Twierdzą, że powinienem przejść jeszcze jakiś test, który udowodni moją godność, po czym wysyłają mnie na jakąś kolejną misję, a po niej na następną i jeszcze kolejną. Zaczynam podejrzewać, że albo sami nie wiedzą, albo tak biorą mnie na przetrzymanie, by mnie zatrzymać. I teraz w zasadzie pracuję dla nich z dwóch powodów.

Pierwszy to powód czysto materialny: pieniądze. Nadal nie wiem, dla kogo właściwie pracujemy, ale idzie z tego niezła forsa. W końcu udało mi się porzucić tę głupią poprzednią pracę! Rodzice pytają mnie, skąd ten nagły przypływ gotówki, a ja wymawiam się, że udało mi się awansować. Co ciekawe, nie wnikają. A drugi powód to fakt, że do niektórych zdążyłem się tu przywiązać. Venceslas jest nie tylko dobrym mentorem, ale przez te parę lat stał się również dobrym przyjacielem. Ronan też, chociaż jego widuję dużo rzadziej — jest zbyt pochłonięty swoją biblioteką.

Coraz częściej przypominają mi się też słowa Aarona. Czasem zastanawiam się, czy nie zrobiłem ze swoim życiem czegoś głupiego. Ale czas pokaże.

12 stycznia 1996

Rekrutacja nowych członków działa dosyć prężnie, chociaż ostatnio widuję coraz więcej dzieci. To jest jakieś dziwne. Dzisiaj do siedziby przyprowadzono kilkoro kolejnych. Kiedy wchodzili do sali audiencyjnej, ujrzałem chłopca i dziewczynkę, a za nimi paru zakapturzonych Odnowicieli. Venceslas też był wśród nich, ale trzymał się z boku. Wydało mi się to dziwne, ponieważ zwykle stał na czele. Czyżby nie prowadził tej misji?

Ja, tak samo jak inni szeregowcy, przypatrywaliśmy się ceremonii wcielenia nowych. Nadal dziwi mnie to, że przy mnie czegoś takiego nie było. Nasz mistrz spojrzał spod kaptura na dzieci, rozglądające się niespokojnie po całym pomieszczeniu.

— Kim są nasi nowi rekruci? — zapytał.

— Spotkaliśmy tych dwoje półbogów w Antwerpii — poinformował Odnowiciel stojący na czele grupy. — Niestety nasi odwieczni wrogowie również ich odkryli. Wywiązała się walka, a ich matka, choć próbowała ich osłonić, nie podołała. Nam jednak udało się powstrzymać Strażników od zamordowania również dzieci i postanowiliśmy przyprowadzić ich tutaj. Mają silną aurę i z pewnością okażą się adeptami godnymi uwagi.

Widziałem wyraźnie przerażenie na twarzy dziewczynki. Ona zdecydowanie nie chciała tu być. Chłopiec, który wyglądał na nieco starszego, również był niespokojny, choć nie aż tak. Nic dziwnego, skoro ich matka dopiero co zginęła. Nie chciałem sobie wyobrażać, co by było, gdybym to ja musiał zobaczyć śmierć swojego rodzica. Nawet teraz, a co dopiero jako dziecko. Chciałem ich jakoś pocieszyć, powiedzieć, że tu nauczą się, jak przetrwać, aby nie podzielili losu swojej matki, lecz wiedziałem, że nie mogę się odzywać. Mistrzowi by się to nie spodobało.

— Witajcie w naszych progach — odezwał się mistrz do dzieci. — Tu będziecie bezpieczne. Nikt was tu nie skrzywdzi, a wręcz przeciwnie, wytrenujemy was, dzięki nam nie będziecie musieli się już nikogo bać. Dzięki nam osiągniecie to wszystko, jeśli tylko przysięgniecie nam wierność. Czy zrobicie to?

— Staniemy się silni? — zapytał chłopiec. Pomimo zdenerwowania usłyszałem w jego głosie pewność siebie.

— Oczywiście — zapewnił ich mistrz. — Będziecie najsilniejsi.

— W takim razie będziemy wam wierni.

— Cieszy mnie twoje zaangażowanie — pochwalił go mistrz. — Ale możesz przysięgać tylko za siebie. Twoja siostra musi wypowiedzieć się sama.

Chłopiec położył dłoń na ramieniu dziewczynki, najpewniej po to, aby dodać jej pewności siebie. Ona nerwowo na niego spojrzała, po czym skierowała wzrok na mistrza.

— Tak... To znaczy, ja też... ja też będę wam wierna...

Jej oczy szybko powędrowały gdzieś indziej, jakby nie mogła znieść patrzenia na mistrza. Właściwie to się jej nie dziwiłem, mnie czasem też onieśmielał.

— Wspaniale. — Mógłbym przysiąc, że mistrz uśmiechnął się po kapturem. — Xavierze, zajmiesz się szkoleniem tych dwojga. Spraw, aby byli... najsilniejsi.

— Tak jest, panie. — Odnowiciel, który wcześniej odpowiadał, skłonił się głęboko. — Dzieci, chodźcie za mną.

14 stycznia 1996

Venceslas jest jakiś niespokojny, a gdy go o to zapytałem, nie dowiedziałem się, o co chodzi.

— Nic się nie dzieje — stwierdził, usłyszawszy moje pytanie. — Niby czemu by miało?

— Odkąd wróciłeś z Antwerpii, zachowujesz się jakoś dziwnie.

— Myślisz? Chyba po prostu jestem zmęczony...

Ale ja byłem pewien, że zmyśla. Coś ukrywał i nie chciał się tym ze mną podzielić. Tylko co to było?

20 stycznia 1996

Tak zwany Zakon Strażników ciągle wchodzi nam w drogę i staje się coraz bardziej uciążliwy. Zajmują nasze bazy, wybijają członków i ogólnie nam przeszkadzają. Ale nie jestem pewien, czy działania, które podejmujemy, aby ich powstrzymać, są dobre. A dziś usłyszałem szczególnie złe wieści.

— Przez jakiś czas mnie nie będzie — poinformował mnie Venceslas. — Otrzymałem misję.

— Jaką? — spytałem. Zawsze byłem ciekaw misji, nawet jeśli to nie ja je otrzymywałem.

— Zakon Strażników pojmał Rocha i trzymają go jako zakładnika. Mamy za zadanie go odbić.

— A kto idzie z tobą?

— Parę osób... Ronan i jeszcze paru.

— Zaraz — zdziwiłem się. — Powiedziałeś „paru"? Czy to nie za mało, żeby odbić kogoś z Zakonu?

— Trochę to mało. — W jego głosie zabrzmiało źle maskowane zdenerwowanie. Teraz zyskałem pewność, że coś zdecydowanie było nie w porządku. — No dobra, to tragicznie mało ludzi — przyznał w końcu. — Nie ma kto chodzić na misje.

— Przecież ciągle rekrutujemy nowych — zauważyłem. — A poza tym już od miesiąca mnie nigdzie nie wysyłano, mogę pomóc...

— Nie — uciął Venceslas. — Nie możesz brać udziału w tej misji.

— Ale przecież...

— Nie będę o tym z tobą dyskutować.

Chciałem zaprotestować, ale jego spojrzenie mówiło mi, że już nic więcej z niego nie wycisnę. Po tym tradycyjnie przeprowadziliśmy sparing — Venceslas ani trochę nie wyszedł z formy, nawet jeśli się czymś martwił. Po ostatniej sekwencji ataków i uników, kiedy udało mi się go powalić, westchnął, jakby nad czymś rozmyślał. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej cienką, srebrną bransoletkę, wyglądającą raczej na damską.

— Weź to — powiedział, wręczając mi ją.

Wziąłem ją do ręki, lecz nie stało się nic niezwykłego, w przeciwieństwie do tego, kiedy po raz pierwszy użyłem Miraculum Zająca. Ale to nie mogła być zwyczajna biżuteria.

— Co to jest?

— Bransoletka komunikacyjna. Są dosyć rzadkie, ale udało mi się zdobyć dwie kopie. Gdy ją założysz i bardzo skupisz się na tym, by porozumieć się z drugą osobą, będziesz mógł w ten sposób przekazać jej swoje myśli i nawzajem.

— I dajesz mi jedną, bo...

— Bo chcę mieć z tobą kontakt. Mam przeczucie, że się nam przyda.

I odszedł, zostawiając mnie z bransoletką i mnóstwem myśli kołaczących się w głowie. Nie bardzo umiem je uporządkować, ale nasuwa mi się jeden wniosek. Wkrótce coś się wydarzy. Coś dużego. Coś się zmieni.

31 stycznia 1996

Miałem rację. Właśnie zmieniło się wszystko.

Wczoraj nie pisałem, bo wtedy stało się to wszystko. Nadal jestem w szoku, więc pewnie będę pisać chaotycznie, ale mniejsza z tym.

Nie miałem z kim trenować, a misji też żadnych nie było, choć po tym, co się stało, żadnych już nie będzie. Poszedłem do biblioteki, by szukać tego, co zwykle. Ale nie zajęło mi długo, gdy ku swojemu zdumieniu usłyszałem w głowie głos Venceslasa:

— Daniel! Słyszysz mnie?

— Słyszę — odpowiedziałem w myślach, a jednocześnie poczułem niepokój. — Coś się stało?

— Nie mam dużo czasu, więc słuchaj uważnie i staraj się zrozumieć, bo to bardzo ważne.

— Co...

— Nie przerywaj mi! Tak, miałeś rację, uważając, że się czymś martwię, ale nie mogłem ci tego powiedzieć tam wtedy, bo wtedy już obaj bylibyśmy martwi. Ściany mają uszy. Ale nie mogę tego dłużej kryć. Tak, ta misja, na którą mnie wysłali, nie ma prawa się powieść, bo nigdy nie miała takiego celu. Członków Zakonu jest stanowczo za dużo na nas wszystkich, a poza tym Odnowiciele też mi nie są przychylni.

— Co masz na myśli?

— W Antwerpii odkryłem, co tak naprawdę robią — kontynuował. — Pamiętasz tych małych półbogów? Xavier powiedział, że Strażnicy zabili ich matkę, ale to kłamstwo. To Odnowiciele są odpowiedzialni za jej śmierć.

— Co?! — wykrzyknąłem na głos. Szybko zasłoniłem usta dłonią i udałem, że to jakiś fragment czytanej książki mnie tak zszokował.

— Podejrzewam, że inne zbrodnie Zakonu to też ich sprawka. Parszywce udają tamtych i sieją zamęt, a niższych rangą Odnowicieli przekonują w ten sposób, że to Zakon jest wrogiem, z którym należy walczyć.

— Nie mówisz poważnie — stwierdziłem. — To nie może być prawda!

— Ale niestety nią jest. Problem jest taki, że oni dowiedzieli się, że ja wiem i zrozumieli, że ich nie poprę. Wysłali mnie na tę samobójczą misję, aby się mnie pozbyć. Nawet jeśli nie zrobią tego Strażnicy, to Ronan i reszta tylko czekają, by przynieść mistrzowi moją głowę.

— Ale przecież tak nie może być! Nie możesz tam umrzeć! Muszę ci pomóc!

— Nie możesz — zaprotestował Venceslas. — Jeśli się tam pojawisz, mistrz zorientuje się, że wiesz to, co ja i ciebie również zaatakuje. Miej się na baczności, ale nie rób żadnych głupstw.

Zabawne, że już druga osoba mówi mi, żebym nie robił nic głupiego.

— To co mam zrobić?

— Ucieknij, skryj się. Ale zrób to subtelnie. Postaraj się, by nikt nie zrozumiał, co robisz i dlaczego.

— Jak...

— Wierzę, że coś wymyślisz. Niestety nie mogę ci nic doradzić. Już widzę na horyzoncie resztę. Szykujemy się na pewną śmierć. A przynajmniej ja.

— To niesprawiedliwe. Nie możesz, nie możesz tam umrzeć. — Poczułem pieczenie pod powiekami. — Ucieknij. Skoro mi to doradzasz, to też to zrób.

— Przykro mi — usłyszałem w odpowiedzi. — Muszę umrzeć w walce. Takie jest moje przeznaczenie. Jestem dzieckiem wojny. Ale ty, ty możesz żyć!

— Mam żyć w tym koszmarze?

— Gdy umrę, zabierz ze sobą moje osobiste rzeczy. Zrób to dla mnie, proszę.

— Nie mogę...

— Obiecaj!

— Ja... No dobrze, obiecuję. Ale nie będę stać bezczynnie!

Nie usłyszałem już odpowiedzi. Gdy trwało to coraz dłużej, zaniepokoiłem się.

— Venceslasie? Venceslasie! Odpowiedz!

I nic. Próbowałem jeszcze cały czas nawiązać kontakt, ale przedłużająca się cisza dała mi do zrozumienia, że to na nic. W końcu zrezygnowałem z dalszych prób. Niedługo później wśród wszystkich rozniosła się wieść o śmierci Venceslasa. Byłem naprawdę szczerze zszokowany tym, bo do ostatniej chwili próbowałem się oszukiwać, myśleć, że to nieprawda, że to się nie stało. A kiedy tłum postanowił zająć się tą wieścią i przemielić to wszystko, ja czmychnąłem do pokojów, a raczej cel, w których mieszkali ci, którzy nie mieli się gdzie indziej podziać. Venceslas był jednym z nich. Był... Ech...

Gdy wślizgnąłem się do jego celi, z mojej kieszeni wyłonił się Staak. Raczej rzadko to robił, więc poznałem, że sprawa musiała być poważna.

— Co robisz? — zapytał mnie. — To cela Venceslasa, prawda?

— Muszę stąd zabrać kilka rzeczy — odparłem.

Kwami nie odpowiedziało, ale przyglądało mi się podejrzliwie. Wywołało to we mnie niepokój. Przeszukałem małą szafkę stojącą przy łóżku Venceslasa i w zasadzie nie było tam dużo rzeczy. Parę książek, których zdecydowałem się nie brać, jeszcze jedna bransoletka komunikacyjna, którą skwapliwie schowałem do kieszeni, bo kto wie, co mi się przydarzy, a poza tym moją uwagę zwróciły jeszcze dwie rzeczy. Pierwszą z nich było zdjęcie — kobieta i mały chłopiec przytulali się do siebie. Mieli takie same oczy, a do tego kobieta była podobna do Venceslasa, więc domyśliłem się, że musiała być to jego matka. Fotografię schowałem obok bransoletki. Ostatnią rzeczą była futrzasta czapka. Co ona tam robiła? Znalazła się w tej szafce bez powodu? A może nie była zwyczajną czapką?

Wsunąłem ją na głowę i zobaczyłem, że stałem się zupełnie niewidzialny. To... to było dokładnie to, czego potrzebowałem! I wtedy coś sobie uświadomiłem.

Venceslas miał czapkę-niewidkę. Miał ją przez cały czas i z niej nie skorzystał... Czemu musiał być tak cholernie szlachetny? Czemu chciał umierać w walce, skoro mógł żyć? I za tą myślą poszła jeszcze jedna. Czyżby od początku planował to, żeby wpadła w moje ręce? Czyli że... chciał mnie uratować? Ale dlaczego, dlaczego poświęcił siebie dla mnie? To bez sensu, to jest tak niesprawiedliwe! Czemu ciągle mi się to przytrafia? Nie kochałem Venceslasa w ten sam sposób co Liliane, ale był dla mnie bardzo ważny. Był trochę jak starszy brat, którego nigdy nie miałem. I teraz spotkał go taki los...

Wiedziałem jedno. Nie mogłem zmarnować jego ofiary.

Mając nadal na głowie czapkę-niewidkę, ruszyłem ku drzwiom wyjściowym z celi, ale przed wyjściem powstrzymał mnie Staak.

— Halo, halo, co ty wyprawiasz?!

— Widzisz mnie? — zdziwiłem się.

— Ta niewidzialność nie może oszukać kwami. W każdym razie, jeśli planujesz nawiać, to wybij sobie to z głowy. Odnowiciele cię znajdą i cię powstrzymają.

— Nie, jeśli nie będą się tego spodziewać.

— A właśnie że będą. Nie pozwolę ci uciec. Dla zdrajców nie mam litości.

— Nie jestem zdrajcą!

— Uciekasz od swoich sojuszników, a to jest zdrada. A poza tym dobrze słyszałem te wasze sekreciki, twoje i Venceslasa. On już został ukarany i ciebie kara też nie ominie. — Nabrał powietrza, po czym zawołał głośniej: — Zdrajca!

Działałem szybko. Zanim zdążył wykrzyknąć coś jeszcze, zdradzając moją lokalizację, zdjąłem pierścień z palca. Kwami znikło, a ja ukryłem Miraculum Zająca w szafce Venceslasa. Przy odrobinie szczęścia nie znajdą go tak szybko. Następnie opuściłem celę i udałem się do wyjścia. Czapka niewidka oraz to, że wszyscy byli zaaferowani niedawną sprawą, sprawiły, że udało mi się opuścić siedzibę Odnowicieli zaskakująco łatwo.

Zaszedłem jeszcze do mojego malutkiego mieszkanka, by pozbierać rzeczy, a potem ruszyłem przed siebie. Wiedziałem jedno: musiałem się ukryć. Zniknąć na chwilę z radarów Odnowicieli. I chyba nawet wiedziałem, dokąd powinienem się udać.

3 lutego 1996

Aaron próbuje wycisnąć ze mnie, co się stało i za każdym razem, gdy ponawia to pytanie, wciskam mu bajeczkę o problemach w pracy. Nie mogę powiedzieć mu o Odnowicielach, za żadne skarby. Nie mogę go to we wszystko wplątywać. I tak czuję, że go narażam, skrywając się u niego, ale nie mam innego wyjścia. W Ostendzie Odnowiciele za łatwo by mnie znaleźli. Gdy tylko wszystko się nieco uspokoi, oddalę się.

Ale na razie chcę się nacieszyć namiastką normalnego życia. Aaron bardzo mi w tym pomaga — jest tak normalny, jak nikt, kogo znałem przez te kilka lat u Odnowicieli. Skończył studia i został nauczycielem w jednej z paryskich szkół. A do tego się ożenił. I to nie byle z kim. Z Estelle! Jak widać, ich związek przetrwał próbę czasu. Cieszę się ich szczęściem, ale żałuję, że nie mogłem być na ich ślubie. I to przez własną głupotę. Gdy oni brali ślub, ja obsesyjnie poszukiwałem informacji o klątwie...

Ale z tym koniec. Już nie będę więcej szukać. Po prostu postaram się przeżyć życie najlepiej, jak mogę, ale nie przekażę nikomu tej klątwy. Nie zrobię nikomu tej krzywdy.

22 lipca 1996

Rodzice już pogodzili się z tym, że wyjechałem do Paryża. Znalazłem tu całkiem przyzwoitą pracę, więc mogę wysyłać im pieniądze, żeby mogli się utrzymać. Do tego już nie muszę żerować na Monteilach, co chyba znaczy, że zaczyna mi się układać. Życie w samotności też nie jest aż takie uciążliwe, jak się spodziewałem. Czasem jest nudno, ale znajduję hobby, które wypełniają mi czas. A poza tym cały czas piszę w dzienniku. To prawie tak, jakbym miał takiego przyjaciela, któremu mogę wszystko wyznać.

29 lipca 1998

I oczywiście wszystko musiało się zepsuć!

Dostałem dziś list od matki — pisze w nim, że ojciec po długiej chorobie zmarł. Została zupełnie sama i chce, żebym wrócił do Ostendy. Niespecjalnie mi się to widzi, ale kto wie, ile czasu jej zostało? Mimo wszystko... z ojcem nie zdążyłem się pożegnać, nie chciałbym, żeby z nią też tak było.

A więc za niedługo się spakuję i wrócę do swoich korzeni. Trochę się boję, że Odnowiciele wtedy wpadną na mój trop, ale może to bezpodstawne obawy? Jeśli nie będę się wychylać, to może mnie nie znajdą...

~~~~

Przyznam, że to mój ulubiony rozdział z tego arcu, tej księgi i chyba w ogóle z całego NW. Kocham Venceslasa, amen. A za tydzień o tym, jak na tym pięknym świecie pojawił się Pierre :>

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top