Prolog


Tego dnia świeciło słońce i było nadzwyczaj ciepło, nawet jak na ten region Rosji w kwietniu. Położony stosunkowo blisko zwrotnika Volgograd, choć zazwyczaj oczarowywał cudowną pogodą, dzisiaj stał się jakoś dziwnie piękniejszy i bardziej przyjazny. Ludzie wyszli do parków, ktoś przejeżdżał między samochodami na rowerze, a krzyk bawiących się na placu dzieci, ostatecznie dopełnił orkiestrę dźwięków rozbudzonego do życia miasta. Istotny w tym stanie mógł być oczywiście fakt, że przez ostatni tydzień przez miasto przetoczyła się fala deszczu i chłodu, co dość skutecznie na jakiś czas opustoszyło ulice i zamknęło wszystkich w domach.

Bez względu jednak na przyczynę, miło było w końcu wyjść za próg bez kurtki deszczowej lub grubego swetra, który robiony na drutach, gryzł niemiłosiernie każdy centymetr kwadratowy mojej skóry. Chyba każdy zgodzi się, że największą wadą tego wyrobu „odzieżopodobnego", jest zupełny brak sensu w próbie ulżenia swoim cierpieniom, nawet jeśli został zrobiony z dobroci serca.

Wystarczyła choć chęć podrapania się w jednym miejscu, by za chwilę kolejne nitki włóczki rozpoczęły swoje tortury na całej długości rąk lub pleców. Bądźmy szczerzy, w tym wypadku już po pierwszym niepowodzeniu, pomysł powtórzenia ponownie tej czynności, zanika wraz z myślą jej wykonania. Jak więc sobie radzić? Cóż, mówi się, że wobec wielu problemów, należy pozwolić naturze działać samej. Nie zamierzałam się z tym kłócić i choć często nie przynosiło to oczekiwanych efektów, tak przynajmniej dzisiaj pogoda uwolniła mnie od przykrego, swetrowego obowiązku, za co oczywiście dziękowałam jej dozgonnie, zapijając na szlufkę swoje lekko przybrudzone buty.

Zdyszana po dwugodzinnych ćwiczeniach, poprawiłam przed niewielkim lustrem roztrzepane włosy. Poszczególne kosmyki sprawiały wrażenie, jakby żyły własnym życiem i pomimo moich usilnych prób, dalej nie zamierzały schować się pod materiałem gumki. W końcu zostawiłam je rozpuszczone, pozwalając by ich rudy odcień kontrastował z białym materiałem koszulki. A co mi tam, nic lepszego bym z tego nie wymodziła.
Rozejrzałam się wokół siebie, upewniając się, że wszystko wzięłam. Nie dostrzegając żadnej ze swoich rzeczy na ławce lub pod nią, chwyciłam wiszącą na jednym z wielu haczyków rozpinaną bluzę wraz z zapakowaną torbą, po czym wybiegłam z pustej szatni.

Jak zwykle w soboty po południu, skończyłam swoje zajęcia baletu. Uczęszczałam na nie od trzeciego roku życia i ku mojemu szczeremu zdziwieniu, każdy w rodzinie powtarzał, że miałam do tego niesamowity talent. Być może mieli rację, ale nie robiłam i nie zamierzałam robić tego zawodowo, czy profesjonalnie - jedynie dla własnej przyjemności. Z resztą, nawet gdybym zmieniła zdanie, moich rodziców nie byłoby stać na wpisowe w jakichkolwiek zawodach. Na tamten moment oczywiście w żadnym wypadku mi to nie przeszkadzało. Dwie godziny w tygodniu z nawiązką odpowiadały moim wymaganiom – byłam wdzięczna za każdą minutę tańca.

Balet był dla mnie czymś w rodzaju odskoczni od problemów. Może nie do końca rozumiałam je w stopniu, w jakim bym chciała, ale nie zmieniało to też stanu rzeczy, iż miałam świadomość ich istnienia oraz faktu, że nie znikały od tak sobie. Harmonia muzyki i ruchów była dla mnie w tym wypadku wybawieniem. Działała kojąco, doprowadzała do pełnego wyciszenia, a w najbardziej niespodziewanym momencie zaskakiwała dynamizmem, wyzwalającym wszelkie ukryte i tłumione w dziecięcym ciele emocje. Za poczucie tego constansu warto było wiele poświęcić. Pamiętam, że raz trafił się moment, gdy zabrakło nam pieniędzy, by opłacić czesne za jeden miesiąc. Ćwiczyłam wtedy w pokoju, sprawiając, że blat od biurka stawał się „profesjonalnym" sprzętem zastępczym. Gdy później wróciłam na zajęcia, nauczyciel nie mógł wyjść z podziwu, jakim cudem utrzymałam formę. Nie spieszyło mi się, by wyznać, co przez poprzednie tygodnie służyło mi za salę gimnastyczną...

Cieszyłam się ze wszystkich lekcji, czerpiąc z nich tyle, ile się dało. Po każdej wracałam co prawda niemiłosiernie zmęczona, ale za to z ogromną dawką satysfakcji, którą promieniowałam zaraz po pojawieniu się przy mamie, odbierającej mnie punktualnie po treningu. Zazwyczaj wychodziłyśmy od razu ze szkoły, ale tym razem moją rodzicielkę zatrzymał właściciel, jeszcze zanim zdążyłam do niej dobiec. Zdziwiona zatrzymałam się przed nimi.
Dość szczupły, lekko łysiejący już mężczyzna w szaroniebieskiej, lnianej koszuli w kratę i jasnymi szelkami przytwierdzonymi do wytartych spodni, uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco. Odwzajemniłam gest, sądząc, że może chce mnie pochwalić. Po chwili wskazał mojej mamie drzwi swojego gabinetu, wspominając, że chce z nią porozmawiać na osobności.

Miałam wrażenie, że jej twarz trochę pobladła. Niepewnie uniosłam wzrok, po czym pokiwałam głową i bez słowa wskazałam na wyjście. Matka położyła mi ręce na ramiona, lekko je na nich zaciskając. Skonsternowana jej dziwnym zachowaniem, zmarszczyłam brwi, obserwując jak po chwili razem z moim nauczycielem po chwili znika za progiem jego gabinetu. Dźwięk zatrzaskiwanego zamka echem rozpłynął się po holu.

Westchnęłam, ruszając przed siebie, niepocieszona takim splotem wydarzeń. Jako wścibskie i ciekawe świata dziecko, które i tak wszystko robiło po swojemu, po zrobieniu paru kroków zaczęłam mieć wątpliwości, czy aby na pewno zamierzałam stamtąd pójść. Zwolniłam kroku. To było silniejsze ode mnie. Nie minęło dużo czasu, aby już moja głowa faktycznie znalazła się wprost na dębowych drzwiach biura mężczyzny.

Niestety, mimo moich usilnych starań, nie dałam rady dosłyszeć, o czym rozmawiali, ale bardzo cichy szept wskazywał, że definitywnie zależało im na ogromnej dyskrecji. Jak inaczej wyjaśnić fakt, że nie chcieli, by ktokolwiek wyłapał choć fragment z ich konwersacji? – Pomyślałam, przesuwając uchem po drewnie.

To był już drugi taki przypadek. Wcześniej, jakieś pół roku temu, po takiej rozmowie rodzice prawie zabronili mi tam przychodzić. Do tamtej chwili zastanawiałam się, czy to moja histeria skłoniła ich wtedy do zmiany decyzji, czy jakiś inny, dziwny czynnik, o którym nie miałam pojęcia. Nigdy mi tego nie wyjaśnili. Tak samo z resztą nie mogłam też liczyć na odpowiedzi, dlaczego w ogóle rozważali wypisanie mnie z zajęć. Dobrze, że ostatecznie postawiłam na swoim, choć nie zmieniało to jednak mojej niepewności, czy i tym historia nie postanowiła zatoczyć koła.Teraz nie byłam już taka pewna, czy moja determinacja by wystarczyła.
Po paru minutach, gdy dalej tkwiłam w martwej ciszy i zmierzałam w końcu faktycznie skierować się do wyjścia, usłyszałam krzyk matki. Głośno czemuś protestowała, nie zgadzała się z jakąś decyzją. Kilka razy usłyszałam swoje imię. Jej głos był chaotyczny, zdania nie miały sensu, były pourywane i lakoniczne. To wtedy po raz pierwszy padł wyraz, który jak się okazało, miał stanowić fundamentalne znaczenie mojego życia – dług.

Może już wtedy powinnam zauważyć, że coś jest nie tak? Być może udałoby się tego wszystkiego uniknąć... Ale na co ja się łudziłam? Przecież miałam tylko jedenaście lat, trzy lata wcześniej przestałam wierzyć w Świętego Mikołaja. Jak w takim wieku móc przewidzieć nadchodzące kłopoty i niebezpieczeństwo w pełnym tych słów wymiarze?
Zdezorientowana uciekłam spod gabinetu, słysząc stukot obcasów, zmierzających ku drzwiom. Wybiegłam przed budynek i nie chcąc wzbudzać podejrzeń, usiadłam, jak gdyby nigdy nic na ławkę. Miałam szczęście, że jak na swój wiek byłam dość drobna i niska. Przynajmniej nikt mnie nie zauważył.
Próbując wyrównać oddech po krótkim sprincie, spontanicznie podniosłam wzrok, kierując go na gmach budynku szkoły baletowej. W jednej chwili dotarło do mnie, jak ogromny był to obiekt.

Trzypiętrowa budowla zbudowana została na pewno przed II Wojną Światową, a w niektórych miejscach odchodziła już beżowa farba, odsłaniając rzędy czerwonych cegieł. Zdziwił mnie fakt, że na dwóch ostatnich piętrach okna były zamknięte, a nawet przyozdobione żelaznymi kratami. Już kiedy miałam pięć lat, zauważyłam, że wchodzenie na górę było zabronione. Sama się o tym przekonałam, kiedy jako ciekawskie dziecko postanowiłam zwiedzić wyższe kondygnacje. Doskonale pamiętałam całe zmieszanie i złość w oczach jakiejś kobiety, która ściągała mnie siłą ze schodów, gdy za wszelką cenę postanowiłam wzdłuż i wszerz przemierzyć budynek. Tamte piętra wydawały się odizolowane od szkoły. Śmierdziało na nich stęchlizną i wilgocią. Panele skrzypiały, jakby zaraz miały popękać, a sufit sprawiał wrażenie, wołającego o zakrycie przeciekających plam. Będąc tam, wysnułam wniosek, że może po prostu wchodzenie było zakazane ze względów bezpieczeństwa. Dzisiaj jednak przez sekundę przeszła mi przez głowę myśl, że ktoś celowo próbował je ukryć. Nie wiem skąd się pojawiła i dlaczego, ale intuicja po raz pierwszy nakierowała mnie na tworzenie podejrzeń. Szkoda, że tak późno.
Moje rozmyślania przerwała mama, podchodząca do miejsca, w którym siedziałam. Na jej rumianej zazwyczaj twarzy widać było świeże ślady po płaczu. Jasne, delikatnie okraszone piegami policzki, teraz wydawały się wręcz rozpalone, a starannie podkreślone makijażem oczy, teraz opuchnięte prezentowały opuchliznę i resztki startej kredki.
Zmartwiona wstałam z siedzenia i zmierzyłam ją wzrokiem jeszcze raz. Chciałam zapytać, co się stało, ale zdążyła mnie uprzedzić.

- Natalia, idziemy – powiedziała, starając się utrzymać neutralny ton głosu. Nie czekając na moją reakcje, zaczęła kierować się w stronę głównej ulicy.

– Tata czeka z obiadem.

Bez słowa dobiegłam do niej i złapałam mocno za rękę. Obie szybkim krokiem ruszyłyśmy do domu, przez całą drogę nie odzywając się do siebie słowem, co nigdy wcześniej nie miało miejsca.

Nasze mieszkanie nie należało do największych. Nie przelewało nam się, więc było jedynie skromnie urządzone. Ściany pokrywała boazeria, a staroświecka podłoga skrzypiała niemiłosiernie - prawie jak ta w szkole baletowej. W mieszkaniu znajdowała się mała kuchnia, gdzie przebywać mogła tylko jedna osoba, salon, łazienka i mój pokój. Rodzice spali w pokoju dziennym na kanapie. Ta z resztą i tak zajmowała prawie całą powierzchnię pomieszczenia. Oprócz niej, stał jeszcze mały stół z czterema krzesłami i zrobiona z jasnego drewna meblościanka. Mimo niewielu metrów kwadratowych i tak cieszyliśmy się, że w ogóle mamy gdzie mieszkać. W czasach głodu i biedy, w których urodzili się moi rodzice, kiedy miało się własne cztery ściany, nie było, na co narzekać.

Po obiedzie zjedzonym w rodzinnym gronie, ojciec poprosił mnie, abym poszła do siebie. Nie wgłębiając się w powody, dlaczego miałabym to zrobić, po prostu wykonałam polecenie. Podziękowałam za posiłek, po czym wybiegłam z salonu. Po zamknięciu drzwi swojej świątyni, rzuciłam się na łóżko i sięgnęłam po książkę, leżącą na niewielkiej szafce nocnej.

Właściwie był to komiks o Kapitanie Ameryce – jeden z moich ulubionych i jedyny, który miałam na własność. Uwielbiałam jego postać. Był wzorem człowieka - walczył o dobro całym sobą i do końca. Walczył, póki nie zginął. Jak wzorowy żołnierz, oddał swoje życie na rzecz wolności. Prawdziwy bohater... Czasem wyobrażałam sobie siebie na jego miejscu...
Siedziałam po turecku na łóżku i akurat przewracałam stronę swojej lektury, kiedy usłyszałam krzyki, dochodzące zza ściany. Korzystając, że salon znajdował się tuż obok mojego pokoju, podeszłam do drzwi i nasłuchiwałam. Rodzice rozmawiali o mnie. Nie wiedziałam o czym dokładnie, ale mówili o przyjściu jakiegoś czasu i wtedy po raz drugi usłyszałam to przeklęte słowo - dług. Następne zdania, które zdążyłam wyłapać, dotyczyły z kolei jego spłaty i jakiegoś mężczyzny, który jej żądał. Dalej nie było już nic. Rozmowy po chwili całkowicie umilkły. Przez cienką warstwę szkła słychać było tylko szlochającą mamę, którą najwyraźniej pocieszał ojciec. Zaniepokojona zachowaniem rodziców, usiadłam z powrotem na łóżku, oplatając kolana rękoma. Myślałam, że może potrzebują pieniędzy... Jako jedenastoletnie dziecko nie bardzo znałam jeszcze ich wartość.

Czasami, gdy ojciec wracał z pracy, przynosił mi słodycze. Wydedukowałam, że robił to, gdy miał dobry okres w pracy. Przychodził wtedy do domu zadowolony, kładąc mi na łóżku paczkę ciastek lub tabliczkę czekolady, na którą normalnie nie mogliśmy sobie pozwolić. To były miłe chwile, ale oczywiście nie mogły trwać wiecznie. Gdy po przejściu przez próg naszego mieszania, tata podchodził do mnie, patrzył błagalnie, po czym całował mnie w czoło, wiedziałam, że czekały nas ciężkie czasy.

Ostatnio to drugie zdarzało się znacznie częściej...
Mama potrafiła godzinami przesiadywać przy stole, pisząc ciągi cyfr, skreślając jakieś pozycje i starając się znaleźć dodatkowe środki. Niejednokrotnie przychodziłam do niej, w milczeniu zajmując miejsce naprzeciwko, by choć trochę dotrzymać jej towarzystwa. Podobno to lubiła... Z perspektywy czasu, marzyłabym, żeby to tego w chwili podsłuchanej rozmowy, potrzebowali moi rodziciele. Naprawdę ten powód potraktowałabym wtedy dość błaho. A wszystko przez to, że prawda okazała się dużo brutalniejsza, niż mogłam przypuszczać w najśmielszych oczekiwaniach. Przekonałam się o tym jeszcze tej nocy.

Niedługo po dwudziestej drugiej położyłam się spać. Choć spać, to raczej za mocne słowo. Przez parę pierwszych minut przekręcałam się tylko z boku na bok, czując jak słowa moich rodziców grzmią mi w głowie, jak szalejąca burza z piorunami. Nie potrafiłam jej uspokoić, choć starałam się ze wszystkich sił. Myślenie o czymś innym pomagało jedynie na parę sekund. Potem znów wracały analizy.
W końcu zdenerwowana podniosłam się z posłania i sięgnęłam do szuflady w szafce nocnej. Przerzucając w niej stosy kartek, wygrzebałam z nich starą książkę, która cały czas przerażała mnie swoją grubością. Ojciec dał mi ją kiedyś, mówiąc, że jest tak nudna, że każdy zasypia po pierwszej stronie. Nie interesował mnie tytuł ani autor albo czy powiedział to w żartach. Chciałam, by jej magiczna właściwość zadziałała, bo naprawdę tego w tej chwili potrzebowałam. Na szczęście długo nie musiałam na to czekać, choć oczy i tak zaczęły zamykać się dopiero po piątej przewróconej kartce. Nie miałam zielonego pojęcia, na czym w ogóle spędziłam ostatnie paręnaście minut, bo zlepek słów zaczął tworzyć nieczytelną plamę.

Ziewając, odłożyłam tom na półkę i wtuliłam się w poduszkę. Zanim odpłynęłam do krainy Morfeusza, poczułam delikatne dłonie, przykrywające mnie kołdrą i odgarniające niesforny kosmyk rudych włosów z mojej twarzy. Kiedy moja rodzicielka wyszła, nie zostało mi już nic, oprócz poddania się objęciom snu. Chwila wypoczynku nie trwała jednak długo. Zaraz po północy obudziło mnie łomotanie do drzwi wejściowych. Początkowo skołowana, podniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam taktycznie po pokoju, jakby w jakikolwiek sposób mogło mi to dać odpowiedzi. Przetarłam ręką twarz, dochodząc do siebie. Nagle adrenalina uderzyła we mnie z całą swoją siła. Coś się stało. Szybko wyskoczyłam z pierzyny i wyszłam z pokoju.

Zdezorientowana stanęłam na środku przedpokoju, rozglądając się dookoła. Mama już ocierała łzy, a tata chyba szukał pistoletu, bo po chwili ze schowka w podłodze wyciągnął mały rewolwer. Nagle jego wzrok skupił się na mnie. Do tej pory pamiętam smutek i żal w jego oczach. Prośbę o wybaczenie...

- Natalia, wracaj do sypialni. Natychmiast. – W jego głosie słychać było zdeterminowanie, ale i strach. Czując, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa, stałam jednak dalej w tym samym miejscu. Dopiero silne ramiona ojca pozwoliły mi się otrząsnąć.

-Kochanie, musisz się schować. Tak jak kiedyś, pamiętasz? Kiedy bawiliśmy się w chowanego, gdy byłaś mała. Nie pozwól by ktoś cię znalazł, tak? – Przytaknęłam automatycznie, kiwając głową. – Dobrze, więc biegnij do pokoju i pamiętaj, jak bardzo cię kochamy.

Po jego słowach bez namysłu uciekłam do swojej sypialni i jak najszybciej schowałam się do szafy z ubraniami. Nie było czasu na rozważania.

Odgarnęłam niewielką stertę ubrań na wieszakach, próbując znaleźć dla siebie jakieś miejsce. Tu akurat nie było kłopotu - będąc niskiego wzrostu bez problemu się tam mieściłam.

Podciągnęłam kolana pod siebie, próbując uspokoić oddech. Nie było łatwo - ze strachu stał się on tak szybki, że ledwo łapałam kolejne dawki powietrza oraz wypuszczałam je z powrotem.

Wtem usłyszałam przerażający huk. Ktoś wyważył drzwi.

- Nie odbierzesz jej nam! Spłaciliśmy swój dług. Daj nam spokój! – Głos mojej matki, dochodzący gdzieś z przedpokoju, rozdarł powietrze. Później coś uderzyło o ścianę. Charakterystyczny, tępy pogłos rozniósł się po mieszkaniu.

- Obiecaliście dzieciaka, mam gdzieś wasze pieniądze. Dobrze wiecie, że się nie poddam. Jeśli czegoś chcę, po prostu to dostaję.

Usłyszałam krzyczącego mężczyznę, którego ton głosu brzmiał łudząco podobnie do mojego nauczyciela baletu. Na mojej twarzy w jednym momencie zagościł wyraz konsternacji i strachu. Nagle padł strzał. Nie wiedziałam, kto go oddał, ale potem wszystko zamilkło, z przerwą na echo z korytarza. Może wyszli - przeszło mi przez myśl, gdy zdradliwa cisza okryła całe mieszkanie, pozostawiając jedynie dźwięk rozszalałego serca, wyrywającego mi się z klatki piersiowej. Dlaczego miałam wrażenie, że jego bicie słychać było w całym pokoju? Roztrzęsiona, zakryłam cały swój tułów rękoma. Na chwilę wstrzymałam oddech, licząc, że to coś pomoże. Modliłam się, by tak się stało - by ci, którzy nieproszeni pojawili się w naszym domu, po prostu zniknęli za progiem i nigdy nie wrócili. W głowie układałam już sobie plan, co zrobię, jeśli tak by się stało. Widziałam siebie biegnącą do rodziców, którzy po przytuleniu mnie, zagwarantowaliby, że to tylko jakieś porachunki gangsterskie lub pomyłka. Widziałam, jak z powrotem tulą mnie do snu, mówiąc, że to się nigdy nie powtórzy i jesteśmy bezpieczni. Tak bardzo miałam na to nadzieję...
Nagle do moich uszu dotarł znajomy zgrzyt zamka. Skuliłam się jeszcze bardziej. Kroki stawały się coraz głośniejsze. Może to ojciec?

Ostrożnie wychyliłam głowę w kierunku szpary w drzwiczkach, próbując wypatrzyć cień osoby, stojącej przed moją kryjówką.

Nie, to nie on, tata był chudszy – pomyślałam w panice. Mocniej przyparłam plecy do ściany, przesuwając się jak najbardziej do tyłu. Błagałam, żeby tu nie zajrzał, ale bez skutku... Światło, wpadające przez okno, oślepiło mnie, gdy obcy otworzył szafę. Mimowolnie zmrużyłam oczy, piszcząc przeraźliwie. Nawet nie zdążyłam się zorientować, kiedy mężczyzna zakrył mi usta dłonią i chwytając mnie w pasie, wyniósł z pokoju.
- Ivanov. Idziemy. Mamy to, po co przyszliśmy – powiedział do człowieka, stojącego przy drzwiach wyjściowych. Nie różnili się zbytnio od siebie. Obaj w czarnych, skórzanych kurtkach i kominiarkach, skutecznie nie pozwalali się ani zidentyfikować, ani odróżnić.

Na chwilę spojrzałam w dół. Ogromna kałuża krwi zwiększała swoje pole w zastraszającym tempie, pozostawiając w swoim centrum moją rodzicielkę, której bezładne ciało spoczywało teraz na progu kuchni. Łzy napłynęły mi do oczu. Ta zawsze piękna, schludna i radosna kobieta leżała teraz blada, z zamkniętymi powiekami i raną w okolicy brzucha, z której sącząca się szkarłatna ciecz, pozostawiała plamy na reszcie materiału jej jasnej dotychczas sukienki. Ojca nigdzie nie było...

Próbowałam krzyknąć, ale masywna ręka, spoczywająca na połowie mojej twarzy skutecznie mi to uniemożliwiła. Z trudem zebrałam w sobie resztki tego, co w stanie były wydobyć z siebie moje struny głosowe i pozwoliłam, by zduszony dźwięk rozszedł się po mieszkaniu.

Gardło zapiekło niesamowicie boleśnie. Miliony małych, pozornych szpilek wbiło się na całej długości dróg oddechowych, powodując nagłą potrzebę kaszlu i skurcz przepony. Zgięta w pół na próżno chciałam jakoś uporać się z odruchem bezwarunkowym. Nic nie pomagało. Szamotanie wyzwoliło w trzymającym mnie napastniku jedynie dodatkową porcję złości, której wylot stanowiło jeszcze mocniejsze przyciśnięcie spoconej dłoni do moich ust.
W końcu opadłam bezsilnie na ramię i tors napastnika, poddając się w zupełności. Po raz ostatni rzuciłam okiem na mój dom, do którego już nigdy miałam nie wrócić. Obaj mężczyźni zabrali mnie z niego, zostawiając otwarte na oścież drzwi. Z pewnymi trudnościami wsadzili do jakiegoś samochodu i przyłożyli ścierkę nasączoną eterem do twarzy. Potem była już tylko ciemność i cisza.

Tak wszystko się zaczęło.

Samochód odjechał, kończąc moje dotychczasowe życie, a jednocześnie zaczynając jego najczarniejszy rozdział.

[Rozdział po korekcie - 23.10.2020]

***********

Słowem wstępu

Przedstawiona opowieść należy do gatunku fikcji fanowskiej. Oznacza to, że łączy w sobie elementy świata przedstawionego, wykreowanego przeze mnie, jak i przez inne teksty kultury. Oświadczam, iż nie posiadam żadnych praw do znaków towarowych, należących do Marvel Comics oraz Marvel Studios, a także zastrzegam sobie pełnię praw autorskich do elementów oryginalnie przeze mnie stworzonych na potrzeby książki: bohaterów, miejsc i wydarzeń, w tym samej fabuły.Nie czerpię z tej pracy żadnych korzyści zarobkowych i zgodnie z prawem cytatu wykorzystuję wizerunek postaci i uniwersum Marvela tylko i wyłącznie dla celów rozrywkowych. Książka ta, ze względu na swój gatunek, nie jest plagiatem, a jedynie przedstawia moją, osobistą wersję pewnej historii. Pisząc ją, bazowałam na komiksach, książkach i filmach oraz przede wszystkim - na własnej wyobraźni. Całość akcji jest stworzona przeze mnie i poza oczywistymi elementami, na których musiałam się opierać, by książka ta w całości spełniała wymogi czasu i miejsca akcji oraz chronologii wydarzeń, jest ona moim oryginalnym pomysłem, osadzonym w dobrze znanym już uniwersum z tak samo znanymi bohaterami. Próba kopiowania będzie traktowana jako złamanie praw autorskich i zostanie ona zgłoszona jako plagiat do ambasadorów Wattpad Polska lub innych podmiotów, uprawionych do zajmowania się tymi sprawami na innych stronach i forach, zrzeszających twórców opowiadań internetowych. Historia, która została w tej książce opisana, to rozwinięcie tego, co filmy Marvela jedynie wspomniały. Poszczególne elementy fabuły łącza się z tym, co możemy znaleźć w produkcjach filmowych, zachowując spójność wydarzeń z Sagi Nieskończoności. Moja wersja życia Natashy przed Avengers jest zatem dopełnieniem pewnych luk i w żaden sposób nie musi być ona zgodna z prawdą. Ta zapisana jest tylko na istniejących lub nieistniejących kartach scenariuszy filmowych. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top