47 ( Przedostatni)

                                                                 NATE

                                                                    47

Gdy byłem młodszy często gubiłem swoją ulubioną zabawkę. To była czerwona ciężarówka, której zazdrościli mi wszyscy, łącznie z bratem. Uwielbiałem się nią bawić, ale z jakiegoś powodu nie mogłem zapamiętać gdzie ją odkładałem. Wówczas z pomocą przychodziła mama, mówiła, że najciemniej jest pod latarnią. Nie chcę porównywać Coopera, do swojej zabawki z czasów dzieciństwa, ale zamiast chodzić po wybiegach dla psów i okolicznych placach zabaw poszedłem do domu. Czułem, że go tam znajdę, ale... pomyliłem się.

Z bezradności aż usiadłem na krawężniku chowając w rękach głowę. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę go nie ma. Tak bardzo liczyłem na to, że tutaj będzie, tak bardzo...

Kurwa. Żal ściska moje serce niemalże do bólu. Nie rozumiem. Dokąd indziej mógł pójść?

Zaczynam panikować. Przypominam sobie te wszystkie złe rzeczy, o których mówiła Elizabeth i czuję jak oblewa mnie lodowaty pot. Wyciągam telefon, chcę obdzwonić okoliczne szpitale i dowiedzieć się czy przypadkiem nie przywieziono tam chłopca, ale zanim wybieram numer na wyświetlaczu pojawia się przychodzące połączenie od Jima.

Kutas zawsze ma idealne wyczucie czasu. Waham się czy odebrać, ale ostatecznie przyciskam słuchawkę do ucha.

– Czego chcesz? – Rzucam oschle.

– A może tak dzień dobry? – Przewracam oczami.

– Nie jest dobry, to co będę kłamał. Stało się coś?

– U mnie nie, ale u ciebie chyba coś? Masz taki głos, jakby cię wykopali spod ziemi i kazali udzielić wywiadu na temat agrobiznesu.

– Cooper zaginął – Wzdycham ociężale. – Nie spodziewam się, że to cię ruszy. Jeśli chcesz możesz się rozłączyć.

– Dzieciak Elli? – W jego głosie pobrzmiewa autentyczna troska. Dziwię się tak bardzo, że unoszę obydwie brwi. – Porwał go ktoś?

– Jezu, nie. – Zamieram. – Chyba nie. Kurwa mać.

– Widziałem wczoraj taki program o porywaczach dzieci. Sprzedawali je na czarnym rynku jakimś chirurgom spod ciemnej gwiazdy, żeby ci wycięli wszystkie wartościowe organy.

Czuję jak żołądek wywraca się na drugą stronę.

– Ja jebię.

–Najwięcej płacili za wątrobę. Albo serce? Cholera, nie pamiętam.

– Przestań, mnie straszyć – Cedzę przez zęby.

– Nie miałem zamiaru, po prostu, wiesz, takie gówna się zdarzają.

– Na pewno nie zdarzają się Cooperowi, kurwa. Co robisz?

– Zastanawiam się. Jestem w sklepie. Który ser jest lepszy? kozi czy owczy?

– Przyjedź do mnie, pomóż mi go szukać, bo kurwa, oszaleje.

– A to my teraz znów się przyjaźnimy?

– Co? – Buczę niezadowolony.

– Olewałeś mnie. Zresztą nie tylko mnie, bo Josha także.

– Bo mnie wkurwiliście – Wstaję z krawężnika. – Ale macie szansę odkupić swoją winę.

W słuchawce rozbrzmiewa chichot Jima. Ze wszystkich sił próbuje się uspokoić, choć najchętniej pojechałbym do tego pierdolonego sklepu i dałbym mu w pysk. Wciągam powietrze w płuca, a moja dłoń mimowolnie zaczyna się zwijać w pięść.

– Przyjadę.

– Bez łaski.

– Ja pierdolę, powiedziałem, że przyjadę, to przyjadę. Nie zostawię cię przecież z palcem w dupie. Prześlij mi zdjęcie młodego, będę się rozglądał po drodze. Ach i wziąłem kozi ser.

– Dobrze, owczy jest tłusty.

Wstaję z krawężnika i jedna ręką pozbywam się krawata, rozpinam guziki koszuli i spoglądam na kilka szarych chmur, które przysłoniły słońce. Mam nadzieję, że nie będzie padać, bo nie chcę, żeby Cooper zmókł.

– Jesteś w domu, tatuśku?

– Przed. Pośpiesz się, do kurwy nędzy.

– Nie denerwuj się. To niczego nie zmieni. Rozmawiałeś z Ellą?

– A jak ci się kurwa wydaje!?

– Harris, cymbale, uspokój się i odpowiedz na moje pytanie.

– Twoje pytanie jest durne.

– Z sąsiadami rozmawiałeś? Sprawdzałeś czy nie zatrzymał się u jakiegoś kumpla?

– Zwiał z przedszkola, przeskoczył ogrodzenie. Byłem na cmentarzu, pięć razy objeżdżałem osiedle...a jeśli rzeczywiście ktoś go porwał?

– O tak, ktoś z pewnością porwał, ale twój mózg. Wsiadam do samochodu, zgarniam Josha i będziemy u ciebie za pół godziny, dobra?

– Czekam.

Zdenerwowany chowam telefon, w tym samym czasie kiedy Elizabeth do mnie podbiega. Na jej twarzy widzę malujące się zmęczenie i ból, który uderza mnie w samo serce. Bez zastanowienia otwieram szeroko ramiona i przygarniam ją do piersi.

– Nie ma go – Szlocha w moją koszulę. – Sprawdziłam wszystkie place zabaw, pytałam...nikt go nie widział. Jak to możliwe?

– Znajdziemy go – Mówię z pełnym przekonaniem. – Wróć do domu, postaraj się trochę uspokoić, okej? Cooper w każdej chwili może się zjawić.

– Wiem. – Pociąga nosem. – Masz rację. Powinnam tam na niego czekać.

– Rozmawiałem z Jimem. – Zerkam na nią ostrożnie. – Zdaję sobie sprawę, że nie będziesz z tego zadowolona, ale wyraził chęć pomocy w poszukiwaniach.

– Dlaczego miałabym nie być zadowolona?

– Daj spokój, nienawidzisz moich przyjaciół.

– Owszem, do pewnego momentu tak właśnie było. – Odsuwa się ode mnie. – Nie powiedzieli ci?

– O czym? – Dziwię się.

– O tym, że mnie przeprosili.

– Co?

– Przyjechali do mnie z kwiatami.

Wytrzeszczam na nią oczy, przysięgam, że gdyby teraz, zamiast deszczu spadł z nieba kosmiczny pył byłbym mniej zdziwiony niż tym czego się przed chwilą dowiedziałem. Przeprosili ją? Kwiatami!?

– No co tak patrzysz? – Kobieta krzyżuje ramiona na piersi.

– Ładne były te kwiaty?

– Ładne. Naprawdę nie dowierzasz, co? Ja też miałam ten problem, ale okazuje się, że twoi kumple nie są takimi burakami i zyskują przy bliższym poznaniu. – Wspina się na palce i całuje mnie w policzek. – Wracam do domu, gdyby coś się zmieniło, daj mi natychmiast znać, dobrze?

– Tak zrobię.

Jeszcze przez chwilę patrzymy na siebie, ignorując krople deszczu wsiąkające w nasze ubrania. Jednym spojrzeniem przekazujemy tysiąc słów, które zostawiają w nas kojące ciepło i nadzieję, że wszystko co złe kiedyś się skończy. Odejdzie w zapomnienie, bo nic nie trwa wiecznie. Nic, prócz naszej miłości. Gdy Elizabeth idzie w kierunku swojego domu, ja nadal trwam na chodniku i odprowadzam ją wzrokiem tak długo aż znika za zakrętem. Potem ociężale wchodzę do mieszkania i w sypialni zdejmuję mokre ciuchy. Zakładam pierwsze lepsze sportowe spodenki i koszulkę, którą dwa dni temu przewiesiłem na oparcie krzesła. Podłączam telefon do ładowarki, biorę laptop i siadam na skraju łóżka. W Internecie wyszukuje mapę naszego osiedla i z uwagą studiuję każdą ulicę. Nie ma tego zbyt wiele, skreślam place zabaw i wybiegi dla psów. Wpisuję nazwę przedszkola Coopera, a potem wyznaczam trasę do domu Elizabeth. Pięć i pół kilometra. Czy dziecko w jego wieku pokona piechotą taki dystans? Sięgam ze stoliczka nocnego paczkę papierosów. Zapalam jednego i ponownie analizuję mapę. Chcę rozpocząć poszukiwania od przedszkola, a dokładniej w miejscu, w którym wyskoczył przez ogrodzenie, ale co potem? Dokąd mogło pójść pięcioletnie dziecko? W pobliżu jest parę marketów spożywczych, fryzjer i dwie obskurne knajpy. Czy dla Coopera, któreś z tych mogło wydawać się atrakcyjne? Słyszę przesuwające się w głowie trybiki, kiedy wytężam umysł próbując znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie tej pochrzanionej sytuacji. Wypalam papierosa, zamykam laptop i piszę wiadomość do Elizabeth.


Ja 12:45

Wrócił?


Na odpowiedź nie muszę długo czekać.


Elizabeth Greenfield 12:45

Nie.


Zaciskam zęby, wychodzę z pokoju i szybko pokonuję schody. Już chcę opuszczać mieszkanie, ale gdy chwytam za klamkę i otwieram drzwi przede mną ukazują się gęby moich przyjaciół.

– Dokąd to? – Jim popycha mnie w głąb mieszkania. – Chciałeś zacząć bez nas?

– Skończ to błaznowanie – Wściekam się.

– Po pierwsze musimy mieć plan – Josh wyjmuje z torby trzy krótkofalówki, latarki i turystyczne mapy miasta. – I nie działać na oślep. Jim będzie objeżdżał osiedle, ja pójdę w stronę centrum, a ty tatuśku zajmiesz się drogą od przedszkola do domu mamuśki.

– Nawet oznaczyliśmy to przedszkole – Ciągnie Jim. – Na czerwono, żeby nie było wątpliwości.

– Skąd wiesz, gdzie chodzi do przedszkola? – Pytam chwytając jedną z krótkofalówek.

– Ella mi powiedziała. – Rzuca jakby nigdy nic. – Rozmawiałem z nią.

– Ella – Powtarzam cicho. – To już nie kangurzyca?

– Człowiek uczy się na błędach – Stwierdza gładko Josh. – Zapewne nic nie wspominała o szałowym bukiecie kwiatów jaki dla niej kupiliśmy w ramach przeprosin?

– Wspomniała. Dziś. A wy? Kiedy mieliście zamiar mnie oświecić, hę?

– Czekaliśmy aż za nami zatęsknisz – Jim mruga okiem.

– Kutafony – Mamroczę pod nosem spoglądając na mapkę. – Raczej na niewiele się przyda. Szliśmy już dziś tą trasą.

– No to trochę ją zmodyfikujesz. Chcesz odnaleźć dzieciaka? To zacznij myśleć jak dziecko. – Josh sprawdza latarki i pakuje do kieszeni zapasowe baterie.

– Co w twoim przypadku wcale nie powinno być trudne, Harris – Parska Jim trącając mnie ramieniem.

– Zero jeden do zero dwa, odbiór. – Josh łączy krótkofalówki. – Słychać mnie? Zero jeden do zero dwa, odbiór.

– Ja pierdolę. – Warczę rozdrażniony.

– Ja pierdolę do zero dwa, odbiór.

– Zaraz nakopię ci do dupy – Zgarniam sprzęt i wychodzę z domu pisząc kolejną wiadomość do Elizabeth. Wciąż mam nadzieję, że Cooper wrócił, ale niestety kobieta nie ma dla mnie dobrych wieści. Szlag. Jim wybiega tuż za mną i zatrzymuje się przy swoim mitsubishi.

– Nie martw się, znajdziemy go. Z taką ekipą nie ma szansy na niepowodzenie!

Oby. Oby, kurwa tak było, bo w przeciwnym razie chyba wyrwę z głowy wszystkie włosy. Josh wyłania się z mieszkania chwilę później i wszyscy trzej ruszamy w wyznaczonych wcześniej kierunkach. Nie wiem ile ta to krążenie po ulicach, ale staram się nie wpadać w panikę. Elizabeth nie potrzebuje dodatkowego obciążenia. Mijam rondo, przechodzę na drugą stronę ulicy i mijając przechodni rozglądam się wokół. Nagle słyszę szum krótkofalówki i nieco zniekształcony głos Josha

– Zero jeden do ja pierdolę, odbiór.

– Czego chcesz?

– Może powinieneś powiadomić Noah? Na pewno ma jakiś sprzęt.

– Niby jaki?

– Nie wiem. Przecież nie jestem wojskowym.

– Na wojsko jeszcze czas. Skup się na zadaniu. Bez odbioru.

Wsuwam krótkofalówkę do kieszeni. Nie chcę się rozpraszać, muszę być skoncentrowany. Chodnik, którym idę jest szeroki, popękany i prawie skręcam na nim kostkę, ale mimo tego niezrażony prę dalej. Dochodzę do skrzyżowania i tym razem wybieram drugą opcję. Nie wiem czy dobrze robię, ale może Cooper wybrał złą ulicę, która doprowadziła go do punktu, w którym nie umiał się odnaleźć? Przyspieszam, lecz zaraz się ganię w myślach. Przecież jeśli zacznę biec istnieje spora szansa, że przeoczę coś istotnego. Dobra, powoli. Zrób to, kurwa powoli. Kontroluję oddech, próbuję też ogarnąć swoją wybujałą wyobraźnię, która podsuwa mi obraz czarnej furgonetki i dwóch zamaskowanych dryblasów w kominiarkach, którzy trzymając rzeźnickie noże grożą mojemu chłopcu.


Chwila. Stop.


Serce wali w piersi z prędkością światła, kiedy uświadamiam sobie jak nazwałem Coopera.


Mój chłopiec.


Czuję, że zaczynam się uśmiechać, a zdziwienie, które na sekundę przyćmiło wszystko inne powoli ustępuje zadowoleniu. Tak, to mój chłopiec. Świadomość, że Cooperowi mogłaby się stać jakaś krzywda jest dla mnie prawie nie do zniesienia i powoli rozumiem, że to właśnie jest miłość. Ja pierdolę, kocham to dziecko.

W moim gardle rodzi się krzyk, którego tłumię, bo nie chcę, żeby ludzie z przerażeniem się za mną oglądali. Maszeruję w kierunku przejścia dla pieszych, ale zamiast czekać na zielone odbijam w prawo i niespodziewanie dobiega mnie cichy płacz.

– Coop!? – Wydzieram się i dopiero po kilku sekundach dociera do mnie, że szloch, który słyszę rozbrzmiewa tuż za moimi plecami. Odwracam się w pośpiechu i niewiele myśląc przeskakuję metrowy murek, który odgradza chodnik od kompleksu zieleni. Zauważam swoją zgubę na trawie. Przemoczony chłopiec siedzi z pokurczonymi pod brodę kolanami, a na jego prawym przedramieniu sączy się krew z podrapanej skóry. Jestem pewny, że zaliczył glebę, może nawet dwie. Podchodzę bliżej i kucam.

– Hej, kolego – Wołam łagodnie. – Już dobrze, już jestem.

Dziecko powoli unosi głowę. Wstrzymuję oddech na widok czerwonych, podpuchniętych oczu i strachu, który na szczęście zamienia się w zdumienie.

– N-N-Nate? – Wydusza szczękając zębami, a zaraz potem bez wahania wpada w moje ramiona. – Nate!

– Mam cię, Coop. – Gładzę go po plecach. – Nie płacz. Jestem przy tobie, słyszysz? Jestem tu.

–Zimno mi – Mamrocze niewyraźnie. – Bałem się.

– Czego się bałeś? – Rozcieram jego ramiona.

– Że odejdziesz tak samo jak mama. Proszę, Nate, nie odchodź.

Zagryzam wargę, żeby się nie rozbeczeć.

– Nigdzie się nie wybieram. – Zapewniam całując go w czubek głowy. – Nie masz pojęcia jak bardzo jesteś dla mnie ważny. Umierałem ze strachu o ciebie. Zresztą nie tylko ja. Ella odchodzi od zmysłów. Coop, dlaczego to zrobiłeś?

– Bo chciałem się z tobą pobawić piłką – Pociąga nosem. – Myślałem, że znam drogę.

– Przewróciłeś się? Boli cię to?

– Tak. – Wzdycha. – Tam leży taka duża gałąź, bardzo bolało i leciała mi krew.

– Pokaż mi tę ranę. – Mówię odsuwając delikatnie chłopca. Cooper niechętnie wyciąga rękę w przód. Rzeczywiście nie wygląda to najlepiej. – Odkazimy i opatrzymy.

– Tutaj?

– Chciałbym, ale nie mam przy sobie apteczki. Zrobimy to w domu. Chodź, mój mały łobuzie. – Pomagam mu wstać, a potem ostrożnie unoszę nad murkiem.

– Nate! A piłka?

– Kupię ci nową.

– Ale ja chciałbym bawić się tą. – Smuci się. Cholera jasna. Dlaczego nie może ucieszyć się z faktu, że chcę mu kupić pieprzoną piłkę? Na pewno będzie lepsza niż ta, która zwinął z przedszkola.

– Aye, zaczekaj tutaj.

Cooper kiwa głową.

– Mówię poważnie. Masz tutaj czekać. Ani drgnij.

Biegnę w kierunku tej zasranej piłki, mając nadzieję, że Cooper mnie posłucha. Jest kolorowa w jakieś zwierzęta. Gdyby chciał dostałby o wiele lepszą. Biorę ją i zawracam. Naprawdę się stresuje, cholera jasna, co za paskudny dzień.

– Nigdzie nie poszedłem! – Chłopiec oznajmia wesoło, gdy tylko przeskakuję przez murek.

– Twoje szczęście – Mamroczę pod nosem z ulgą spoglądając na przejaśniające się niebo.

– Co?

– Bardzo się cieszę. – Wykrzywiam usta w uśmiechu.

Nie kłamię, naprawdę jestem szczęśliwy. Chwytam go za rękę i idziemy w stronę skrzyżowania. Nie mogę się doczekać aż wrócimy do domu i Elizabeth odetchnie z ulgą widząc swojego syna. Boli mnie to, jak bardzo cierpi. Wciąż o niej myślę, więc gdy dzwoni moja komórka niemal bez zastanowienia odbieram i euforycznie rzucam:

– Znalazłem go!

Po drugiej stronie cisza.

– Kochanie, jesteś tam?

– Dzień dobry, Czy rozmawiam z panem Nathanem Harrisem, dyrektorem generalnym Harris&Smith?

Kurwa mać.

– Przy telefonie, słucham?

– Natasha Brown, dzwonię w sprawię umówionego spotkania z dyrektorem Candwellem.

Łypię jednym okiem na chłopca, a drugim na ulicę. Przechodzimy na drugą stronę.

– Przy telefonie, w sprawie spotkania, proszę kontaktować się z moją sekretarką, Zoe Milton.

– Rozumiem, dziękuję za informację. Życzę panu udanej reszty dnia.

– Nate! Nate! Patrz iguany! – Cooper podskakuje z podekscytowania, a w słuchawce rozbrzmiewa cichy chichot. – Ale wielka!

Z początku mam ochotę przewrócić oczami i zwrócić obydwojgu uwagę, ale potem dochodzę do wniosku, że przecież nic takiego się nie stało. Luzuję.

– Największe iguany są w Indiach – Mówi kobieta. – Moja córka też jest ich fanką.

– Ee...dzięki. To znaczy dziękuję pani za informację, na pewno ją zweryfikuję. – Spoglądam na Coopera. – Dlaczego się zatrzymujesz?

– Nie rozumiem? – W głosie kobiety słyszę zdziwienie.

– Przepraszam, mówiłem do dziecka. Niestety zastała mnie pani poza firmą.

– To rodzinka! – Chłopiec piszczy zachwycony.

– Rozumiem, nie będę dłużej zabierać pańskiego czasu, skontaktuję się z panią Milton.

– Słusznie. – Uśmiecham się i szybko rozłączam. – Cooper, hej, nie rób tego. Nie podchodź do tych zwierząt. Na pewno mają jakieś choróbska.

– Iguanowa rodzinka! To ja, a tam Ella, a ten największy to ty. Ciekawe dokąd idą?

– Do domu. – Sapię. – Są głodne i zmęczone. Najchętniej usiadłyby na dupskach i oglądały powtórkę meczu rugby.

– Możemy pójść za nimi?!

– Nie.

– Gdzie mieszkają iguany? Mają gniazdka?

– Mhm. Luksusowe gniazda o powierzchni stu metrów kwadratowych z tarasem, basenem i wszystkimi dobrami, które umilają egzystencję.

W czasie naszego marszu kilka razy odezwała się krótkofalówka. Najpierw Jim, potem Josh. Obydwoje przejęci brakiem dziecka radzili, żebym włączył do poszukiwań swojego brata, albo najlepiej policję. Koniecznie z psami tropiącymi. Trochę mi zajęło zanim ich uspokoiłem. Właściwie kiedy mówiłem słynne „bez odbioru" wchodziliśmy przez furtkę i mknęliśmy prosto do drzwi. Gdy weszliśmy do środka, Elizabeth natychmiast przybiegła do nas z pokoju i widząc Coopera opadła na kolana zalewając się łzami. Obserwowałem jak rozpaczliwie tuli go do swojej piersi i zasypuje drobnymi pocałunkami. Stałem i patrzyłem na nich, a moje serce kolejny raz usiłowało wyrwać się z wnętrzności. Biło jak szalone, zupełnie jakby w ten sposób chciało mi oznajmić, że zmartwychwstało.

– Nigdy, przenigdy nie uciekaj – Słucham drżącego głosu kobiety. – Obiecaj mi, że już tego nie zrobisz.

– Obiecuję – Chłopiec zerka na mnie ponad jej ramieniem i rozciąga usta w szerokim uśmiechu. – Teraz przynajmniej jesteśmy razem, aye? Jak rodzina.

Wzruszenie ściska mnie za gardło. Wiem, że nie powinienem beczeć, ale nie umiem zapanować nad tymi głupimi łzami, które toczą się po moim policzku. Odrywam się z miejsca, przyciągam do siebie te dwie najważniejsze osoby w moim życiu i szczelnie obejmuję ramionami.

– Kocham was, moje skarby.

ELLA

Stoję na mokrej trawie w ogrodzie Nate'a i spoglądam w niebo. Przez szaro-niebieskie płótno nieśmiało przedzierają się promienie słońca. Czuję chłód na skórze, co jest zapowiedzią nadchodzącego wieczoru. Na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech, kiedy słyszę wesoły pisk Coopera. Niewiadoma, która pojawiła się wówczas, gdy zaginął wyssała ze mnie wszelką energię. Jestem wykończona, choć nieskończenie szczęśliwa mając swojego synka przy sobie. Całego i zdrowego. No może poza niewielką ranką na przedramieniu, którą opatrzyłam zaraz jak tylko pojawił się w mieszkaniu.

Z zadowoleniem obserwuję jak chłopiec wraz z trójką dorosłych mężczyzn kopie kolorową piłkę.

– Hej! To był faul! – Krzyczy Jim podnosząc się z ziemi.

– Nie zmyślaj! – Buczy Nate. – Nawet cię nie dotknąłem!

– Właśnie! Nawet cię nie dotknęliśmy! – Włącza się Cooper.

Tłumię śmiech widząc jak chłopiec bierze w obronę Nate'a.

– No dalej! Grajcie! – Złości się Josh. – I tak każdy z was przegra, więc po cholerę się wykłócacie o jeden faul?

– Ha! Czyli przyznajesz, że Harris nie gra zgodnie z przepisami?!

– Weź ty się pierdolnij w łeb – Mamrocze Nate oddając piłkę Jimowi.

– Ja chcę! Ja chcę teraz kopnąć! – Cooper patrzy błagalnie na mężczyznę. Jim wzdycha głęboko, ale ostatecznie ustępuje i podaje piłkę mojemu chłopcu, na co ten z miną chochlika wbija w pustą bramkę dwa gole.

– Tak się nie robi! Nie stanąłem na bramce! – Josh wymachuje nerwowo rękoma. – Za to macie anulowane punkty!

– A to cwany lis! – Rechocze Jim. – Gdybym nie wiedział, to pomyślałbym, że rzeczywiście jesteś jego ojcem, gałganie.

Moje serce bije coraz mocniej. Jim zupełnie nieświadomie wypowiedział na głos moje marzenie. I choć wiem, że mężczyzna nigdy nie zostanie jego biologicznym rodzicem, to gdzieś w środku serca mam nadzieję, że zostaniemy pełnoprawną rodziną.

***

Jakiś czas później idę do jego sypialni. W głowie wciąż pobrzmiewa mi piosenka z Madagaskaru, którego obejrzeliśmy zanim Cooper usnął na sofie.

– Wiesz, że nawet przez sen wypowiadał moje imię? – Dociera do mnie nieco zdziwiony baryton Nate'a.

– Związał się z tobą. – Zauważam łagodnie.

– Myślałem o tym. – Zaskakuje mnie. – I dziś zrozumiałem, że go kocham.

O boże, nie wierzę w to co słyszę. Podchodzę do mężczyzny i bez słowa wtulam się w jego nagą pierś. Przyciskam policzek w miejscu, gdzie bije serce i napawam się tą niezwykłą chwilą. – Sądzisz, że zwariowałem?

– O tak, panie Harris. Zwariował pan na naszym punkcie.

– Elise, jesteście dla mnie wszystkim. I wiem, że wydam się teraz ckliwy, ale muszę to powiedzieć, aye? Niech nasze wspólne życie rozpocznie się właśnie teraz. Właśnie w tym momencie. Niczego bardziej nie pragnę. Dam z siebie sto...nie, dwieście procent. Będę waszym oparciem, waszą siłą. Naprawdę na wiele mnie stać.

– Och, Nate – Słowa zamierają mi w gardle. Wyciągam ręce i obejmuję go za szyję, jednocześnie przyciągając twarz do swojej twarzy. – Ja ciebie też kocham.

– Doprawdy? – Zaczyna się droczyć.

– Czyżbyś miał jakieś obiekcje? – Pytam wprost w jego rozchylone usta.

– A co? Wiesz jak się ich pozbyć?

Całuję go delikatnie i odsuwam się zanim odwzajemni pocałunek.

– To jest twój plan na pozbycie się moich obiekcji?

– Połóż się. – Mówię stanowczo i patrzę z zachwytem jak unosi wysoko brew. – No dalej, obiecuję, że nie cię nie ugryzę.

– Marzę, żebyś to, kurwa zrobiła. – Tłumiąc śmiech wskakuje do łóżka. – Co dalej?

– Nic.

– Słucham?

– Idziemy spać. Jest bardzo późno.

Nate wygląda na zawiedzionego i prawie jest mi go żal. Prawie, bo w tej samej chwili w jego oczach pojawia się łobuzerski błysk, a usta rozciągają się w mrocznym uśmiechu, który powoduje gęsią skórę na całym moim ciele.

Tęskniłam za tym!

Kładę się obok niego. Jakby nigdy nic.

– Jeśli myślisz, że będziemy grzecznie spać przez całą noc to jesteś w cholernym błędzie. Nie uprawiłem seksu od bardzo, bardzo dawna i potrzebuję twojej cipki.

– Hmm

– O nie, skończ z tym swoim „hmm" to „hmm" do niczego nie jest nam potrzebne.

– Hmmm

– Elizabeth, ostrzegam cię

– Hmmmm

Nate szybko się denerwuje i zanim się orientuje przyszpila mnie swoim ciałem do materaca. Chichoczę, gdy wsuwa dłonie pod moją koszulkę, lecz krótko potem śmiech zamiera mi w krtani, gdy zaczyna ugniatać moje piersi. Och, brakowało mi tego. Z rozkoszą wyginam plecy w łuk i pozwalam mu ściągnąć ze mnie ubranie.

– Jesteś perfekcyjna – Mruczy skręcając w placach moje sutki. – Tak, kurewsko perfekcyjna, że mógłbym dojść od samego patrzenia na ciebie.

Atakuje ustami moje rozchylone wargi. Wślizguje się językiem i sprawia, że daję się ponieść żądzy, która wypełnia każdą komórkę mojego ciała. Pragnę go. Rozpaczliwie potrzebuje poczuć go głęboko w sobie. Drżę, gdy rozchyla kolanem moje uda, a potem wyznacza delikatnymi pocałunkami ścieżkę w dół mojego brzucha. Skręcam się pod nim, wiję, prosząc o zakończenie tych piekielnie słodkich tortur. Wbijam oczy w sufit, wszystko wokół wiruje. Czuję jak zaczyna ssać moją cipkę i jedyne co mogę zrobić to napełnić powietrzem płuca. Unosi moje nogi, opiera na swoich barkach i jeszcze bardziej rozszerza moje kolana. Wyciągam ręce i łapię go za głowę, jego język pieprzy moją cipkę, a ja coraz mocniej szarpię go za włosy. Bezwstydnie poruszam biodrami mrucząc jego imię, jakby to był klucz do mojego spełnienia. Nate odrywa ode mnie usta i na sekundę podnosi głowę. Mruga seksownie, a potem wsuwa w moje wnętrze dwa palce i zaczyna mnie nimi posuwać.

– Och, tak – Wzdycham rozgorączkowana. Pożądanie spala mnie na popiół. Nie jestem w stanie kontrolować drżenia swoich mięśni. Jego ciepły język pieści moją łechtaczkę. Niemal krztuszę się własną śliną, gdy palce docierają do punktu G. Pot zrasza moją skórę, staję się bezwolna niczym pacynka. Pędzę na oślep w stronę orgazmu. Jestem coraz bliżej, widzę jak chowa się tuż za rogiem.

– Bądź grzeczną dziewczynką i dojdź dla mnie. – Niski, drapieżny głos Nate'a nakręca mnie jeszcze bardziej. Boże, uwielbiam, kiedy mówi w ten sposób. Ten mężczyzna to mistrz seksu, prawdziwa seksualna bestia. Moim ciałem targają potężne dreszcze. Zatapiam się w rozkoszy. Szczytuję, a on zachłannie zlizuje każdą kroplę mojego spełnienia.

– Smakujesz tak cholernie zajebiście – Mamrocze pozbywając się bokserek. Z zachwytem wpatruję się w jego nabrzmiałego kutasa, a moje nogi ponownie zaczynają się rozchylać. Nie potrafię się nim nasycić. Wciąż mi mało. Nate wyjmuje z szuflady opakowanie prezerwatyw i rzuca je na pościel.

– Załóż mi. – Nakazuje.

Biorę w dłonie pudełeczko i drżącymi palcami wyciągam pakiecik. Chcę go otworzyć, ale powstrzymuje mnie swoim surowym spojrzeniem.

Nah. – Mruży oczy. – Zębami.

– Zębami? – Oblewam się rumieńcem. – Chcesz żebym zrobiła to zębami?

– Tak.

Niepewnie odrywam zębami kawałek pakiecika, a Nate ujmuje w dłoń członka. Spoglądam łakomie jak go pompuje i nie mogąc się powstrzymać przyciskam usta do cudownie napiętego sześciopaku. Czubkiem języka dotykam każdego stalowego mięśnia i czerpię satysfakcję z jego gardłowych pomruków, które wypełniają cały pokój. Powoli naciągam prezerwatywę na sztywnego penisa, a krótko potem Nate popycha mnie na plecy i rozszerzając moje kolana wdziera się głęboko w moją wrażliwą cipkę.

– O rany, Nate

– Wiem, skarbie. – Całuje mnie mocno w usta.

Czuję rozciąganie, och jest taki wielki. Balansuje na granicy bólu i pożądania. Łapie mnie za biodra i wbija się we mnie jeszcze bardziej, tak, że oboje otwieramy usta z rozkoszy.

– Kurwa – Sapie. – Kocham twoją cipkę.

– Ach, jak dobrze – Szepczę. – Tęskniłam za tym. Nie masz pojęcia jakie to cudowne uczucie być wypełnioną przez twojego kutasa.

– Moje miejsce jest w tobie. – Nie odrywając ode mnie wzroku oplata się moimi nogami w pasie i zaczyna się rozpędzać. Jego oczy uciekają w głąb czaszki, gdy pieprzy mnie z całą mocą. Walcząc o oddech patrzę na mojego mężczyznę. Och, Nathan Harris wie jak zadowolić kobietę. Odpływam.

– Nikt inny nie może cię posuwać – Dyszy w moją szyję.

Spoglądam w jego pociemniałe oczy obezwładniona przyjemnością.

– Jestem kurewsko poważny – Gryzie mnie w bark. – Należysz do mnie.

– Nate – Nie mogę się skupić, wszystkie słowa uciekają z głowy.

– Twoje ciało jest moje, twoje myśli są moje, jesteś, kurwa cała moja.

Przyciskam usta do jego zrośniętego policzka.

– Chcę żebyś to zapamiętała

– Zawsze dostajesz to czego chcesz? – Pytam cicho, choć doskonale znam odpowiedź.

– Zawsze. – Odpowiada ochryple i zamyka oczy w ekstazie. – Och, kochanie, zaraz, kurwa, się w tobie spuszczę.

– Tak, daj mi to. – Zachęcam unosząc biodra. – Rżnij mnie, Nate. Chcę poczuć jak dochodzisz.

– Tak, tak...o kurwa! – Krzyczy splatając ze mną palce. – Dobrze, tak. Pracuj biodrami, mała, o właśnie tak. Nie zatrzymuj się. Nawet, kurwa, nie próbuj się zatrzymać.

Naszymi ciałami wstrząsają konwulsje, czuję jak jego fiut napręża się i gwałtownie podryguje zalewając gumkę gorącą, gęstą spermą. Wpadam w otchłań, krzyczę przeżywając kolejną wyjątkową chwilę. Jego usta opadają na moją szyję, a potem delikatnie wgryza się zębami w miękką skórę. Obydwoje ciężko sapiemy i trzymając się w objęciach próbujemy uspokoić nasze rozedrgane ciała. Nate powoli wysuwa się z mojej cipki, zdejmuje prezerwatywę i wyrzuca ją do kosza na śmieci, a następnie wraca i przyciąga mnie do swojej piersi.

– Zadowolona? – Ustami muska moją skroń.

– O tak. – Rozciągam usta w leniwym uśmiechu. – Jesteś wspaniały.

– To oczywiste – Rzuca z lekkim rozbawieniem w głosie. – Nawet nie wiesz jak cholernie tęskniłem.

– Chyba nie umiemy żyć w pojedynkę – Stwierdzam bawiąc się drobnymi włoskami na jego klacie. – Za bardzo pana kocham, panie dyrektorze.

– Z wzajemnością, panno Greenfield.

Nakrywa mnie kołdrą i czule całuje we włosy.


To właśnie miłość. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top