35
NATE
35
Wchodzę do windy i przymykam z bólem powieki. Szaleje we mnie dziwna kombinacja złości, żalu i przygnębienia. Niemalże czuję jak gniew rozsadza mi żyły i zalewa mnie wrząca krew. Rozwiązuję krawat i wsadzam go do kieszeni spodni. Jest gorąco. Pot spływa po moim czole mimo chłodnych podmuchów klimatyzacji.
– Proszę zatrzymać!
Dobiega mnie kobiecy głos. Zaciskam zęby. Nie planowałem towarzystwa. Nie mam ochoty na rozmowy, nawet te nic nieznaczące. Jedyne czego chcę to dostać się na parter i pójść na siłownię. O niczym innym nie marzę. A mimo to wyciągam rękę i przytrzymuję windę.
– Och, dziękuję – Mamrocze kobieta wpadając do środka. – Ale miałam szczęście.
Uśmiecham się uprzejmie i wciskam „0"
– Jeszcze nie miałam okazji jechać sam na sam z dyrektorem. – Chichocze. – Pewnie mnie pan doskonale zna, ale tak na wszelki wypadek wolę przypomnieć. Mam na imię Ashley.
Nie znam. Nie mam zamiaru poznawać. Dlaczego do cholery uznała, że chcę z nią rozmawiać? Głupia cipa.
– Jak ci minął dzień, Ashley? – Pytam z grzeczności jednocześnie obrzucając ją spojrzeniem. Średniego wzrostu, okrągła twarz, pełne usta. Całkiem apetyczna figura.
– Nie wiem czy wypada mi narzekać przy dyrektorze.
Nie wypada.
– Dyrektor też człowiek. – Wykrzywiam usta w paskudnym uśmieszku.
– Te telefony mnie zabijają. Praca na infolinii jest taka niewdzięczna.
– Niewdzięczna?
– Tak – Wzdycha głęboko. – To użeranie się z tymi ludźmi, ach, szkoda nawet strzępić język. Kierownik wspominał coś o awansach, mam nadzieję, że się załapię.
– Będę trzymał kciuki.
– Och! Naprawdę?
Oczywiście, że nie.
– Wspieram każdego pracownika. – Znów przywołuję na usta ten sam obłudny uśmiech. – W Harris&Smith jesteśmy jedną wielką szanująca się rodziną.
Nie zmuszaj mnie do wymyślania tych głupot.
– Dlatego tak bardzo chciałam tutaj pracować. Właśnie ze względu na tę cudowną atmosferę. To niebywałe, że mogę z dyrektorem rozmawiać jak z kolegą.
Nie możesz, ale przecież nie będę prawił morałów po godzinach pracy.
– A dyrektor pewnie do domu się śpieszy? Do rodziny?
– Do kota.
– Uwielbiam koty.
– Wspaniale.
– Jaka to rasa?
– Królewska.
– Och, nie słyszałam nigdy o takiej.
– Niedawno ją odkryto. Pochodzi z małego księstwa Eswatini w południowej Afryce.
– Boże, nie miałam pojęcia!
– Ma futro w kolorze złota.
– No co pan powie? To musi być wyjątkowe zwierzę!
Tłumię śmiech. Nie chcę, żeby mnie rozszyfrowała. Większość współpracowników ma o mnie dobre zdanie. Uchodzę wśród nich za przyjacielskiego i wyrozumiałego. Lepiej, żeby tak zostało. Im mniej wiedzą tym smaczniej śpią. Winda zatrzymuje się na parterze. Przepuszczam Ashley pierwszą.
– Zaintrygował mnie pan. – Mówi podekscytowana. – Moja siostra ma hodowlę kotów, nie pamiętam jakiej rasy, ale opowiem jej o tym afrykańskim. Na pewno będzie zaskoczona.
– Nie wątpię.
Celowo zwalniam, a potem odwracam się na pięcie i ruszam w przeciwnym kierunku. Słyszę odgłosy swoich kroków na włoskim marmurze. Kiedy mijam bufet dostrzegam kilka zaciekawionych spojrzeń, ale jak zwykle wszystkie ignoruje. Skręcam w lewo, pcham szklane drzwi i znajduje się wewnątrz firmowej siłowni. Nie przepadam za nią z wielu względów. Po pierwsze jest mniejsza niż te, do których wcześniej chodziłem. Po drugie wiążę się z biurem, a po trzecie nie ma ringu. Na szczęście spośród tylu negatywnych rzeczy, mogę też wyróżnić te bardziej pozytywne czyli; saunę, całkiem porządne worki do boksowania i smoothie. Koktajle na bazie owoców są dostępne przy recepcji. Zawsze idealnie schłodzone.
– Dzień dobry, dyrektorze – Dziewczyna o błękitnych oczach uśmiecha się szeroko.
– Cześć, Tilly – Odpowiadam. Kojarzę ją jak przez mgłę, ale najważniejsze to zrobić dobre wrażenie. Stawiam aktówkę na białym blacie recepcji, wyjmuje kartę i przykładam ją do czytnika, a po chwili rozbrzmiewa cichy pisk.
– Dawno pana nie było. – Spogląda na mnie uważnie. – Nie miałam dla kogo przygotowywać napojów białkowych.
– Klucz
– Już myślałam, że pan nas opuścił.
– Tilly. – Poganiam. – Nie mam nastroju na pogawędki. Dla swojego i mojego dobra, daj mi ten cholerny klucz, żebym mógł się przebrać i rozpocząć trening.
– Oi, brzmi jak bardzo stresujący dzień! Moja mama wiele razy mówiła, że mam znaleźć sobie pracę w korporacji, ale ja...
– Klucz.
Dziewczyna wzdycha niepocieszona, wyjmuje kluczyk i kładzie go na blacie.
– Proszę.
– Nie można było tak od razu? – Rzucam zgarniając kluczyk. Idąc do szatni zdejmuję marynarkę, odpinam guziki koszuli i modlę się, żebym znalazł w szafce jakieś sportowe ciuchy. Gdybym wiedział wcześniej (czyli przed przyjazdem do firmy), że będę tak wkurwiony, że jedynym sposobem doprowadzenia się do porządku, będzie wizyta na siłowni należącej do H&S to wziąłbym ze sobą torbę do ćwiczeń. Ale gdybanie nigdy nie było moją mocną stroną i dlatego muszę karmić się nadzieją. Otwieram szafkę i oddycham z ulgą widząc szare szorty, sneakersy i czapkę z daszkiem z logiem Australian Defence Army. Wrzucam aktówkę do wnętrza szafki. Wieszam na wieszaku marynarkę wraz ze spodniami i koszulą i szybko wciągam spodenki. Chwytam czapkę i śmiejąc się pod nosem zakładam ją na głowę. Daszkiem do tyłu. Nie wiem skąd wziął się ten nawyk, ale wszystkie czapki zakładam w ten sam sposób. Owijam dłonie taśmą bokserską i zabieram wcześniej wyjęte z szafki rękawice. Nie bez powodu z głośników wypływa „Eye Of The Tiger" Tilly wie, że to jeden z moich ulubionych utworów. Zamykam szafkę, wsuwam kluczyk w kieszeń i idę na salę ćwiczeń. Zaczynam od rozgrzewki. Wykonuję parę przysiadów i pompek, a potem wciągam rękawice i zbliżam się do worka. Powoli wyprowadzam cios z lewego prostego. Przykładam pięść do białego nadruku wyobrażając sobie, że właśnie tam znajduje się nos Aarona. Powtarzam ruch, a potem robię zamach i przepuszczam serię szybkich, mocnych ciosów. Analizuję swoje działania. Podążam za strategią wiedząc, że Aaron nie miałby ze mną żadnych szans. Atakuję, robię unik i odskakuję do tyłu. Przelewam całą swoją frustrację na pięści, a te silnie walą w worek. Mam swoje przepuszczenia dlaczego Smith wyleciał z tą cholerną propozycją wzięcia Elizabeth na przyjęcie, ale to w żadnym stopniu mnie nie uspakaja. Wręcz przeciwnie. Jest tak samo wkurzające jak świadomość, że za parę tygodni będę musiał zakończyć układ z kobietą. Kurwa, jak niby mam to zrobić? Nie mam pojęcia! Zaciskam zęby wyprowadzając kolejne uderzenia. Na samą myśl o rozstaniu robi mi się niedobrze. Elizabeth nie zasługuje na takie traktowanie. Nikt nigdy nie powinien jej ranić. Wzbiera się we mnie obrzydzenie do samego siebie. Tracę kontrolę. Chcę się bić z workiem tak długo aż pozbędę się tej palącej złości i nękających wyrzutów sumienia. Czuję jak po nagiej skórze spływa pot. Napięte do granic mięśnie brzucha i ramion zaczynają dawać o sobie znać, ale nie odpuszczam. Wykonuje ciosy z dołu celując prosto w splot słoneczny wyimaginowanego Smitha. Metaliczny chrzęst łańcucha, do którego przymocowano worek napawa mnie satysfakcją. Tak! Właśnie tak! Chcę więcej. Pragnę słyszeć jak skomli wijąc się z bólu. Adrenalina uderza we mnie z siłą rozpędzonego pociągu. Czuję się niezwyciężony. Ramiona oblepia lepki pot, który strużką kapie wzdłuż mojego brzucha. I nagle wyczuwam czyjąś obecność. Przestaję boksować i dysząc odwracam się za siebie.
– Co tutaj robisz? – Pytam łapiąc gwałtownie powietrze.
– Chciałam się podciągnąć na drążku, ale... – Elizabeth urywa wzruszając ramionami. Wgapiam się w jej termoaktywna koszulkę i kolorowe leginsy.
– Planowałaś przyjść tutaj po pracy?
– Tak. Ty jak widzę również?
– Przyjmijmy tę wersję. – Ocieram łokciem pot z czoła. – Długo już tu stoisz?
– A jak myślisz? – Uśmiecha się pod nosem.
Kręcę głową z niedowierzaniem i zdejmuję zębami rękawicę.
– Co z twoim drążkiem? – Podchodzę do niej. – Potrzebujesz pomocy?
– Mhm. – Wyciąga rękę i przesuwa czubkami palców po mojej piersi i choć to cholernie przyjemne robię krok w tył. – Co się dzieje?
– Musimy uważać. – Mruczę niezadowolony. – Bardziej niż zwykle.
– Naprawdę tak bardzo się przejąłeś Aaronem?
– Raczej tym, że może nam zaszkodzić.
– Zaszkodzić? Nate, naprawdę sądzisz, że Aaron zaprosił mnie na przyjęcie, żeby tobie zaszkodzić? Co miałby niby zrobić?
– Powiedziałem ci.
– Gdyby chciał nas posądzić o romans, mógłby to zrobić już dawno temu.
– Najwidoczniej mieliśmy szczęście.
– Czyli co? Mam udawać, że cię nie znam? – Parska nerwowym śmiechem. – Och, panie dyrektorze, to taki zaszczyt móc z panem rozmawiać.
– Przestań. – Syczę wściekle. – Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Nigdy nie obnosiliśmy się ze swoim układem, więc nie rozumiem dlaczego teraz, kiedy musimy zachować więcej ostrożności wywołujesz aferę.
– Bo może mam dość tego cholernego milczenia? Może chciałabym żebyśmy dojeżdżali do pracy jednym samochodem?
– Co z twoim autem? Zepsuło się?
– Jeszcze nie. – Mamrocze pod nosem. – Ale wszystko wskazuje na to, że niedługo skończy na złomie.
– O czym ty do cholery mówisz? Jeśli masz problem z samochodem i podejrzewasz, że nic z tego nie będzie, to kup sobie nowy. Stać cię na coś porządnego. Zresztą jeśli chcesz, mogę załatwić ci służbowy. To żaden problem.
– Nie chcę nowego. – Z niewiadomej przyczyny wygląda na smutną.
– Naprawdę wolisz dojeżdżać ze mną niż mieć własne auto?
– Bardzo chciałabym z tobą dojeżdżać. Odjeżdżać i przyjeżdżać także.
– Elise – Zaczynam skołowany. Nie mam najmniejszego pojęcia o czym toczy się nasza rozmowa, ale gdzieś w głębi przeczuwam, że wcale nie dotyczy ona samochodu. Spoglądam w ciemne, pozbawione blasku oczy i muszę się pilnować, żeby przypadkiem nie podejść bliżej. Chcę ją przytulić, zmazać z ust tę przygnębioną minę, ale w obawie, że ktoś mógłby nas nakryć nie robię żadnej z tych rzeczy. Jest mi ciężko, nigdy wcześniej nie musiałem czuwać i wszystkiego w kółko analizować. Gdyby Elizabeth nie wdała się w tę rozmowę z Aaronem, gdyby ucięła zamiar nawiązania jakiegokolwiek dialogu, to teraz najpewniej pieprzylibyśmy się na jej nowym łóżku, które zamówiłem specjalnie na tę okazję. No dobra, może nie zupełnie tylko na tę okazję. Zależało mi, żeby się dobrze wysypiała i nie myślała o swoim byłym. Nigdy. Przenigdy.
– To co? Pomożesz mi z tym drążkiem? – Pyta nieśmiało.
– Oczywiście, że ci pomogę.
Idę za nią w stronę metalowych drążków. Siłownia jest przerażająco pusta, co poniekąd daje pewien komfort. Nie muszę się co chwilę odwracać za siebie ani wymyślać jakichś durnych usprawiedliwień dlaczego gapię się na tyłek swojej pracownicy. Wstrzymuję oddech kiedy unosi ramiona i chwyta dłońmi drążek.
– Co mam zrobić, żeby się podnieść?
– Po pierwsze dłonie szczerzej.
– Jeszcze szczerzej? – Sapie próbując uzyskać odpowiednią odległość.
– Wystarczy. Wyprostuj ręce.
– Dlaczego na filmiku wyglądało to inaczej?
Patrzę jak ugina nogi i krzyżuje stopy, a chwilę potem z jej gardła wydobyła się głośny jęk.
– Nate! Nate! Pomóż!
– Podciągnij się.
– Nie dam rady! – Zaciska zęby. – Zaraz spadnę!
– Nie spadniesz – Zapewniam łapiąc ją za biodra. – Mam cię.
Nieruchomieję kiedy puszczając drążek powoli owija swoje ramiona wokół mojej szyi.
– Masz mnie – Szepce niemal przykładając swoje usta do moich. Przełykam nerwowo ślinę, a moje palce wbijają się mocno w śliski materiał legginsów.
– Proszę, nie rób tego – Wyduszam ochryple.
– A co ja takiego robię? Dyrektor okazał się bardzo pomocny, gdyby nie pańskie zaangażowanie, pewnie już bym tutaj leżała ze skręconym karkiem. – Dostrzegam cień uśmiechu na jej ustach i zaczynam wszystko rozumieć.
– Jesteś niemożliwa. – Mruczę w jej włosy. – Cholerna kłamczucha.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Ty już dobrze wiesz, o czym mówię. – Wzdycham głęboko, zerkam w stronę kamer i robię krok w tył zastanawiając się dlaczego moje życie tak często się komplikuje. Chcę wierzyć kiedy mówi, że Aaron nam nie zagraża, że gdyby chciał to zrobiłby coś wcześniej. O wiele wcześniej, ale nie mogę. Nie mogę, bo Elizabeth nie zna tego człowieka tak dobrze jak ja. Nie wie do czego jest zdolny, aby uzyskać swój cel. Nie wie, że kilka razy sabotował działania firmy, po to, żeby każdy widział w nim wybawcę. W zasadzie nikt o tym nie wie. Wszystkie kopie dokumentów świadczących przeciwko Smithowi trzymam pod kluczem w szufladzie. Oryginały są w domu, także pod kluczem. Część znajduje się również na dysku twardym w moim laptopie i na laptopie Noah. Jestem ubezpieczony, ale nie głupi. Nie mam zamiaru rzucać oskarżeniami, w chwili kiedy znajdujemy się na szczycie notowań, a firma ma naprawdę mnóstwo zleceń. Gdybym teraz posądził Smitha, wynikałby niezła burda. A ta, jak zwykle bywa, w przypadku wewnętrznych wojenek przyniosłaby jedynie destabilizację i w najlepszym możliwym przypadku zmianę zarządu. Ale oczekiwanie od Aarona tego, że się podda i odejdzie było tak samo idiotyczne jak marzenia o białych, mroźnych świętach w grudniu. Pewne rzeczy po prostu się nie przydarzają. Powiedzmy zatem, że wchodzę w rolę dobrego samarytanina i poświęcam swoją cierpliwość dla ogółu.
– Jeśli dziś pomożesz mi w malowaniu ścian, to zapomnę o twoim zachowaniu w klubie.
– Co? – Nie nadążam za tą kobietą.
– Postanowiłam, że przemaluję pokój Coopera. Przyda się jakaś zmiana.
– Pomogłem ci z drążkiem. Nie przeciągaj struny.
– Czyli nie chcesz żebym ci wybaczyła?
– Ten temat jest zamknięty. I żadne szantaże tego nie zmienią. – Uśmiecham się szeroko. – Poza tym czy ja wyglądam na takiego co lubi spędzać popołudnia z pędzlem i farbą?
Elizabeth mruży oczy niezadowolona z mojej odpowiedzi.
– Daję ci jeszcze dwie sekundy na przemyślenie decyzji.
– Nah. – Kręcę głową. – To się nie uda.
– Została sekunda– Nabiera powietrza. – Naprawdę nie przyjdziesz?
– Naprawdę nie przyjdę. Nie będę marnował swojego cennego czasu na malowanie cholernych ścian. To się nie stanie.
***
Trzy godziny później stoję przed jej drzwiami w bawełnianych dresowych spodenkach i koszulce z logiem Def Leppard z wiadrem pełnym pieprzonych pędzli, wałków, taśm i folii malarskich. Jest strasznie gorąco, niemalże duszno, a ja przeklinam samego siebie. Gdy drzwi się otwierają najpierw dostrzegam zdziwienie w oczach kobiety, a dopiero potem top na cienkich ramiączkach w całości umazany błękitną farbą. Nie mogę oderwać wzroku od papierowej czapeczki, którą ma na głowie i śladów farby na policzku.
– Co ty tutaj robisz? – Pyta zdumiona.
– Nic. – Odpowiadam z łobuzerskim uśmieszkiem i wchodzę do środka. Kieruje się w stronę schodów, aż nagle czuję jak coś oplata moją prawą nogę. Zerkam w dół i staram się nie parsknąć śmiechem na widok Coopera.
– Cześć, szefie. Jak idą prace? – Zagaduję go.
– Odsunąłem biurko! –Chłopiec przechodzi przez moje nogi, wspina się na schodek i staje naprzeciwko. – A Jordan znów wrzucał kredki do akwarium.
– Odsunęliśmy. – Poprawia Elizabeth podchodząc do nas. – Liczba mnoga. To było zadanie zespołowe, mój supermanie.
– I sądząc po tym jak bardzo jesteście brudni od farby zdążyliście pomalować ściany, co?
– Ścianę. – Cooper marszczy zabawnie nos.
– A właściwie to połowę ściany. – Dodaje kobieta obejmując mnie w pasie. Tężeję pod wpływem jej dotyku, ale ona nie odpuszcza. Czeka aż oswoję się z tym niecodziennym gestem. I kiedy to robię wspina się na palce i całuje mnie w policzek.
– Dobra, to co? zabieramy się do roboty, aye? – Otrząsam się z tego dziwnego choć cholernie przyjemnego uczucia.
– Aye! – Cooper wykrzykuje. – Kto ostatni w pokoju ten zgniłe jajo!
– Słyszałeś go!? – Elizabeth przechodzi pod moim ramieniem. – Będziesz zgniłym jajem!
Wybucham śmiechem i czym prędzej pokonuje schody, a potem w dwóch susach zrównuję się z kobietą i klepię ją w tyłek.
– Jak smakuje przegrana, skarbie? – Mrugam okiem i nie czekając na odpowiedź biegnę wprost do pokoju Coopera.
– Wygrałem! – Chłopiec wspina się na łóżko i podskakuje unosząc obydwie ręce.
– Jestem drugi! – Odkładam wiadro na podłogę.
– Ella jest zgniłym jajem! – Zaśmiewa się. – Ella jest zgniłym jajem!
– Hej! To nie było fair! – Kobieta wpada do pomieszczenia i mierzy nas groźnym spojrzeniem. – Nie wystartowaliśmy równo. Żądam rewanżu!
– Nie ma! – Cooper śmieje się coraz głośniej.
– To – Wręczam kobiecie pędzel. – Będzie twój rewanż.
– I dzięki temu przestanę być zgniłym jajem? – Patrzy na mnie z psotnym uśmieszkiem.
– Jeśli będziesz odpowiednio dobra – Mruczę
–Och, jestem najlepsza.
– Ta? – Droczę się.
– Żaden pędzel nie jest w stanie mi się oprzeć.
– Uważaj co mówisz – Ostrzegam taksując ją spojrzeniem. – Wszystkie słowa mogą zostać użyte przeciwko tobie.
– Nie boję się. – Unosi dumnie podbródek. – Teraz jesteśmy w moim królestwie, panie dyrektorze.
– Elise...
– Tutaj panują inne reguły gry. – Ściska w dłoni pędzel i powoli umacza go w farbie. – Ale proszę się nie martwić, lubi pan tę zabawę.
– A skąd ta pewność?
– Intuicja.
Unoszę brew w lekkim zdziwieniu, lecz nie pytam o nic więcej. Właściwie to z jakiegoś nieznanego powodu zaczynam milczeć. Zabezpieczam meble folią malarską, a następnie biorę wałek i rozkładam farbę na ścianie starając się ignorować te krzywe pociągnięcia po pędzlu, które na szczęście przykryje druga lub trzecia warstwa.
– Nate – Cooper niespodziewanie ciągnie mnie za spodenki.
– Co tam, szefie?
– Dostałem pochwałę od pani. – Chłopiec wyciąga zza pleców podręcznik, który szybko okazuje się zeszytem ćwiczeń.
– Coop – Wyduszam nieco oniemiały. – Słuchaj, ja...
– Zobaczysz? – Wbija we mnie pełne nadziei spojrzenie. – Proszę, Nate. Zobacz.
Jak do cholery miałbym mu odmówić?
– Okej – Daję za wygraną.
– O tutaj. – Chłopiec stuka palcem w stronę z jakimiś zadaniami. – Widzisz? Sam wszystko przepisałem i nie zrobiłem ani jednego błędu.
Zbyt późno zdaję sobie sprawę, z tego, że przepełnia mnie duma, a serce tłucze się gwałtownie o żebra. Kucam obok chłopca i poklepuje go delikatnie po ramieniu.
– Brawo. – Chwalę. – To naprawdę świetna pochwała.
– Szkoda, że mama nie może jej zobaczyć. – Smutnieje. – Tyle fajnych rzeczy ją omija, to takie głupie, że jest teraz w niebie.
Zaciskam szczękę.
– Tak, masz rację. To...to głupie.
– Wcale nie. – Wtrąca Elizabeth przestając malować. – Nic ją nie omija. Ona wszystko widzi.
– Przecież jej tutaj nie ma! – Chłopiec spuszcza głowę. – Nie ma jej.
– Jak to nie ma? – Kobieta pochyla się nad nim i kładzie dłoń na jego piersi. – Twoja mama jest zawsze z tobą, Cooper. Może ci się wydawać, że jej nie dostrzegasz, że jesteś samotny, ale uwierz mi, ona ani na sekundę nie opuściła twojego serca.
Chłopiec unosi głowę, w jego oczach błyszczą łzy. Zupełnie jak w moich.
– Ciebie też to dotyczy, Nate. – Elizabeth uśmiecha się, i jak w przypadku Coopera kładzie swoją dłoń na mojej piersi.
Przestań. Panuj nad sobą.
Wzruszenie ściska mnie za gardło. Nie wiem jak mam się zachować.
Ogarnij się, do cholery!
Z całych sił powstrzymuję się przed wyciem, które niemalże rozrywa mnie na strzępy.
– Nigdy nie jesteście sami. – Ciągnie przyciszonym głosem. – Wiem, że czasami życie przytłacza, że jest niefajnie i wszystko wydaje się bez sensu, ale jestem tutaj. Jestem tutaj dla was, moje skarby.
Nieznane ciepło przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa, kiedy łapię instynktownie jej rękę i przyciskam mocniej do swojej piersi. Czuję lepką gulę w przełyku, która uniemożliwia wydanie najmniejszego dźwięku. Przymykam z bólem powieki, a chwilę potem dziecięce ramiona obejmują mnie za szyję.
– Nie płacz, Nate – Szepce Cooper.
– Pozwól mu płakać, kochanie. – Kojący głos Elizabeth wypełnia każdą komórkę mojego ciała. – To nic złego.
– Nie płaczę. – Cedzę pociągając nosem. – Musimy się wziąć do roboty, jeśli chcemy skończyć malowanie w tym tygodniu.
Unoszę dłoń kobiety i przyciskam do ust, a potem podnoszę się i próbuję pokonać ten cholerny żal, który czuję ilekroć przypominam sobie o zakończeniu naszego układu. Mam wrażenie, że wszystko jest przeciwko mnie. Nawet czas, który tak kurewsko szybko ucieka.
Wpatruję się w jej oczy, a mój żołądek zamienia się w ciasny supeł.
– Ty też nie jesteś sama – Mówię jakby na przekór sobie. – Nawet kiedy poczujesz się samotna, zła i wykorzystana, ja...zawsze tu będę.
– Wiem. – Uśmiecha się i łapie za pędzel, ale powstrzymuję ją zanim dotyka nim ściany.
– Nie, nie. To dziadostwo się nie nadaje.
– Czy w ten sposób chcesz powiedzieć, że marny ze mnie malarz?
– Nie. Chcę powiedzieć dokładnie to co powiedziałem. Pędzel nie nadaje się do ścian, ale z powodzeniem możesz go użyć do wykończenia. – Zabieram jej pędzel, klękam na podłodze i wykonuje kilka pociągnięć. – Widzisz? Możesz dokładniej dojechać do końca ściany.
– Hm
– Kochanie, nie mówię tego, żeby cię wkurzyć.
– Słucham?
– Co?
– Mógłbyś powtórzyć?
Nie mam pojęcia dlaczego jej oczy nagle zaczęły błyszczeć jak w gorączce, ani dlaczego na policzkach pojawiły się dwa słodkie rumieńce.
– Nie mówię tego, żeby cię wkurzyć?
– Nie, to co powiedziałeś wcześniej.
O kurwa.
–Kochanie? – Udaję, że wcale nie jestem zaskoczony tym, że to słowo pojawiło się w moim słowniku.
– Myślałam, że tego nigdy nie doczekam.
– Nie ekscytuj się tak, to tylko głupie słówko.
– Tak, wiem. Bardzo głupie.
– Powiedziałem to przez przypadek. – Marszczę brwi. –Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele.
– Czyli...nie mogę liczyć na powtórkę? – Dziwne, ale wcale nie wygląda na zrozpaczoną.
– Czy ty się ze mną drażnisz?
– A wyglądam na taką co się lubi drażnić?
– W cholerę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top