13
13
NATE
Stoję przy oknie i spoglądam na tętniące życiem miasto. Gniew rozsadza mnie od środka niczym pieprzony dynamit. Zaciskam szczękę i zwijam dłonie w pięści. Mam ochotę rozjebać to cholerne okno.
- Długo będę czekał na twoje wyjaśnienia? Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego jak bardzo możesz nas pogrążyć?! - Wściekły ryk ojca odbija się w mojej głowie jak kauczukowa piłeczka.
- Przestań się wydzierać. - Warczy mój młodszy brat. - To nie jego wina.
- Słucham? Jak to nie jego wina!? A kto zwolnił tego człowieka?! Kto?!
- Wcześniej jebałeś mnie za błędną analizę, a teraz masz problem, że zwolniłem tego nieudacznika!? - Wściekam się.
- Nie mam problemu ze zwolnieniem tylko z tą parszywą gazetą! - Ojciec rzuca we mnie kolorowym pismakiem. - Zrób coś kurwa z tym zanim dostanę pieprzonego zawału!
Podnoszę gazetę i krzywię się na widok okładki. Jest tam moje zdjęcie i wielki napis „Gestapo w garniturze Armaniego" Przymykam powieki. Niewątpliwie redakcję poniosło. Porównywanie mnie do nazistów było tak samo chore jak to, że Montgomery postanowił poskarżyć się mediom.
- Wycofamy nakład. - Mówi Noah w zamyśleniu. - Może jeszcze uda się wszystko odkręcić.
Patrzę to na gazetę to na brata. Tak, wycofanie nakładu brzmi całkiem sensownie. Moglibyśmy jeszcze ubiec się o odszkodowanie, a tego palanta pozwać o zniesławienie. Podchodzę do biurka, biorę słuchawkę i w tym samym czasie rozległa się dźwięk przychodzącego połączenia. Zerkam szybko na wyświetlacz i czuję się tak jakbym dostał w brzuch. Odbieram.
- Nate?
- Coś się stało, panno Greenfield? - Zachowuję służbowy ton.
-Właśnie o to samo chciałam zapytać. - Słyszę jak bierze głęboki wdech. - Piszą o tobie. Wszędzie. Jesteś na Instagramie, Facebooku, nawet pojawiają się jakieś durne filmiki na YouTube, a Yelp właśnie opublikowało nowy artykuł. Nate, co się dzieje?
- Skąd wiesz? - Syczę
- Dostałam informację od Tony'ego z IT.
- Każ mu to usunąć! Każ mu wszystko kurwa usunąć!
- Oskarżają nas o nieludzkie traktowanie.
- Ja pierdolę.
- To zemsta?
- Jak chuj.
Odrywam słuchawkę od ucha i odkładam ją na miejsce. Zalewa mnie ogień, jestem tak wkurwiony, że chcę się bić. Teraz. Natychmiast. Z kimkolwiek.
- Co mają usuwać? - Pyta ojciec świdrując mnie spojrzeniem.
- Odkręcę to, okej? - Chcę go uspokoić. - Daj mi czas.
- Co dokładnie powiedziałeś temu Montgomery'emu? - Noah podnosi się ze sofy. - Obraziłeś jego żonę? Zagroziłeś, że zamordujesz jego dzieciaki? Skąd w tym chłopie tyle agresji?
- Kazałem mu wypierdalać. - Mruczę oschle. - Zjebał nam całą analizę rynkową, mieliśmy przez niego kłopoty. Holden chciał się wycofać. Stawałem na rzęsach, żeby wszystko doprowadzić do normy.
- Jesteś dyrektorem generalnym! - Huczy ojciec. - Tobie nie wolno wypierdalać ludzi! Masz reprezentować kurwa mać poziom, a nie zniżać się do rynsztoka!
- Co miałem zrobić!? - Unoszę głos. - Wręczyć mu jebane kwiaty i podziękowanie za współpracę!?
- Najwidoczniej tak trzeba było!
- Po moim kurwa trupie. Nie będę robił z siebie cymbała!
- Spokój! - Ryk Noah roznosi się po gabinecie. - Ma być kurwa spokój! Jeśli będziecie walczyć to nic nie zdziałacie. Stało się, aye?! Nic na to nie poradzimy! Jesteśmy drużyną, która ma wspólny cel więc przestańcie wymachiwać szabelkami i zajmijcie się sprzątaniem tego syfu.
- To ty powinieneś tutaj być. - Cedzi ojciec patrząc na mojego brata.
- Ale nie jestem. - Odpowiada lekko. - I nigdy nie będę.
- Zastanów się.
- Zastanawiam się już pięć lat i nadal nie zmieniłem zdania. Nate świetnie daje sobie radę.
- Pogrąża nas!
- Dzięki mnie poprawiliśmy zyski o pięć procent! -Włączam się do rozmowy. - Dzięki mnie masz kurwa umowę z Vuitton'em! Co? zapomniałeś jak mi gratulowałeś?! Jak otwierałeś szampana o pierwszej w nocy i świętowaliśmy sukces?! Powiedziałem, że odkręcę sprawę z Montgomerym i tak zrobię, więc przestań traktować mnie jak gówno i daj czas. Tylko o to proszę.
- Do piątku ma wszystko zniknąć. - Ojciec patrzy na mnie z powagą. - Ani dnia dłużej.
Z ulgą obserwuje jak wychodzi z gabinetu. Nie trzaska drzwiami, wręcz przeciwnie. Zgrywa niewzruszonego. Pozornie spokojnego. Chce zdusić wszystko w zarodku i nie prowokować do dalszych plotek. Rozluźniam krawat, zdejmuje marynarkę i podchodzę do barku. Bez słowa wyjmuje butelkę whisky i odkręcam nakrętkę.
- Nie za wcześnie na chlanie? - Noah wydaje się zniesmaczony.
- Jebać konwenanse.
- Rozumiem go - Siada na moim fotelu za biurkiem i zaczyna bawić się piórem. - Ta firma to jego oczko w głowie, poświecił jej całe życie.
- Zamknij się już.
- Ciebie też rozumiem, kutafonie.
- To nie moja wina. - Warczę wlewając alkohol do gardła. - Ta szmata chciała się zemścić.
- Ano. - Potwierdza bez wahania. - I osiągnął swój cel, aye? wszystko dokładnie jak sobie zaplanował.
- Ja pierdolę.
- Czasami trzeba odpuścić. - Stwierdza z powagą w głosie. - Wiem, że to trudne, ale czasem to jedyna opcja, żeby ocalić skórę przed niepotrzebnymi ciosami.
- Byłem wkurwiony, ostatnie o czym myślałem to o jego pieprzonych uczuciach. Chciałem żeby zszedł mi z oczu i nigdy się kurwa nie pokazywał.
- Właśnie o tym mówię. - Zawiesza spojrzenie na mojej szklaneczce. - Wieki nie piłem szkockiej.
- Nalać ci?
- Niee. - Uśmiecha się słabo. - Sky by mnie zabiła.
- Trzyma cię za jaja? - Rechocze. - Tak szybko się dałeś?
Noah przewraca oczami.
- To się nazywa miłość, baranie. Nie oczekuje jednak, że twój mózg zdoła to ogarnąć.
- Co u niej?
- Jest u lekarza. - Noah rozpiera się na fotelu, a na jego twarzy błąka się durny uśmieszek.
- Lekarza?
- Ginekologa. Byłbym tam z nią, ale przez tę pieprzoną aferę musiałem zrezygnować i czekam aż da cynk, że mam po nią przyjechać.
- Po co jest u ginekologa? Zachorowała?
- Taa, zachorowała. Ukąsił ją wąż.
- W cipę? - Parskam nalewając sobie drugą porcję.
- Pojechała, żeby potwierdzić ciążę, kretynie.
- Ciążę? - Oczy prawie wypadają mi na wierzch. - Ona jest w ciąży?
- Według testów z apteki, owszem, jest w ciąży.
- Ja pierdolę, poważnie? Z tobą?
- Oczywiście, że ze mną - Wzdycha.
- Ojciec wie?
- Nikt nie wie. I trzymaj gębę na kłódkę do czasu aż informacje będą potwierdzone. Nie chcemy przedwczesnej euforii. Sky pragnęła, żeby Johnny miał rodzeństwo. Staraliśmy się.
- Jedź do niej. - Wyduszam przejęty
- Czekam na telefon.
- Jebać telefon. Jedź kurwa do niej. Bądź tam z nią!
- Ale...
- Nie słyszałeś co powiedziałem? -Odstawiam butelkę i podchodzę do biurka. - Dbaj o nią, bo ona jest najlepszym co się kurwa w życiu spotkało.
- Dyskutowałbym. - Zaśmiewa się pod nosem. - To łobuz jakich mało.
- Spierdalaj stąd zanim zrobię się ckliwy. - Rzucam czując jak moje oczy stają się podejrzanie mokre. - Będę czekał na informacje.
Noah podnosi się z fotela i kiwa głową. Poprawia czarną marynarkę i klepie mnie w ramię.
- Powodzenia z tym zjebem Montgomerym.
- Wyrwę mu kurwa mać tchawicę.
- Cacy, tylko zrób to w jakiejś ciemnej alejce z dala od kamer.
- Taki jest plan
- I użyj rękawiczek. Żeby nie mieli na ciebie dowodów.
- Kupię jakieś w drogerii. - Poklepuje go po plecach, a potem przyciągam do siebie i ściskam mocno. - Cieszę się, Nozzo. Przekaż Sky, że nie mogę doczekać się baby shower.
Noah pokazuje mi skrzyżowane palce i wychodzi z gabinetu. Jestem przepełniony tysiącem skrajnych emocji. Od chęci mordu po szczerzenie zębów i wymachiwanie rękoma w dzikiej radości. Opadam na fotel, włączam laptop i loguję się na pocztę. Nie dziwią mnie propozycje od namolnych dziennikarzy o udzielenie wywiadu. Wszystkie maile, które w temacie mają „zaproszenie" ładuję do kosza, a potem skupiam się pozostałych. Jest ich cała masa. Wkurzam się, bo nie lubię przeciskać się przez gąszcz nieprzeczytanych wiadomości. Szlag. Myślę, że już największa burza minęła więc wyjmuje telefon z kieszeni i wyłączam tryb cichy, ale niemal natychmiast tego żałuję, bo aparat wypluwa z siebie ponad pół tuzina powiadomień z Instagrama, Twittera i Facebooka. Atakują mnie. Wszyscy i bez litości. Przeglądam więc posty, stories i całą resztę social mediowego bagna.
Nie mogę uwierzyć, że Nathan Harris okazał się taką świnią.
Bezduszny gnojek
Widać, kasa już uderzyła do łba.
To tylko część komentarzy jakie wyświetlają się pod najnowszym postem, w którym ktoś postanowił mnie oznaczyć. Zgrzytam zębami i zapisuje na kartce nazwy kont, które postanowiły pójść ze mną na noże. Mam zamiar zrobić z nimi porządek. W pośpiechu chwytam za telefon i łączę się ze swoją asystentką.
- Zaraz wyślę ci Instagramowe profile, które nie wiem jak, ale mają zostać ukarane za powielanie tego gówna, które zrobił Montgomery.
- W jaki sposób ukarane?
- Nie wiem. - Zaciskam szczękę. - Chuj mnie obchodzi. Mają popamiętać. Masz czas się wykazać, Elizabeth. Nie spieprz tego.
- Nie powinieneś się kontaktować z działem IT? Oni są od tego.
- Jesteś moją asystentką. - Warczę. - Załatw to.
- Czyli jestem od brudnej roboty?
- Nie pieprz głupot i zajmij się pracą. - Rozłączam połączenie. Jestem rozdrażniony, wstaje z fotela i zaczynam krążyć po gabinecie, a potem z moich ust wyrywa się wiązanka przekleństw. Dysząc jak wściekły byk dopadam do jednego z regałów, chwytam segregator i wertuje dokumenty.
- Mam cię -Szepce groźnie wpatrując się w papiery Montgomery'ego. Wojna się rozpoczęła.
***
- Chcesz mi powiedzieć, że ten fiut obsmarował cię w mediach? - Jim patrzy na mnie z niedowierzaniem. - Ten, którego wypierdoliłeś po tym jak zjebał analizę?
- Ten sam - Potwierdzam zwiększając prędkość na bieżni. - Cwel.
- Ja pierdolę - Rzuca Josh. - Koleś ma przejebane.
- Mam ochotę przerobić go na kurwa mać abażur. - Syczę biegnąc - Albo dywan. Mógłbym po nim deptać albo zalewać wrzątkiem.
Moje wkurwienie zaprowadziło mnie na siłownię. Muszę odreagować stres, zmusić ciało do porządnego wysiłku. Muszę się wykończyć, żeby poskładać na nowo. Pot spływa między moimi łopatkami, czuję jak ścieka po kręgosłupie. Biegnę już od czterdziestu minut, początkowo zacząłem od lekkiej rozgrzewki, ale później dawałem z siebie wszystko. Mięśnie nóg palą mnie żywym ogniem, gdy zerkam w dół widzę przebijające prze skórę żyły i ścięgna.
- A co z tą dupą? - Pyta Josh łapiąc powietrze. - Zgodziła się zostać twoją asystentką?
- Przedstawiłem jej taką ofertę, że tylko debil by odmówił. Jasne, że się zgodziła.
- Mało o niej mówisz. Znamy ją?
- Nie. - Nie chcę mówić kumplom o tym, że zatrudniam tę samą kobietę, która jakiś czas temu zwyzywała mnie od porywaczy.
- Obciągnęła ci już? - Jim zeskakuje z taśmy i staje po obu stronach bieżni.
- Na pewno. - Stwierdza Josh. - Przecież jest jego asystentką.
- Matoły z was - Kwituję krótko. - Nie bzykamy się.
-Co!? -Josh omal nie spada z bieżni. - Jak to kurwa się nie bzykacie? Jest babochłopem?
-Nie.
- To dobrze. Nie ma nic gorszego od baby z fiutem.
- Taa? Coś o tym wiesz? - Parskam.
- Nie wiem czy jesteście gotowi usłyszeć tę historię, bo to absolutny hardcore.
- Sprawdź nas -Chichocze Jim. - Co znów odjebałeś?
- Umówiłem się z piękną dziewczyną przez aplikację randkową. Pisaliśmy trochę i powysyłaliśmy nudesy. Ona chwaliła mojego kutasa, mówiła, że chciałaby go ujeżdżać jak byka na rodeo.
- Rodeo? - Śmieję się. - To amerykanka?
- Nie przerywaj - Upomina mnie. - Ja odpowiedziałem, że dawno nie jadłem brzoskwiń.
- Ja pierdolę. - Jim krztusi się ze śmiechu. - Co za kretyński tekst!
- Po tygodniu nagrywania sprośnych głosówek i porno filmików spotkaliśmy się w parku.
- Parku? - Dziwię się. - Umówiłeś się z nią w parku?
- Siedziała na ławce. Wyglądała jak marzenie. Wielkie cycki. Naprawdę kurwa olbrzymie.
- Koneser arbuzów! - Jim klepie go w ramię. - Co dalej?
- Zaczęliśmy się całować.
- W tym parku? - Dopytuje kończąc bieg.
- Tak. Na ławce. Usiadła na mnie, oczywiście natychmiast mi stanął. Lizała mnie po twarzy jak rasowa suka, a potem chwyciła i zaczęła walić go przez spodnie. Było mi tak dobrze...ale przecież nie mogłem tkwić sam w tej przyjemności, ay? no więc wsunąłem rękę w jej majtki, ale zamiast gorącej, wilgotnej cipy napotkałem twardego penisa. Ona czy...raczej ono patrzy na mnie z błyskiem w oko, a ja ledwo panuję nad odruchem wymiotnym. Kurwa, co za akcja. Czuję jak znów się o mnie ociera, ale ja nie daję rady. Nie mogę. Zrzucam tę osobę z siebie i przez następne dwie godziny staram się nie wymiotować na widok kobiety. Rozumiecie to?! na widok kurwa mać kobiety!
Patrzymy na siebie z Jimem i obaj wybuchamy potężnym śmiechem. Rechoczemy tak głośno, że zdzieramy gardła i chwytamy za brzuchy.
- Pewnie, śmiejcie się. - Rzuca Josh. - Ale powiadam wam, nie ma nic gorszego od baby z fiutem.
- Zawsze mogło być gorzej - Z trudem oddycham.
- Mogła mieć dwa! - Huczy Jim, a ja prawie płaczę ze śmiechu.
Zeskakujemy z bieżni i nadal rozbawieni idziemy w głąb sali. Jim siada na atlasie, a ja i Josh bierzemy sztangi. Kładę się na ławce, ściągam łopatki i zaczynam pierwszą serię. Kontroluję oddech i skupiam się, by nie odrywać stóp od podłogi.
- Który z was to Harris? - Niespodziewanie dobiega mnie ochrypły męski głos. Kończąc szóste powtórzenie wstaje z ławki i patrzę na wysokiego typa w szarym podkoszulku.
- To ja - Odzywam się.
Widzę typa pierwszy raz na oczy. Trochę wyższy i chudszy w spodenkach od Everlast.
- Zmierz się ze mną.
- Co?
- Tam - Wskazuje ręką na ring. - Słyszałem, że jesteś dobry i chcę to sprawdzić.
- Sorry, ale...
- Pękasz? - Podchodzi bliżej i prawie stykamy się czołami. - Taki z ciebie koks? boisz się, że przegrasz, hę? Jesteś pieprzonym tchórzem Harris?
- Nie prowokuj mnie.
- Ciota! - Koleś szczerzy się jak pojeb, co tylko mnie bardziej nakręca.
- Oi! Co tu się odwala? - Jim jak zwykle rusza na ratunek. - Masz do niego jakiś problem?!
- To twoja wydra? - Typ spogląda na Jima. - Często daje ci w dupę?
- Odwal się - Syczę zwijając pięści.
- Ci wszyscy, którzy uważają cię za dobrego boksera, wiedzą, że gustujesz w chłopcach?
- Nakopię ci to dupy - Warczę. - Za pięć minut na ringu.
- Ja pierdole, odbiło ci? - Jim ściska mnie za ramię. - O to mu chodziło!
- Wiem.
- To po co!? Koleś pewnie jest naszprycowany jakimś syfem. Miał powiększone źrenice, widziałeś?
- Chcę mu wjebać, Jim. To sprawa honoru.
- Nie przyjechaliśmy na boks. Masz chociaż ochraniacze? Kurwa, jeden kop w jaja i staniesz się pierdolonym impotentem.
- Moje jaja są z jebanej stali.
Dobra, trochę przesadziłem. Nie mam jaj ze stali. Mijam Jima i znikam w szatni. Otwieram szafkę i wygrzebuje stary ochraniacz na zęby. Jest czarny i ma fajny napis „tyle szans ile odwagi" jakiś czas temu zmieniłem go na nowy, ale cóż...teraz spadł mi z nieba. Zamykam szafkę, kupuję izotonik i wracam do kumpli. Josh jak zwykle rozpoczął zakłady, ale nie interesują mnie stawki. Zostałem sprowokowany, rzucono mi wyzwanie i jedyne czego chciałem to pokonać tego półgłówka.
- Trzymaj - Jim wciska mi bokserskie rękawice. - Załatwiłem od znajomego.
- Dziena - Zakładam je, przeciskam się przez gapiów i rozciągam liny. Wskakuję na ring i robię kilka podskoków.
- Załatw go! - Krzyczy Josh. - Postawiłem trzysta dolców!
- Czekam! - Warczę. - Gdzie jesteś pieprzony tchórzu!?
Teraz to ja prowokuję jego, ale mam to w dupie. Nagle zauważam jak przedziera się przez tłum. W bokserskich butach i ochraniaczach.
- Co za chuj - Szepcę pod nosem i zdejmuję rękawicę aby założyć na zęby ochraniacz. Złość wylewa się ze mnie jak woda z przepełnionej szklanki. Muszę znaleźć ujście, muszę wyrównać rachunki. Nikt nie będzie się ze mnie nabijał, a już na pewno nie taki gnój. Nie wiem skąd wytrzasnął sędziego, ale ten pojawia się na ringu i ogłasza rozpoczęcie walki. Podchodzę do niego z uniesioną prawą ręką, mimo wszystko mam przyjacielskie zamiary, bo jestem nauczony kultury, a ta wymagała ode mnie, żeby przed atakiem „poznać się" z oponentem. Mogłem przewidzieć, że ta suka nie zrozumie i wykorzysta to, że mam lukę w obronie. Dwa silne ciosy spadają na mnie z Nienacka, tłum zaczyna gwizdać, a Josh z Jimem prawie przerywają pojedynek.
- Co to było?! Gdzie zasady fair-play?! - Przekrzykują się.
Fair play. Taa, nie. Nie z tym cwelem. Wyprowadzam cios sierpowy w głowę, chcę go osłabić, ale kontratakuje i obrywam mocnym uderzeniem z dołu w brzuch. Staram się zachować dystans i rozszyfrować jego styl, ale zanim się orientuje wymierza z prostego w moją głowę. Na moment mnie ogłusza, a potem czuję pieczenie i coś ciepłego spływającego po jej skroni. Sędzia ogłasza koniec pierwszej rundy więc idę niepewnym krokiem do swojego narożnika i opieram się o liny.
- Ale ci zajebał - Mruczy Jim.
- Leci mi krew? - Pytam wypluwając ochraniarz na zęby.
- Trochę. Wszystko okej?
- Zabiję go. -Syczę popijając izotonik.
- Skoncentruj się na jego punktach witalnych - Radzi Josh. - Dasz radę!
Kiwam głową i uśmiecham się i rzucam butelką w Jima (jak zwykle celując w jego kutasa) ale moje rozbawienie ucieka w chwili gdy dostrzegam w tłumie Chloe z Elise. Stoją obok jakiegoś faceta i prowadzą ożywioną rozmowę. Nie widzą mnie. Najpewniej zbawiła ich ciekawość.
Wracam do walki. Przeciwnik atakuje mnie ciosem prostym, ale tworzę szczelną gardę i wyprowadzam kontratak z prawego sierpowego, a potem dodaje kilka mocnych uderzeń w wątrobę i pod żebra. Moje morale wzrastają, obecność asystentki powoduje kolejny wystrzał adrenaliny. Obserwuje wroga bardzo dokładnie i widząc jak się spina przewiduję jego następny cios. Zmieniam szybko taktykę i nie nastawiam się na potężne uderzenia. Boksuję go z lewej ręki, całkiem na luzie. Ustawiam go pod siebie i kiedy próbuje zdobyć przewagę wyprowadzam mocnego sierpowego. Ta dezinformacja działa na moją korzyść. Nie jest w stanie mnie przechytrzyć. Jesteśmy w półdystansie, typ piorunuje mnie wzrokiem, wiem, że ma dość i chce mnie rozjebać. Wciąż stanowi dla mnie zagrożenie więc nie kuszę losu i jedynie koncentruje się na zasypywaniu go ciosami z luzu. Krew ze skroni cieknie po moim policzku i spływa po szyj. Piecze jak diabli. W pewnym momencie przeciwnik doskakuje bliżej i uderza mnie w splot słoneczny. Ból przetacza się przez moje ciało i zaczynam się instynktownie kulić co oczywiście tamten wykorzystuje zadając mocne ciosy z boku i w głowę. Jego pięść dosięga rany i wrzeszczę mimo blokującego mnie ochraniacza na zęby. Krew tryska na podłogę i moczy moją termoaktywna koszulkę. Sędzia nie przerywa i bronię się lewym prostym. Nie odsłaniam się ani nie męczę za bardzo więc punktuję go i nie pozwalam mu przygotowywać żadnej akcji ofensywnej, a potem zadaję mu lewy podbródkowy połączony z prawym sierpem i rywal opada z sił. Cofa się potykając o własne stopy i upada na podłogę, która jest brudna od mojej krwi.
- Raz! Dwa! Trzy! - Krzyczy Jim. - Koniec!
Sędzia odklepuje, liczy punkty i chwilę analizuje, a następnie sprawdza co z oponentem. Nie interesuje mnie co się dzieje na ringu, bo moje spojrzenie zatrzymuje się na Elise. Nadal stoi w tłumie, ale tym razem już bez Chloe. Wstrzymuje oddech kiedy unosi na mnie swoje oczy. Gapimy się na siebie pośród całego zgiełku i żadne z nas nie ma ochoty tego przerywać. Niespodziewanie ktoś chwyta mnie za prawą dłoń. Niechętnie zerkam na sędziego i dopiero dociera do mnie fakt, że zakończyliśmy pojedynek. Wypluwam ochraniacz i pozwalam sobie na euforię.
- Tak! - Krzyczę z triumfem. - Mamy to!
- To twoja dziesiąta walka w tym miesiącu? - Pyta cicho sędzia.
- Dziewiąta, ale miło, że liczysz. - Odpowiadam poklepując go po plecach.
- Chylę czoła. Masz dobrą technikę. Myślałeś nad galą MMA?
- Jestem amatorem. - Uśmiecham się słabo. - Kurewsko dobrym amatorem i niech tak zostanie.
Wychodzę z ringu i trafiam wprost w objęcia roześmianych kumpli.
- Rozjebałeś go, Harris - Josh ściska mnie za ramię. - Ale ta skroń wygląda paskudnie.
- Szczypie jak skurwysyn. - Krzywię się.
- Na pocieszenie dodam, że ta rana ma kształt rozdziewiczonej cipki. - Rechocze Jim. - Szeroka i rozwleczona jak przebita opona w moim Holdenie na autostradzie w 2015 roku.
- Oi - Szepcę. - Nie może być aż tak źle?
- Proponuje lustro. Ogarnij się, a my z Jimmym pójdziemy na aqua drinki z baniaka.
- Aye - Mruczę nieco oszołomiony. Cios był potężny więc rana pewnie była spora, choć mam nadzieję, że nie przypomina rozwleczonej cipki. Przepycham się przez grupkę jakichś chłopaków, a potem skręcam w stronę szatni i niespodziewanie słyszę za placami:
- Dyrektorze Harris jest pan szalenie niebezpiecznym mężczyzną.
Odwracam się na pięcie i wlepiam wzrok w oczy mojej asystentki.
- W rzeczy samej, panno Greenfield.
- Nie widziałam całej walki. - Podchodzi do mnie. - Byłam z Chloe na zumbie, ale jeden z instruktorów powiedział, że musi iść na...rozpierduchę. Tak, dokładnie takiego słowa użył no i wiadomo poszłyśmy z nim.
- Chloe jest jeszcze na siłowni?
- Nie. Killian ją odebrał. Potrzebujesz pomocy z ... - Wskazuje palcem na skroń.
- Oddaje się w twoje ręce, doktor Greenfield.
- Nie lubię doktorów. - Mówi chichocząc. - Nawet nie obejrzałam „Chirurgów".
- A „Dirty Dancing"? - Łypię na nią okiem.
- To klasyk. Gdzie idziemy? Do szatni?
- Mhm.
Prowadzę ją w stronę swojej szafki, wyjmuje torbę sportową i kosmetyczkę, bo chcę poszukać czegoś co nada się do opatrywania rany, ale jedyne co mam to żel, szampon i gumki.
- Może być? - Rzucam żartobliwie pokazując jej paczkę prezerwatyw.
- Nie masz plastrów?
- Nah.
- W takim razie zapraszam pana do mojej szatni, panie Harris.
Elise łapie mnie za rękę i człapię za nią do damskiej szatni. Czuję się nieswojo, ale posłusznie siadam na drewnianej ławeczce i przyglądam się jej umięśnionym łydkom, kiedy wspina się na palce i wyjmuje z górnej półki różową kosmetyczkę z motywem koali wcinających liście eukaliptusa.
- Wy faceci moglibyście choć na chwilę przestać myśleć dolną partią ciała. - Mruczy chwytając buteleczkę z jakimś środkiem.
- Co to jest?
- Och, to tylko brokat w płynie.
- Nie żartuj sobie ze mnie. Co to jest?
- Płyn dezynfekujący.
- Nie.
- Jak to nie?
-Po prostu nie. - Złoszczę się. - To gówno wypali mi skórę. Nie ma mowy.
- Nate
- Nie.
- Nie zachowuj się jak dziecko. Muszę odkazić inaczej nie założę ci opatrunku, a ten jest konieczny. Wyglądasz jakbyś się bił z szafkami w kuchni.
- Kurwa mać.
- Nie chcesz chyba cyrku w pracy, prawda?
- Ja pierdole, Elise. To będzie szczypać.
- Troszkę, ale przeżyjesz. Jesteś już dużym chłopcem.
Biorę głęboki wdech i zaciskam powieki, czuję smród tego specyfiku i wiem, że to kwestia czasu zanim doleje nim moją ranę, a wówczas...
- Nie!
- Nate
- Nie, Elizabeth.
- Włożę ci w usta ręcznik i kiedy będzie bolało to go zagryziesz zębami, dobra?
- Żebym ja tobie czegoś nie włożył w usta. - Odcinam się. - Nie będę żuł pieprzonego ręcznika.
- W porządku, uparciuchu - Mówi spokojnie, podchodzi do umywalki. Patrzę jak moczy róg wspomnianego ręcznika pod bieżącą wodą i wzdycham z ulgą. Staje z boku i ostrożnie przykłada do rany wilgotny materiał.
- I jak? - Delikatnie wyciera ręcznikiem moją skroń.
- Poproszę o inny zestaw pytań. - Cedzę.
- Och, aż tak boli? - Pochyla się nade mną i opuszkiem palca gładzi moje zmarszczone czoło. - Spokojnie, malutki, już wszystko dobrze.
- Jak mnie nazwałaś?
- Cóż, uznałam, że jeśli ty mówisz do mnie mała, to ja mogę malutki. - Wyszczerza zęby. - Oczywiście nie zrobię tego w firmie, wiem, że tam obowiązują inne zasady, a ty jesteś na czele hierarchii, lecz tutaj...jest inaczej, prawda?
Przełykam ślinę. Jej chłodne, delikatne palce przynoszą ukojenie. Zamykam oczy, ona chwyta mnie za dłoń i nagle czuję nieznośnie pieczenie.
- Widzisz? Wcale nie było tak źle. - Odpowiada przyklejając plastry.
- Jesteś podstępną małpą.
- A ty masz plastry z czarodziejkami księżyca.
- Z czym? - Instynktownie przykładam dłoń do skroni i wyczuwam trzy plastry. - Co to są czarodziejki księżyca?
- Dokładnie to „Czarodziejki z księżyca".
- Chryste.
- To moja ulubiona bajka z dzieciństwa! Chcesz zobaczyć? Plastry idealnie pasują do twojej karnacji, dyrektorze Harris.
- To dlatego jesteś taka szurnięta, aye? przyleciałaś z księżyca razem z tymi swoimi czarownicami.
- Czarodziejkami.
- Jeden chuj. - Wstaje z ławki i biorę od niej malutkie lusterko. - Ja pierdolę, wyglądam jak pedofil.
Elise śmieje się pod nosem, ale szybko poważnieje.
- Wszystko w porządku?
- Poza tym, że mam na skroni plaster w jakieś japońskie czarownice? Aye, jest spoko.
- Pytam o pracę. Słyszałam jak się kłóciłeś z panem Maxwellem. Zresztą nie tylko ja to słyszałam. Zoe przybiegła do mnie spanikowana, nie wiedziała co się dzieje. No i te informacje na twój temat...coś się stało? dlaczego oskarżają nas o nieludzkie traktowanie pracowników?
- Sama zauważyłaś, że to zemsta.
- To wszystko wina Montgomery'ego?
- Zjedz ze mną kolację, a otrzymasz odpowiedzi na swoje pytania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top