45
ELLA
45
Budzi mnie śpiew ptaków. Promienie słońca wpadają przez uchylone okno. Spoglądam na śpiącego Coopera i z czułością odgarniam włosy z jego twarzy. Oboje usnęliśmy na sofie podczas oglądania filmu o dużym czerwonym psie. Gładzę jego policzki walcząc z napływającymi łzami. Martwię się, że mimo moich wysiłków, chłopiec nie będzie w stanie zrozumieć dlaczego zabraniam mu spotykać się z Natem. Świadomie ponoszę odpowiedzialność za jego złość. Nie powinnam była tak łatwo ufać mężczyźnie. Nie powinnam była dopuszczać go do naszego życia. Ostrożnie podnoszę się z miejsca i rozciągam zastane mięśnie. Chcę skupić się wyłącznie na dziecku, dlatego wyrzucam ostatnie wydarzenia z głowy i udaję, że nic się nie stało. Poprawiam zsuwające się z bioder spodenki do spania i ruszam w kierunku kuchni. Potrzebuję kawy i może jakiegoś ciastka dla osłody. Napełniam czajnik myśląc o aktywnościach dla Coopera kiedy nagle dociera do mnie ciche puknie do drzwi. Tężeję. Nie spodziewam się nikogo. Lekko zaniepokojona zerkam przez judasza.
Co to ma znaczyć?
Dwóch mężczyzn stoi pod moimi drzwiami. Z kwiatami. Przypatruję się ich twarzom i nagle dociera do mnie, że to kumple Nate'a. Czego ode mnie chcą? Niechętnie pociągam za klamkę, a potem mierzę wzrokiem jednego i drugiego. Szczerze mówiąc obaj wyglądają na wystraszonych, co nieco poprawia mój nastrój.
- Nathan was przysłał? - Pytam nadając głosowi obojętny ton.
- Nie - Jim wbija wzrok w ziemię.
- Nate o niczym nie wie - Mruczy Josh. -Trzymaj, to dla ciebie. - Wciska w moją dłoń bukiet kwiatów. To białe gerbery i fioletowe margerytki.
- Być może trochę namieszaliśmy - Dodaje niechętnie Jim. - Skąd mieliśmy wiedzieć, że on i ty - Łapie gwałtownie powietrze - Że wy tak na poważnie? Kupiłem kwiaty myśląc, że może uda nam się, no wiesz, zatrzeć tamte ślady i rozpocząć od nowa. - Podobnie jak Josh pakuje w moją dłoń bukiet. Tym razem są to kolorowe tulipany. Ledwo udaje mi się je wszystkie utrzymać.
- Właściwie to ja byłem pierwszy - Mamrocze Josh.
- Chuja byłeś pierwszy - Odpyskowuje Jim. - Weszliśmy do kwiaciarni równo.
- Ale pomysł był mój. - Łypie na niego okiem. - Ty chciałeś dać voucher do parku rozrywki.
- Dla syna. - Tłumaczy Jim. - Każdy dzieciak byłby zadowolony, prawda?
- Cooper ma pięć lat - Odpowiadam nieco zaskoczona. - I lęk wysokości.
- Dlatego kwiaty - Josh uśmiecha się niepewnie. - Mam nadzieję, że trafiłem w twój gust? Naprawdę zależy mi na wyprostowaniu naszej sytuacji. Nie chcę stracić przyjaciela, a Nate sukcesywnie ignoruje moje połączenia.
- Nie przyszedł na siłownię. - Jim patrzy na mnie z bólem.
- Zawsze przychodził. To nasza tradycja. - Wyjaśnia Josh. - Co tydzień, ale teraz kompletnie nas zignorował. Nigdy się tak nie zachowywał.
- Zrozumieliśmy pewne sprawy i przyjechaliśmy. - Jim wzrusza ramionami. - Chyba nie jest za późno?
Chcę być stanowcza, ale żadne słowa nie chcą wyjść z moich ust. Stoję w otwartych drzwiach i przypatruję się bukietom.
- Skąd w ogóle pomysł na ten układ? - Szepcę - Kto go wymyślił?
- Ja. Nie szukaj w tym żadnego drugiego dna. To po porostu wydawało się właściwie. Nie planowałem nikogo skrzywdzić.
-Martwiliśmy się o niego. - Josh nie spuszcza ze mnie oka. - Każdy z nas miał przygodę z larwą, która tylko czekała na okazję, aby wpełznąć do portfela. Chcieliśmy go chronić. No i nie obraź się, ale kobieta z dzieckiem nie wpisywała się w nasz styl. Szukaliśmy zabawy.
- Nadal możecie jej szukać. Nie widzę przeszkód. - Wykrzywiam usta w grymasie.
- Nate widzi - Wzdycha Jim. - Totalnie mu odjebało na twoim punkcie.
- Trzymasz go za jaja - Josh robi krok w moim kierunku. - Gdybyś powiedziała, że chcesz gwiazdkę z nieba, jestem pewny, że dla ciebie ją, kurwa, zdobędzie.
- Na pewno nie wie o waszej wizycie? Jestem przekonana, że kazał wam to wszystko powiedzieć. - Mierzę ich nieufnym spojrzeniem.
- Nie wie. - Śmieje się cicho pod nosem. - Pewnie nawet zapomniał o naszym istnieniu.
- Nie macie pojęcia jak podle się poczułam kiedy dowiedziałam się prawdy.
- My też nie wiedzieliśmy o tym, że cię kocha.
Zaciskam zęby z bólu.
- Nie powiedział nam. Ani słowem. - Ciągnie Josh.
- Sądziłam, że wiecie.
- Wiesz, Ella, ja też sądziłem, ale gówno z tego wyszło. Bałwan nie mówił wszystkiego. Powinienem mu wjebać, ale tym razem go oszczędzę, bo kiedy ostatnio go widziałem to wyglądał jak...
- Rozjechana małpa - Jim przychodzi mu z pomocą.
- Rozjechana małpa? - Dziwi się. Ja w sumie też. - Gdzie ty, kurwa widziałeś rozjechaną małpę, debilu?
- Może to był leniwiec. Nie wiem. Ciemno było, okej? W każdym razie coś rozjechanego. Wyssałaś z niego życie.
- Zniknął z netu.
- To akurat inny powód. - Rzucam nerwowo.
- Taa, coś słyszałem. - Josh marszczy gniewnie brwi. - Nie sądzę, żeby Nate pierwszy wyleciał z łapami. To znaczy, jasne, jest narwany, ale przede wszystkim ogarnięty. Nie naraziłby się aż tak.
- To musi być jakaś ustawka. - Zgadza się Jim. - Za bardzo go szkalują. Widzieliście te żałosne wpisy na Instagramie? Życzą mu ubóstwa.
- I więzienia. - Josh przewraca oczami. - Zgłaszałem to jako spam. Jak można, kurwa, komuś życzyć ubóstwa? Ja pierdolę.
- Ta cała medialna szopka jest ustawiona przez Bernarda. - Wykrztuszam. - Mam nadzieję, że szybko poniesie karę za swoje zachowanie. - Spoglądam na bukiety, które wyślizgują mi się z rąk. - Raz jeszcze dziękuję za kwiaty. Kompletnie się tego nie spodziewałam. Jeśli macie ochotę, to zapraszam na kawę, ale ostrzegam, Cooper jeszcze śpi, więc obowiązuje cisza. Dacie radę ją zachować?
- Dlaczego każdy nas testuje? - Josh przewraca oczami. - Czy wyglądamy na jakieś cipy?
- Słucham? - Unoszę brew.
- Mnie w to nie mieszaj, dobra? - Irytuje się Jim. - Wybacz mu, nie wie co mówi. Twoja cipka jest na pewno o wiele ładniejsza od jego paskudnej gęby.
- Wchodzicie czy wychodzicie? - Pytam tłumiąc śmiech. Niech to, wcale nie chciałam, żeby mnie rozbawiali. Wręcz przeciwnie. Miałam być stanowcza i zła.
- Wchodzimy. - Josh nie może powstrzymać się przed śmiechem. - Zawsze trzeba wejść, gdy kobieta zaprasza.
- Och, nie wierzę w to co słyszę!
- Ja też. - Jim posyła mi delikatny uśmiech. - Może po postu zostawimy go na wycieraczce? Dotrzyma towarzystwa roślinom w doniczkach. Obawiam się, że przez swój atak ADHD obudzi twojego syna.
- ADHD? - Patrzę na Josha z troską. - Serio? Wszystko w porządku?
- Nie słuchaj tego zjeba! - Warczy. - Jeszcze słowo, a ADHD poczujesz na swoim ryju. Ella, nie choruję, okej?
- Tylko walczy z uzależnieniem. - Parska Jim. - To tinderoholik.
- Sam jesteś, kurwa, tinderoholikiem. I to na dodatek niewyżytym seksualnie.
- Dobra, stop! Chodźcie już na tę kawę.
Mam wrażenie, że zaraz mi głowa pęknie. Josh i Jim są strasznie rozgadani i z ledwością za nimi nadążam. Mimo wszystko mam nadzieję, że zachowają się dojrzale i nie obudzą Coopera. Prowadzę ich do kuchni, tam wstawiam bukiety do wazonu z wodą i wsypuję kawę do trzech kubków. Mężczyźni są tak potężni, że zajmują niemalże całą wolną przestrzeń.
- Pijecie z mlekiem czy czarną?
- Z mlekiem. Ja bez laktozy, a tamten migdałowym.
- Mam tylko krowie. Z laktozą.
- Jezu - Stęka. - Jak ty żyjesz?
- Mogę zaoferować wodę. Przefiltrowaną. - Mówię nieco sarkastycznie.
- Niech będzie. - Wzdycha ociężale. - Z miętą i cytryną.
- A dla mnie z lodem. - Jim siada na krześle i przypatruje się rysunkom Coopera, które wczoraj powiesiłam na lodówce. - Dwie kostki wystarczą.
- Jak to jest być matką, Ella? - Josh opiera się o kuchenny blat i z zaciekawieniem spogląda w stronę pokoju. - Nie czujesz się przytłoczona obowiązkami?
- Jak to jest być matką? Najlepiej na świecie. - Uśmiecham się podając mężczyźnie szklankę z wodą. - To obowiązek, owszem, ale traktujesz go nieco inaczej niż na przykład pracę. Wychowanie, choć potrafi być męczące daje również wiele radości. Zrozumiesz o czym mówię, kiedy założysz rodzinę.
NATE
Siedzę na skórzanej sofie i tępym wzrokiem patrzę w ekran telewizora. Gram w fifę, a moja głowa pulsuje ze zmęczenia. Jestem wściekły. Nie potrafię się skupić i tracę punkty. Ściskam pad w dłoni tak mocno aż bieleją knykcie. Ostatnie dni to prawdziwe piekło. Z całych sił próbuję przekierować uwagę na grę, ale z marnym skutkiem. Wyciągam się w przód, zgarniam z blatu stoliczka butelkę piwa i przyciskam ją do ust. Upijam parę łyków, odstawiam i wracam do wirtualnego meczu, który wcale mnie nie interesuje. Właściwie to nic nie jest w stanie przyciągnąć mojej uwagi na dłużej niż parę minut. Z nieznanych powodów mam przyspieszony oddech. Czuję się rozbity. Sobota minęła, sam nie wiem kiedy. Niedziela rozpoczęła się potężnym bólem głowy i głupimi głuchymi telefonami. Usilnie staram się skoncentrować na grze, bo przeciwna drużyna pokonuje mnie niemal dwoma bramkami, lecz im bardziej próbuję tym bardziej mam ochotę coś rozjebać. Mam zamiar znów napić się piwa i tym samym skończyć tą cholerną butelkę, ale wówczas rozlega się dzwonek do drzwi.
Niezadowolony postanawiam ignorować natręta, lecz ten nie odpuszcza. Złoszczę się, wciskam pauzę i nie patrząc kogo licho niesie szarpię za klamkę.
- Cześć, Nate! - Na widok rozpromienionej Sky z Johnnym na rękach, oczy niemal wychodzą mi z orbit. Zaczynam się zastanawiać czy przegapiłem jakieś urodziny, imieniny czy inne gówna. Mój umysł pracuje tak szybko, że niemalże słyszę ten stukot obracających się trybików.
- Pomyślałem, że wpadniemy - Noah czujnie przypatruje się mojej twarzy. - Mam nadzieję, że nie masz nam tego za złe? Johnny tęsknił.
Wykrzywiam usta w uśmiechu gdy spoglądam na chłopca.
- Nie - Cofam się w głąb mieszkania. - Wejdźcie. Z góry przepraszam za bałagan, ale ostatnio jestem bardzo zapracowany. Czego się napijecie?
- Na pewno nie piwa - Noah marszczy brwi z dezaprobatą.
- Nie martw się, my też ledwo wyrabiamy. - Sky siada na sofie, a jej dłonie niemal natychmiast wędrują na brzuch. - Grace pojechała do Tracera na weekend i och, to naprawdę wykańczające. Wyobraź sobie, że... - Urywa, gdy dostrzega jak Johnny wspierając się o stolik próbuje dosięgnąć butelki z piwem. - Hej! Kolego! Nie zapominamy się? Noah, proszę, zwrócić mu uwagę, bo ja już nie mam siły. Przysięgam, że nie mam siły!
Noah wzdycha głęboko, pochyla się nad synem i bierze go w ramiona.
- Schowaj - Mruczy wskazując ruchem głowy na butelkę.
- Wszystko u was okej? - Upewniam się.
- Hormony - Noah robi krzywą minę. - Nieprzespane noce, stosy brudnych ciuchów, robota, farma...żyjemy jak w kołowrotku.
- Widzę, że nie tylko ja przechodzę kryzys - Parskam pod nosem.
- Może gdybyś przebywał w domu tak często jak w tych zasranych barakach to byłoby inaczej. Nie pomyślałeś o tym, mój drogi mężu?
- Galah, uspokój się.
- Ależ ja jestem spokojna! - Sky podrywa się z sofy. - I jestem przeszczęśliwa, kiedy muszę zajmować się całym domem. I wcale nie wkurza mnie fakt, że nie mam cholernego obywatelstwa chociaż żyję w tym kraju już dwa lata!
- Czy ona z obowiązków domowych przeszła bezpośrednio na sprawę z obywatelstwem? - Pytam brata, a ten kiwa głową.
- Wczoraj chciała wracać do Ameryki.
- Co?
- Ubzdurała sobie, że nikt jej tutaj nie chce. Najpierw była wściekła, potem płakała, a na końcu zaczęła się śmiać i pokazywać środkowy palec mówiąc, że ma w dupie rząd. Hormony, Nathan. Jesteśmy w połowie drogi, pod koniec zaczniemy się czołgać.
- Powiedziałbym, że ci współczuję, ale u mnie ten sam gnój. - Podchodzę do dziecka i delikatnie muskam palcami jego nos. - Ciesz się beztroską, kolego. Potem będzie gorzej.
- Nie przejmuj się Bernardem - Noah świdruje mnie spojrzeniem. - Prawnicy dobiorą mu się do dupy. Musisz tylko to przetrwać ten trudny czas.
- Jak ty? - Rzucam z lekką ironią.
- Taa. - Łypie okiem na Sky. - Trzeciego malucha nie będzie. Gwarantuje.
Śmieję się. Może to podłe, ale widok zmęczonego brata i jego podminowanej żony sprawia, że na moment odsuwam od siebie swoje problemy. Wyłączam fifę i ustawiam program dla dzieci, a następnie przechodzę do kuchni. W lodówce mam sok pomarańczowy, więc rozlewam go do szklanej karafki i wraz z szklankami zanoszę na stolik. Chcę zająć miejsce obok kobiety, ale w tej samej chwili chłopiec zaczyna machać rękoma. Bez problemów odczytuję jego niemą prośbę i przechwytuję chłopca z ramion brata. Tulę dziecko do piersi przypominając sobie Coopera. Tęsknie za nim. Z każdym dniem bardziej. Otwieram drzwi tarasowe i wolnym krokiem wchodzę na trawę. Chłopiec rozgląda się z zaciekawieniem, a na jego ustach rozkwita szeroki uśmiech.
- Podoba ci się, aye? - Zagaduję go. - Pamiętasz jak kąpałeś się w basenie?
Johnny owija swoje drobne ręce wokół mojej szyi.
- Nasikałeś do wody - Ciągnę spacerując. - Musiałem ją wymieniać, a to wcale nie takie łatwe. Poświeciłem na to całe dwa dni, kolego. Całe dwa dni.
Chłopiec mamrocze coś niezrozumiałego, a potem zaczyna ciągnąć mnie za włosy. Próbuje zapanować nad tym małym potworem. Odchylam głowę, a ten wybucha śmiechem. Unoszę go, całuję w oba policzki i lekko podrzucam. Johnny piszczy z radości i nagle cofam się do momentu, kiedy zrobiłem to samo Cooperowi. Jego reakcja mnie zaskoczyła, byłem pewny, że każde dziecko lubi taki rodzaj zabawy. Smucę się. Mój uśmiech znika, nabieram powietrza w płuca i siadam na trawie. Johnny wspina się na moje kolana, dotyka dłonią policzka i przyciska swoją twarz do mojej. Wiem, że jest zbyt mały na zrozumienie sytuacji, w której się znalazłem i ze współczuciem to nie ma zbyt wiele wspólnego, ale mimo wszystko robi mi się cieplej na sercu. Nie wiem ile czasu spędzamy w ogrodzie, ale gdy wracamy Sky siedzi na kolanach Noah z pełnym zaangażowaniem odpowiada na jego pocałunki. Zatrzymuję się i przez chwilę gapię na tę dwójkę. Cieszę się z ich szczęścia, ale już po kilku sekundach odwracam wzrok i zaciskam zęby, żeby się nie rozbeczeć. Co za kurewskie uczucie. Wzruszenie, ból, miłość, rozpacz. To wszystko kąsa moje serce i kusi rozum kolejną butelką piwa. Ukrywam twarz w ramionach dziecka, a następnie zmuszam się do uśmiechu i jakby nigdy nic wołam:
- Państwo, może przejdzie do sypialni, aye?!
Sky nieruchomieje, zaś Noah parska śmiechem.
- Zgorszonego nie zgorszysz - Odpyskowuje. - Co robiliście na tarasie?
- Kradliśmy miliony z konta Elona Muska - Sypię żartem.
- I co? Będzie coś z tego? - Sky patrzy to na mnie to na swojego syna.
- Znając życie wszystko przejebie na marchew. - Buczy Noah. - Boże, ten dzieciak uwielbia surową marchew.
- Albo kaszkę. - Chichocze Sky.
- Waniliową - Mówię z uśmiechem na ustach. - Pamiętam.
- A to wina galah - Noah pieszczotliwie masuje brzuch żony.
- Wcale nie.
- Wcale tak. Przypomnij sobie jak...o boże - Nagle słowa zamierają mu w krtani, a oczy stają się tak wielkie, że zastanawiam się czy nie wezwać pomocy medycznej. Może właśnie teraz przechodzi atak serca, a ja zamiast działać tylko się gapię? Już chcę coś powiedzieć, kiedy niespodziewanie rozdziawia usta, a z jego wnętrza ulatuje cichy jęk.
- Kopnęła - Szepce.
- O tak, poczułam. - Sky kładzie swoją dłoń na dłonie mojego brata. - Nasza córeczka.
- Dajesz mi tak wiele, kochanie - Noah splata z nią palce. - Kocham cię.
- Nawet kiedy marudzę?
- Aye, zwłaszcza wtedy.
Zazdroszczę im. Zazdroszczę tak mocno, że mam ochotę wybiec z mieszkania i paść na kolana przed drzwiami Elizabeth. To nie może się tak skończyć, prawda? Przezwyciężymy te wszystkie pieprzone trudności i będziemy szczęśliwi. Na swoich zasadach, na swój sposób. Będę ją trzymał w objęciach nie pozwalając odejść.
Nigdy nie pozwolę jej odejść.
Odzyskam cię, skarbie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top