11
11
NATE
Jest blisko po ósmej kiedy wracam do domu. Od wszystkich negocjacji i rozmów pęka mi głowa, ale wchodzę szybko do mieszkania, zrzucam w pośpiechu garnitur i biorę prysznic. Jest późno, ale mam nadzieję, że Cooper jeszcze mnie nie przekreślił i będziemy mogli zacząć naszą pierwszą lekcję pływania. Nie wiem co jest w tym dzieciaku, ale chcę żeby był szczęśliwy. Może to wina tego, że widziałem go zapłakanego na chodniku? Może zbyt wiele razy dostrzegłem smutek w jego oczach? Nigdy wcześniej nie przejmowałem się czyimś dzieckiem. Kurwa, co się ze mną dzieje? Nie dość, że mam obsesję, na punkcie swojej cholernie seksownej sekretarki, która jest w stałym związku z jakimś następcą Picassa, to na dodatek zacząłem lubić jej syna. Biorę głęboki wdech, wycieram się ręcznikiem i wciągam szorty i przecieram dłońmi zmęczoną twarz. Taa, dziś było intensywnie, ale kolejne dni nie zapowiadają zmiany. Wręcz przeciwnie. Gapię się w swoje odbicie w lustrze, na przekrwione białka oczu i wmawiam sobie, że to na pewno przez mydło, które musiało wpaść mi do oczu podczas kąpieli. Nie mogę i nie chcę narzekać, bo tak naprawdę każdy kurwa chciałby być na moim miejscu. Mieć władzę, pieniądze i status najlepszego biznesmena na Kontynencie. Mieć firmę i móc dyrygować całym zespołem. Brzmi dobrze, nie? Jak pieprzony american dream. Problemem jednak okazywały się oczekiwania, którym muszę sprostać. Sytuacje, w których muszę podejmować trudne decyzje i ambicje, które wzrastają z każdym kwartałem. Ale jak mógłbym narzekać? Przecież mam wszystko. Jestem szczęściarzem, choć tak naprawdę wiele razy mogłoby mnie być. Przymykam powieki, a mój znużony umysł zabiera mnie na szaloną wycieczkę w przeszłość.
2005
Siadam pod ścianą w naszym garażu i chwytam za butelkę whisky. Kupiłem ją od razu po pogrzebie mamy i przez całą drogę marzyłem aż będę mógł zatopić swój ból w alkoholu. Wlewam palący trunek do gardła, a z moich oczu tryskają łzy. Nie wiem co mam ze sobą zrobić, nie wiem jak zacząć żyć po tym wszystkim co się wydarzyło. Rozpacz rwie serce, ale łudzę się, dzięki whisky jakoś uda się je zasklepić. Choć na parę sekund. Zamykam powieki, a zaraz potem z otępienia wyrywa mnie ostre szarpnięcie.
- Nathan! - Głos ojca brzmi jak potężny huk. - Przestań pić! Skąd to masz?! Kto ci to kupił!?
- Nie ma jej. - Szepcę
- Nathan spójrz na mnie!
- Nie ma
- Nie pozwalam ci pić alkoholu! Słyszysz mnie!? Nie pozwolę ci się stoczyć! Jesteś za młody na takie trunki. Zostaw to!
- Nie ma jej - Powtarzam jak automat. - Odeszła.
Ojciec klęka przede mną, wyrywa z moich drżących dłoni butelkę, a potem przygarnia do swojej szerokiej piersi. Ma na sobie białą koszulę i czarną marynarkę i pachnie stypą. Odsuwam się od niego, bo nie jestem w stanie dłużej wytrzymać, ale nie daje mi odejść. Siłą przytrzymuje przy sobie, ściska mnie za ramiona i błaga, żebym się opamiętał, bo mam zaledwie piętnaście lat i muszę myśleć o swojej przyszłości.
- Wiem, że jest ci ciężko, ale przejdziemy przez to. Ty, ja i Noah. Przejdziemy przez to.
- Jak?! - Wydzieram się. - Jak zdołamy przez to przejść?! Mama nie żyje! Zamordowali ją!
- Zginęła na służbie.
- Mają jej krew na rękach!
- To był wypadek. Uspokój się. Rozumiem, że nie umiesz sobie z tym poradzić. Poprosimy o pomoc psychologa, będziemy powoli odbudowywać nasz mały świat. Mama by tego chciała. Nathan, popatrz na mnie. Mama by tego chciała.
- Mamy już nie ma. - Chrypię przełykając łzy.
- Nie mów tak. - Gromi ojciec. Nie chcę go słuchać, jestem przepełniony żalem i nie potrafię odpędzić od siebie tych wszystkich mrocznych myśli, które podpowiadają, że lepiej będzie jeśli się upiję, a potem...kto wie co będzie potem?
- Skąd u diabła wziąłeś tą szkocką? To niemożliwe, żeby ci ją sprzedali.
- Mój kumpel pracuje w monopolowym. - Mamroczę. - Zostaw mnie samego.
- Mowy nie ma. Nigdy nie zostawię cię samego. Tak samo jak twojego brata. Zawsze będę przy was. Będziemy się wspierać i razem uda nam się stanąć na nogi. Potrzebujemy jedynie czasu i nadziei.
- Nie, tato. - Wpatruję się z powagą w jego smutne oczy. - Jedynie czego potrzebujemy to cudu.
Dźwięk dzwonka do drzwi wyrywa mnie z rozmyślań. Serce wali w piersi jak oszalałe więc staram się je uspokoić i jak zwykle zachować pokerową twarz. Bo te życiowe sztuczki właśnie na tym polegają. Nie można pokazywać, że boli. Gdy przychodzi ta chwila nie można jej ulec ani się do niej przyznać. Trzeba ją w sobie zdusić, stłumić. Trzeba pokonać, ale nigdy, przenigdy nie mówić wprost, że boli. Jako osoba doświadczona w twardym biznesie wiem, że okazywanie słabości może mieć naprawdę opłakane konsekwencje. Wiem, że ludzie zrobią wszystko żeby zniszczyć drugiego człowieka. W momencie, gdy odsłonię serce stanę się przegranym. Nie mogłem przegrać. Już nie. Człapię na boso przez korytarz i otwieram drzwi. Nie jestem zaskoczony widokiem Coopera ani Elizabeth choć zdecydowanie zauważam błękitną sukienkę zakrywającą połowę uda. Przełykam ślinę i przesuwam rozpalonym wzrokiem po opalonej skórze. Boże, ależ ona piękna. Przyćmiewa urodą wszystkie perełki razem wzięte. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze trzy dni temu wyobrażałem ją sobie w ciele innej kobiety. Byłem tak kurewsko podniecony, że pożądanie wyżarło mi rozum. Moje spojrzenie zatrzymuje się na smukłej talii i delikatnie kieruje w stronę piersi. Nie są zbyt duże, pewnie z łatwością mógłbym je zamknąć w swojej dłoni. Przeszywa mnie gorący dreszcz gdy rozchyla usta. Zastanawiam się jaki mają smak? Czy są miękkie? Na pewno. Miękkie i wilgotne, wprost stworzone do całowania.
- Cześć. Przyprowadziłam Coopera na lekcje pływania. - Oznajmia cicho.
- Czeeść - Odpowiadam przeciągając głoski. - Wspaniale wyglądasz.
- Dzięki. - Peszy się. - Cooper chciał żebym z nim została. Czy to będzie problem?
- Raczej przyjemność. - Zapewniam i zamykam za sobą drzwi, a następnie wskazuję ruchem głowy na prawo. Przechodzimy przez wąską ścieżkę, która doprowadza nas do ogrodu. Słyszę zachwyt chłopca, gdy wskakuje na białe szerokie schodki i spogląda w stronę barierek. Podchodzę do niskiej bramki, pociągam za zasuwkę i uśmiecham się pod nosem.
- Nie jesteś śpiący? - Zagaduję
- Nie. Czekałem cały dzień! Czy mogę wejść do wody?
- Śmiało - Zachęcam.
- Tak od razu? - Dziwi się Elise - Nie powiesz nic o technice? Wiesz, to dla niego nowość i pozwalasz mu od tak... - Urywa piorunując mnie wzrokiem.
- Nic mu nie będzie. - Uśmiecham się dobrotliwie.
- Mam odmienne zdanie. To małe dziecko i powinno być monitorowane.
- Jestem tutaj - Przypominam łagodnie. - Nie zachowuj się jak przewrażliwiona idiotka z papką zamiast mózgu, dobrze?
- Nate! Nate! Patrz! Wchodzę! - Cooper krzyczy unosząc ręce i powoli zanurzając się we wodzie. Wiem, że przy schodkach będzie miał grunt więc pozwalam mu się pluskać i nie spuszczając z niego czujnego oka siadam na białych basenowych kafelkach i leniwie opuszczam nogi. Woda jest przyjemna. Niezbyt ciepła co przy upalnym wieczorze jest jak zbawienie.
- Wyglądasz jakbyś połknęła kij. - Mówię zerkając na kobietę. - Wyluzuj.
- On ma pięć lat.
- Och, doprawdy?
- To nie jest śmieszne. Jeśli cokolwiek mu się stanie to... - Zaciska powieki. - Stresuje się, okej? To jego pierwsza nauka pływania, mam prawo czuć niepokój.
- Zapal sobie.
- Co?
- IQOS-a. - Dodaję z uśmiechem. - Spoko, nie doniosę Robertowi.
- Nie palę przy dziecku.
- Mało masz miejsca na ogrodzie? Usiądź na tarasie, zrelaksuj się i podziwiaj dwóch fantastycznych facetów podczas nauki pływania. Możesz nawet pstryknąć parę fotek, ale ostrzegam, że nie będziemy mieć czasu na pozowanie do obiektywu. Prawda, Coop? Będziemy zajęci, aye?
- Tak! - Chłopiec siada na przedostatnim schodku i zanurza brodę w wodzie. - Tutaj jest super. Szkoda, że my nie mamy takiego basenu. Może kupimy? Ella! Kupimy sobie taki basen? Prooooszę!
- Może kiedyś. - Odpowiada z grymasem.
- Dlaczego kiedyś? Nie możemy kupić go teraz? Jutro! Kupmy go jutro!
- Dobra, Coop. Daj spokój mamie. - Wsuwam się do wody i staję naprzeciwko. Nie wiem dlaczego zaczyna unikać mojego wzroku, ale wyczuwam pewien dystans, którego wcześniej nie było. - Co jest? Powiedziałem coś co cię uraziło?
- To nie jest moja mama. - Mamrocze.
- Jak to?
- Mojej mamy już nie ma.
Unoszę głowę w stronę Elise, z nadzieją, że ta zaprzeczy, że powie, że to jakiś durny żart. Nie robi tego. Stoi jak rażona piorunem i zakrywa dłonią drżące usta. Czuję się dziwnie, ze świadomością, że przez tyle czasu nie wyprowadzała mnie z błędu. Nie mogła po prostu powiedzieć prawdy?
- Mojej mamy też już nie ma. - Odpowiadam skupiając się ponownie na dziecku.
- A gdzie jest? Wyjechała? - Dopytuje
- Taa, wyjechała. - Wzdycham głęboko.
- Daleko?
- Do gwiazd.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top