1

W Australii zawsze jest gorąco

- Angelique Kerber




Ryzykant

osoba podejmująca ryzyko, porywająca się na ryzykowne przedsięwzięcia.


1

NATE


- Dajesz! Przywal mu! - Krzyczy Jim podskakując w miejscu jak tresowana małpka. Jest tak podekscytowany, że poczerwieniał na twarzy przez co teraz idealnie komponuje się z ohydnie czerwonym plakatem. Nie wiem po jaką cholerę tutaj wisi. Powinni go dawno zdjąć. Jest rozpraszający, idiotyczny i czy wspominałem, że powinni go zdjąć?

- Nie oszczędzaj go! - Dodaje Josh. - Postawiłem na ciebie!

Uśmiecham się, a potem łypię okiem na swojego przeciwnika. Nie znamy się dobrze, wiem tylko, że wołają na niego Skała i rzeczywiście kurwa facet jest potężny. Jesteśmy po dwóch rundach. Pot lśni na mojej skórze. Wciągam gwałtownie powietrze. Raz, drugi, trzeci.

Dobra, czas kończyć tę zabawę.

- Nate! Nate! Nate! - Jim wraz z Joshem zaczynają zachowywać się jak pieprzone cheerleaderki. Zerkam na nich marszcząc gniewnie brwi. Gdyby nie rękawice pokazałbym im środkowy palec. Skała jest zadziwiająco szybki. Mam wrażenie, że bydlak unosi się w powietrzu. Skupiam się na jego ruchach. Chcę go osłabić ciosami w korpus, ale zasłania się szczelną gardą. Kurwa. Mam ochotę wypluć ochraniacz na zęby i zacząć wrzeszczeć, bo jestem cholernie wściekły. Pierdolony wtorek. Nienawidzę wtorków. Wszyscy mówią, że poniedziałki są do dupy, ale u mnie to działa inaczej. Wtorki. Wtorki są najgorsze. Dostrzegam lukę defensywy i koncentruje się na głowie Skały. Uderzam go w szczękę tak mocno, że z jego ust tryska krew.

- Masz go! Dalej! Z sierpowego! - Wyje Jim.

- Na prawo! Nate! Na prawo! - Przekrzykuje Josh.

Skała zadaje mi mocny cios z lewej i prawie klękam na macie, ale ostatecznie udaje mi się podnieść i odpieram atak. Blokuję i staram się zachować między nami dystans.

- Sto dolców na Harrisa! - Słyszę czyjś głos. Skała jest nerwowy. Przestaje myśleć i zaczyna polegać głównie na swoich pięściach, co oczywiście wykorzystuję. Boks jest jak gra w szachy. Tutaj nie wystarczy zwykłe napierdalanie. Trzeba być zawsze kilka ruchów do przodu. Mieć scenariusz. Czuję, jak złość przetacza się przez moje napięte ciało. Nie chcę pamiętać o tym co wydarzyło się w firmie, ale z jakiegoś pokrętnego powodu to właśnie to wpada do mojej głowy. Przypominam sobie rozżaloną minę ojca i satysfakcję na gębie Aarona. Niech go szlag. Jestem pewny, że maczał palce w tej sprawie. Ten kontrakt mógł się udać! Był idealnie zaplanowany! Wściekłość przeradza się w furię i zadaję lewy prosty w brzuch Skały. Zwija się z bólu, mamrocze coś niewyraźnie, a potem wyjmuje ochraniacz i zaczyna wymiotować. Krzywię się widząc jak rzygowiny wypływają z jego drążących warg. Smród roznosi się po całym klubie. Sfermentowane, na pół przetrawione resztki jedzenia lądują na wyblakłej, niebieskiej macie tuż przy czubkach moich butów. Ja pierdolę. Mam nadzieję, że mi ich nie uświni, bo są kurwa mać nowe. Poprzednie skasowałem w zeszłym tygodniu podczas lekkiego sparingu z Jimem. Patrzę na swoich bladych, zniesmaczonych kumpli, z którymi dzielę kawał życia i unoszę obydwie ręce w geście zwycięstwa.

***

- Ale go załatwiłeś! - Josh poklepuje mnie po ramieniu, kiedy siadam na ławce w szatni i biorę łyk wody mineralnej. Przez chwilę przyglądam się butelce, a potem rozciągam usta w szerokim uśmiechu, który zdradza moje zadowolenie. Tak, wjebałem mu. Nie ma co ukrywać.

- Mogłem postawić więcej - Sapie Jim opierając się o metalowe szafki.

- Myślałeś, że przegram? - Unoszę brew i celuję butelką w jego fiuta. Jim nie jest w stanie zapanować nad biegiem wydarzeń, więc kiedy obrywa z jego ust wyrywa się głośny jęk.

- Oszalałeś?! Będzie mi dziś kurwa potrzebny! - Irytuje się i szybko masuje po obolałych jajach.

- Zamówiłeś sobie w końcu tę gumową lalę z Aliexpress? - Śmieje się Josh

- Ja pierdolę, ale z was matoły. Randkę mam.

- Rozwódka czy wdówka? - Parskam śmiechem.

- Jest barmanką.

- Uciekaj - Rzucam bez wahania. - Barmanki to podstępne suki. Wrobi cię w dzieciaka albo zarazi jakimś syfem.

- Ma na imię Victoria - Mówi Jim zrzucając z siebie przepoconą koszulkę. - I pracuje w Blue Lagoon. Umówiliśmy się na wieczór, jej koleżanka zrobi nam drinki.

- Nieźle, nieźle -Kiwam głową z uznaniem. - Ładna?

- No kurwa - Syczy Jim. - Zajebista. Jest tak gorąca, że stoi mi za każdym razem, kiedy na nią patrzę. Duże cycki, zgrabna dupa. Długie czarne włosy i czerwone usta.

- Jesteś pewny, że ta laska istnieje? - Parska Josh. - Bo właśnie, kurwa, opisałeś anioła.

- Masz jej zdjęcie? - Pytam zaintrygowany.

- Wypchaj się. - Jim wciska pod pachę butelkę żelu do kąpieli i maszeruje w stronę kabin z prysznicami.

- Zobacz, jak broni swojego terytorium - Szturcham Josha w ramię. - Prawie by mnie pogryzł.

Wstaję z ławki, nurkuję do wnętrza sportowej torby, którą trzymam w szafce i wyjmuje z niej kosmetyczkę. - A ty potrzebujesz specjalnego zaproszenia? - Zerkam na kumpla.

- Daruj sobie, Harris. Nie jesteś w moim typie. - Odszczekuje Josh. - Mam jebane zakwasy, ostatnie treningi kompletnie mnie wykończyły. Od jutra całe popołudnia spędzam na kanapie w towarzystwie Tim-Tam.

Uśmiecham się na wspomnienie czekoladowych wafelków. Uwielbiam je bardziej od batoników Cherry Ripe, a w moim osobistym notowaniu dzielą pierwsze miejsce wraz z Lemingtonami. Te ostatnie ciężko pobić, bo wiążę z nimi mnóstwo wspomnień z czasów dzieciństwa. Poszczęściło się nam, z bratem dorastaliśmy podróżując po najróżniejszych częściach świata. Mieliśmy fajne zabawki i telefony komórkowe, podczas gdy połowa naszych rówieśników mogła jedynie pomarzyć o komórce z kolorowym wyświetlaczem i grą w Snake'a. Szkoda, że nagle podczas jednego tragicznego popołudnia wszystko obróciło się w pył.

Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.

Zaciskam zęby tak mocno, że boli mnie szczęka. Od śmierci mamy minęło sporo czasu, lecz wciąż nie potrafię jej wybaczyć. Targa mną złość. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego to zrobiła. Dlaczego nie zachowała ostrożności? Dlaczego wybierała służbę ponad wszystko? Zaciskam dłoń w pięść, kiedy uświadamiam sobie, że Noah, mój młodszy o rok i dwa miesiące brat był gotów zrobić to samo. Jestem wdzięczny Sky za to, że pokrzyżowała jego plany i zatrzymała te paskudne zapędy. Naprawdę odetchnęliśmy z ulgą, kiedy dowiedzieliśmy się, że odwołuje swój wyjazd do bazy wojskowej. Dziewczyna z Ameryki zrobiła coś, co wydawało się zupełnie niemożliwe i pewnie dlatego, stała się ulubienicą naszego ojca. Taa, stary miał wobec niej dług wdzięczności. W sumie obydwoje mieliśmy. Noah nie mógł wybrać sobie lepszej żony. Wchodzę do kabiny, odwieszam ubrania na wieszaku i odkręcam kurek z ciepłą wodą. Nie byłem fanem zimnych pryszniców.

- Kto pożyczy mydło!? -Słyszę zduszony przez wodę krzyk Josha i kręcę głową z niedowierzaniem. - I ręcznik? Bo ręcznika też zapomniałem.

- Rozumu też zapomniałeś? - Parskam.

- Nie można zapomnieć czegoś czego się nie ma! - Wrzeszczy z kabiny obok Jim.

- Nie bądź fiutem, Beckett - Odpowiada Josh. - Daj mi cholerne mydło.

- Nie mam mydła. - Rechocze Jim.

- Ja pierdolę. - Syczy Josh uderzając pięścią w ścianę kabiny. - Anglicy to jednak snoby.

Śmieję się na całe gardło, a następnie przesuwam butelkę żelu do kąpieli przez szparę. Wcześniej nie widziałem sensu w zostawianiu przestrzeni pomiędzy podłogą a ścianą, ale teraz już wiem, że to ukłon w stronę osób, które notorycznie zapominają zabrać ze sobą pieprzonego mydła.

- Dzięki Nate - Buczy Josh.

- Tam jest niewidzialna karteczka z napisem: do zwrotu.

- Uwielbiam twoje niewidzialne karteczki, Harris. - Zaśmiewa się Jim. - To efekt uboczny przebywania z Johnnym?

- Ano. - Szczerzę zęby płucząc ciało z mydlin. - Ostatnio oglądaliśmy koncert Band Of Horses i wiecie, że skubany zaczął nucić In Need of Repair?

- Zna Band of Horses? - Dziwi się Josh.

- Jest za mały na świadome nucenie piosenek - Zauważa Jim. - Ogranicz swoje magiczne pigułki, Nate.

Przewracam oczami z dezaprobatą, zakręcam wodę i sięgam po ręcznik. Właściwie to dopiero w tym momencie czuję, jak zmęczenie przenika przez każdą komórkę mojego ciała. Przymykam powieki, ale zamiast spokoju znów atakują mnie wściekłe myśli. Poranek rozpoczął się fatalnie, ale południe było najgorsze. Moment mojej chwały przerodził się w porażkę, a tych nie akceptowałem. Nigdy. Co się stało? Dlaczego straciłem kontrakt wart co najmniej kilkaset tysięcy? Kurwa. Nie panując nad nerwami uderzam pięścią w białą ścianę. Gdybym tylko mógł wymazać ze swojego życia ostatnie osiem godzin... albo przynajmniej znaleźć argument, żeby obić Aaronowi gębę. Ach. Wciągam na siebie sportową koszulkę z krótkim rękawem i dresowe szorty, a potem wychodzę z kabiny i kieruję się do szatni. Z wnętrza metalowej szafki wyjmuje białą koszulę i czarne garniturowe spodnie, które są tak wygniecione, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że pochodzą z najnowszej biznesowej kolekcji Armaniego. Nie dbam o to. Rzeczy to tylko rzeczy, a więc są do nabycia. Jeśli zniszczę koszulę kupię drugą, trzecią, a nawet dziesiątą, jeśli będę miał ochotę. Upycham ubrania w sportowej torbie i wkurzam się, że materiał spodni uniemożliwia zapięcie zamka błyskawicznego. Niech to szlag. Wszystko się chrzaniło. Dosłownie wszystko. Wygrana ze skałą była chyba cudem, bo ten chwilowy triumf nijak wpisywał się w mój pechowy wtorek. Gdy w końcu udaje mi się zapiąć torbę siadam na ławce i

- Gdzie są moje buty? - Pytam samego siebie. Byłem pewny, że zostawiłem je pod ławką.

Harris, ty pojebie, nawet buty gubisz?

- Gdzie są kurwa moje buty?! - Unoszę głos, kiedy Jim wchodzi do szatni.

- Tam, gdzie były moje. - Odpowiada ze szelmowskim uśmieszkiem. - Mówiłem, że się zemszczę.

- Chyba żartujesz? - Jęczę spoglądając w stronę okien.

- Karma. - Odszczekuje.

Świetnie. Po prostu zakurwiście. Podchodzę do okna, otwieram je na oścież i szybko zabieram z parapetu swoje sneakersy.

- Oby ci nie stanął. - Mamroczę wściekle patrząc na szczęśliwego kumpla.

- Mówiłeś coś?

- W nogę grają. - Wymyślam na poczekaniu.

- Kto? Gdzie?

- Dzieciaki na parkingu. - Wykrzywiam usta w drwiącym uśmieszku. - Dobra, lowelasie, spadam.

Zakładam torbę na ramię, podchodzę do niego i przybijamy sobie piątkę.

- Myślałem, że chcesz odzyskać swój żel pod prysznic?

- Taa - Prycham pod nosem. - Już się pogodziłem ze stratą.

- Pewnie sobie wali gruchę.

- Dawno nie ruchał, ma prawo. - Stwierdzam. - Daj znać, jak było z barmanką, aye?

Jim kiwa głową, co uznaje za wystarczające potwierdzenie. Wychodzę z szatni, do kieszeni spodenek wsuwam telefon i kluczyki od samochodu. Przeczesuję palcami mokre włosy i posyłam łobuzerskie uśmieszki w stronę damskiej części personelu siłowni. Jestem przyzwyczajony do wodzenia za mną wzrokiem, do tych wszystkich maślanych oczu i zachwytu. Wkładam wiele pracy w to, żeby dobrze wyglądać więc ich aprobata wcale nie jest przesadzona.

- Do zobaczenia, Nate! - Świergocze jedna.

- Do następnego - Odpowiadam bez zaangażowania i zanim wypala z pytaniem udaje mi się przejść bez rozsuwane drzwi prosto w objęcia gorącego, styczniowego wieczora. Jest tak duszno, że z trudem łapię powietrze. Zerkam z wyrzutem w stronę eukaliptusów, bo jestem  przekonany, że te celowo ustawiły się kantem do słońca i pozbawiają mniecienia. Niebywałe. Z mojej piersi wydostaje się głośne westchnienie, kiedy idę w stronę Station Road. Nie miałem szczęścia. Gdy zajechałem wszystkie miejsca były zajęte. Co oczywiście nie powinno nikogo dziwić, bo przecież ciąży nade mną jakąś popierdolona klątwa. Pot spływa po moim czole, koszulka lepi się do skóry. Uff, jak gorąco. Jestem przekonany, że pożary znów strawią okolice Sydney. W oddali dostrzegam swoje auto. To czarny ford mustang z 1969 roku. Zaparkowałem na krawężniku, trochę niedbale, bo śpieszyłem się na boks. Czas nie był moim sprzymierzeńcem. Zresztą jak wszystko inne. Staram się przekierować męczące myśli na boczny tor i zastanawiam się jak spędzę resztę tego upalnego wieczora, gdy nagle dobiega mnie płacz. Zatrzymuję się, mimo, że od samochodu dzieli mnie parę metrów i rozglądam wokół. Niespodziewanie mój wzrok pada na chłopca, który siedzi skulony na chodniku. Zaniepokojony podchodzę bliżej.

- Hej, kolego. - Zwracam się do dziecka. - Wszystko okej?

Chłopiec zanosi się coraz większym płaczem, więc bez wahania kucam obok niego.

- Gdzie są twoi rodzice?

Nic. Nadal zero odpowiedzi.

- Jak masz na imię?

- Cooper - Wydusza.

- Ja jestem Nate. Co się stało, Coop? zgubiłeś się?

- Nie byłem głodny i wyszedłem, a potem zostałem sam i... - Chłopiec urywa, a łzy zaczynają toczyć się po mojego policzku. - Boję się.

- Ile masz lat?

- Pięć.

Zaciskam zęby, żeby nie wybuchnąć furią. Jestem wściekły na rodziców Coopera. Jak można dopuścić do tego, żeby dziecko samo się oddaliło? Co za zgraja nieodpowiedzialnych bałwanów! Wściekam się coraz bardziej i bardziej, bo nieoczekiwanie na miejscu Coopera wyobrażam sobie przerażonego Johnny'ego, a za bratanka jestem gotów spalić świat.

- A ty? - Chłopiec z niepokojem przygląda się mojej twarzy.

- Ciut więcej.

- Dziesięć?

- Taa, dziesięć. - Wzdycham głośno. - Słuchaj, może chcesz się czegoś napić? Tam niedaleko jest sklep. Mogę ci kupić jakąś wodę czy sok. Na co masz ochotę?

- Na sok.

- Dobra. - Wyciągam dłoń w jego kierunku. - Chodź, kolego.

- Ale ja... - Waha się, lecz ostatecznie podnosi z chodnika i podaje mi drobną, spoconą rączkę. Mam zamiar kupić małemu coś do picia, a potem zadzwonić na policję. Nie chcę, żeby dzieciakowi stała się jakaś krzywda i liczę, że z pomocą odpowiednich służb chłopiec wróci do rodziców. Chociaż sądząc po tym jak łatwo zgubili pięciolatka może starymi powinna zainteresować się opieka społeczna? Kurator? Sąd? Może ci ludzie powinni być pozbawieni praw rodzicielskich? Moja głowa niemalże pęka od nadmiaru domysłów i ewentualnych rozwiązań aż nagle gwar rozdziera czyjś krzyk:

- Halo! Halo! Co pan robi!? proszę natychmiast zostawić moje dziecko!

- Ella! - Cooper żywo reaguje na wściekłą kobietę, która do nas podbiega i bez najmniejszego wahania uderza mnie torebką po twarzy.

- Zostaw mojego chłopca! - Wydziera się. - Cooper, uciekaj!

- Twój chłopiec - Warczę wyrywając jej torebkę. - Siedział jak pies na chodniku!

- Puszczaj go albo dzwonię w tej chwili na policję!

- To ja miałem dzwonić na policję! - Syczę zdenerwowany. - Jaka matka zachowuje się w ten sposób!? Dzieciaka trzeba pilnować, idiotko!

- Odwal się od nas! I oddawaj moją torebkę!

- Bezmyślna kretynka - Złoszczę się.

- Co chciałeś z nim zrobić!? - Kobieta wrzeszczy jak opętana przez co wokół nas zbierają się gapie. - Zboczeniec! Chciałeś go porwać!?

- Ty masz problem. - Stwierdzam oschle. - Powinnaś się leczyć, wiesz o tym?

- Pomocy! On ukradł moją torebkę!

Co do...?

Zerkam na swoje dłonie, które ściskają czarną, skórzaną torebkę i w pośpiechu odrzucam ją w stronę kobiety, która wygląda tak jakby miała zaraz eksplodować.

- Nie ukradłem - Bronię się. - Rozejść się! to nie przedstawienie! No już! Spierdalać! - Wrzeszczę na tłum. - Nie macie innego zajęcia!?

- Jak się czujesz kochanie? Jesteś ranny? Zrobił ci krzywdę?

- Krzywdę to ty mu zrobiłaś, matko od kurwa siedmiu boleści!

-Nie wtrącaj się!

- Coop, powiedz swojej zdziczałej mamusi jak było. - Cedzę przez zęby. - Powiedz jej, jak bardzo chciało ci się pić i jak bardzo się bałeś.

- Nie będziesz zasłaniał się dzieckiem, gnojku!

- Jesteś naprawdę tak tępa czy tylko udajesz?

- Dość tego! Chodź, kochanie. Jedziemy do domku, a z tobą - Grozi mi palcem. - Porozmawia policja!

- A jednak jesteś taka tępa.

- Słuchaj, nie wysilaj się. Oszczędź swoje opowiastki na przesłuchanie.

- Powinnaś mi kurwa paść do stóp za to, że chciałem pomóc Cooperowi.

- Pomóc!? Chciałeś go porwać! Nie! nie zbliżaj się do nas! Słyszysz?! nawet o tym nie myśl.

- Tam stoi mój samochód - wyjaśniam wskazując ruchem głowy na mustanga. - Muszę się do niego dostać. Bardzo mi przykro, że używam w tym celu nóg, ale skrzydła kurwa jeszcze mi nie wyrosły.

- Psychopata!

- Jesteś naćpana czy zawsze brakuje ci piątej klepki?

- Nie będę z tobą dyskutowała. Zostań tam, gdzie jesteś! Ludzie, pomóżcie mi!

Że co proszę? „ludzie, pomóżcie mi"? nie ma mowy. Nie zrobimy z tego ulicznego pokazu.

- Przestań mieszać w to gapiów!

- Ha! Już nie taki odważny, co? I bardzo dobrze! bój się! Zlinczują cię!

- Zadzwoniłam na policję. - Dociera do mnie jakiś obcy głos. Zerkam za siebie i widzę wściekłe oczy utkwione prosto we mnie. Ze zdziwienia aż mrugam powiekami, ale kobieta, która w sumie mogłaby być moją babcią, wcale nie ma pokojonych zamiarów. O nie.

- Wiesz co z takimi jak ty robiło się w średniowieczu?

- Z całym szacunkiem, ale pani nie powinna się udzielać.

- Ależ będę! I gdybym tylko mogła to spaliłabym cię na stosie! Ludzie! - Kobieta zwraca się do tłumu niczym Churchill podczas swojego pierwszego przemówienia w roli premiera w Izbie Gmin. - Co z wami!? Co tak stoicie jak kołki!? Łapcie go!

- Łapcie? - Powtarzam zdumiony, a w moich uszach rozbrzmiewa rytmiczne skandowanie „Na stos, wrzucimy cię na stos, na stos, na stos" Boże co za szaleństwo. Dostrzegam jak kilku śmiałków zaczyna robić niepewne kroki w moim kierunku i wyraźnie zaznaczam, że jeśli będę zmuszony, to użyję siły.

- Trzymajcie go aż nie zjawi się policja!

- Policja? - Dziecięcy głosik przebija panujący chaos.

- Cooper! Wracaj!

Chłopiec przedziera się przez tłum, podbiega do mnie i lustruje uważnym spojrzeniem.

- To przez sok? - Pyta cicho.

- Niestety, kolego, nikt nie wie, że chcieliśmy pójść na sok. Może im powiesz? Zrobisz to dla mnie, Coop?

- My chcieliśmy iść tylko na sok - Mówi chłopiec nie spuszczając ze mnie oczu.

- Cooper! Wracaj do mnie w tej chwili! Nie zbliżaj się do tego pana! Słyszysz?!

- To Nate - Wyjaśnia chłopiec.

- O boże, już nawiązał się syndrom sztokholmski. -Zawyła starsza kobieta. - Dziecko uzależniło się od swojego oprawcy!

Gdy słyszę dźwięk policyjnych syren mam ochotę uciekać. Nieważne, gdzie, byle jak najdalej stąd, ale mimo obaw stoję twardo w miejscu i wgapiam się w czubki swoich sportowych butów. Kumple nigdy mi nie uwierzą co takiego wydarzyło się po wyjściu z siłowni. Dzień jak co dzień? Taa, niee. Nie w moim życiu. Wtorek daje mi w kość jak jeszcze nigdy. Staram się zachowywać normalnie. Nie napinam mięśni, moje ramiona zwisają swobodnie wzdłuż boków. Ziewam. Przestępuję z nogi na nogę i obserwuje dwóch funkcjonariuszy wysiadających z radiowozu. Robi mi się słabo.

-Co się tutaj dzieje? co to za zbiegowisko?

- On porwał dziecko tej dziewczyny! - Wydarł się ktoś z tłumu.

- Nie porwałem. - Zaprzeczam. - To jakieś nieporozumienie. Nic mu nie zrobiłem.

- Widziałam cię! - Włącza się matka Coopera. - Trzymałeś go za rękę i ciągnąłeś bóg wie, gdzie i bóg wie po co! chciałeś go skrzywdzić!

- Pomagałem mu! - Unoszę głos. - Kurwa, kobieto, opanuj się!

- Proszę uważać na słowa. - Upomina mnie policjant. - Poproszę o pana dane osobowe. Jeśli ma pan przy sobie prawo jazdy będzie w porządku.

- Widzisz?! Dobrze ci tak! każdy wie, że jesteś zwykłym kryminalistą! - Syczy matka Coopera.

- Panią też poprosimy o jakieś potwierdzenie tożsamości.

- Mnie? - Wydusza zlękniona.

- Ha! Masz za swoje głupia gęsio.

Czekam aż policjanci dokonają swoich czynności służbowych. Jestem przekonany, że za chwilę mnie przeproszą za cały ten syf i będę mógł w końcu pojechać do domu, bo cholerna jasna, jestem wykończony. Serio, ledwo trzymam się na nogach. Marzę o zimnym piwie, miękkiej sofie i lodowatych podmuchach klimatyzacji.

- Skujcie go! To niebezpieczny człowiek! Chciał porwać małego chłopca! - Wbijam groźne spojrzenie w starszą kobietę. - Widziałam to na własne oczy! Mogę być świadkiem!

- Litości. -Sapię pod nosem.

- Cooper nigdy się nie oddalał, musiał zostać czymś zwabiony. - Ciągnie gęś.

- Znalazłem go siedzącego na chodniku. Jaką trzeba być kretynką, żeby świadomie kłamać przy policji!? Przyznaj się, że nie radzisz sobie z opieką nad małym i zakończmy ten cyrk.

- Radzę sobie! - Wścieka się. - To ty jesteś zagrożeniem!

- Niech się państwo uspokoją, dobrze? a reszta? Proszę się rozejść. Tutaj nie ma na co patrzeć. Z wyjątkiem pani. - Funkcjonariusz patrzy na starszą jędzę. - Będziemy chcieli panią w charakterze świadka. Pojedzie pani z nami na komendę w celu złożenia zeznań.

- Ależ oczywiście, że pojadę.

-Zeznań? Jakich kurwa zeznań?! - Irytuje się.

- Zapraszam pana do radiowozu.

- Co!? Mnie!?

- Panią również. - Dodaje zerkając na matkę Coopera. - Porozmawiamy o tym zajściu.

- Ale ja nic nie zrobiłam. - Duka.

- Oskarżyłaś mnie! - Atakuję. - Bezpodstawnie!

- Uciekałeś z moim chłopcem! - Gęś przechodzi szybko do defensywy.

- Bill, zaprowadź ich do radiowozu. Poczekam tutaj z panią i dzieckiem na drugi wóz. - Mruczy jeden z policjantów i po chwili czuję jak ten drugi szarpie mnie za ramię.

- Sam pójdę! - Warczę.

- A Cooper? Nie ruszę się bez dziecka.

- Mały pojedzie w drugim aucie. Tak będzie bezpieczniej. W tej chwili stwarzacie dla niego zagrożenie brakiem opanowania. Komenda mieści się zaledwie parę przecznic stąd, to nie będzie długa podróż i szybko zobaczy pani dziecko. Proszę wsiąść.

Gęś wie, że nie wygra więc poddaje się i wsuwa na tylną kanapę.

- Nie możemy tego inaczej załatwić? - Pytam z nadzieją. - Jestem niewinny. Tam są sklepy, można ściągnąć monitoring.

- Bez obaw, sprawdzimy. - Odpowiada lakonicznie. - Wsiądzie pan czy pomóc?

- Wsiądę. - Zrezygnowany zajmuje miejsce tuż obok milczącej gęsi. Siedzimy w krępującej, niemalże duszącej ciszy. Wnętrze auta nie jest zbyt obszerne więc siłą rzeczy moje kolano ociera się o jej udo.

- Odsuń się. - Poleca oschle.

- Ty się odsuń. - Odpyskowuje.

- Nie mam miejsca.

- A no widzisz. - Prycham kładąc torbę na brzuchu. - Ja również nie mam.

- Nie mogę w to uwierzyć. - Szepce pod nosem.

- To twoja wina. - Stwierdzam bez wahania, co jeszcze bardziej ją wkurza.

- To absolutnie nie jest moja wina. - Mamrocze wbijając wzrok w przyciemnioną szybę. - Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie spotkam cię na swojej drodze.

- Z wzajemnością. - Zaciskam palce na pasku torby.

Znów milczymy, ale teraz ta cisza wydaje się jeszcze gorsza niż wcześniej. Jesteśmy przesyceni nienawiścią i tylko cudem oboje powstrzymujemy się przed rzuceniem sobie do gardeł. Atmosfera jest tak gęsta, że w zasadzie można byłoby ją kroić nożem. Po kilku sekundach zaczyna owijać mnie kwiatowy zapach jej perfum, który miesza się z moim drzewnym. Poprawiam się na siedzeniu, opieram głowę o zagłówek fotela i przymykam powieki.

- Jak mogłeś doprowadzić, do tego, że straciłeś ten kontrakt!? - Zimne, zielone oczy ojca są jak sztylet, który przebija serce. Stoję w swoim gabinecie, a dłonie mam głęboko wepchnięte w kieszenie garniturowych spodni. Wgapiam się w niewidoczną plamkę na ścianie, jakby ta była moim jedynym wybawieniem. Choć może jest?

- Co się z tobą dzieje, Nathan?!

- To się nie powtórzy. - Zapewniam ponuro.

- Oczywiście, że nie powtórzy! Od tej pory konsultujesz ze mną wszystkie swoje posunięcia, rozumiesz?

- Degradujesz mnie? - Kpię.

- Jesteś głównym dyrektorem, nie możesz sobie pozwalać na porażki! To zresztą nawet nie była porażka. Zbłaźniłeś nas przed Smithem. Ba! Przed zarządem! Jak miałabym ci powierzyć całą kontrolę nad dorobkiem mojego życia, kiedy ty nie umiesz doprowadzić do zawarcia umowy z klientem!?

- To było ustawione.

- Ty jesteś ustawiony, Nate. - Huczy ojciec. - Tylko nie w tę stronę co trzeba.

- Nie w tę stronę co trzeba - Powtarzam szeptem słowa ojca, które wryły się w moją czaszkę, a następnie do radiowozu wsiada policjant. Bill, o ile dobrze pamiętam. Zapina pasy bezpieczeństwa, zerka na nas w lusterku i odpala silnik.

- Zaraz wszystko sobie wyjaśnimy. - Mówi spokojnym, choć zdecydowanym tonem. Wjeżdżamy na ulicę i kierujemy się stronę komendy. Siedzę jak struty. Kolejny raz mam poczucie, że zawaliłem całą sprawę i zmierzam...w nie tę stronę co trzeba.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top