Rozdział 2 - Clint

Nienawidziłem misji, w których nie wiedziałem, co mam zrobić. Ta jednak była inna, Czarna Wdowa to wyzwanie, którego podejmowałem się z dużym zapałem.

Ciężko było znaleźć cokolwiek, kobieta należała do najsprytniejszych osób, jakie znałem — albo raczej chciałem poznać. W ciągu dwóch tygodni od czasu, gdy Fury przekazał jej los w moje ręce, odwiedziłem pół Europy, badając każdą, nawet najcichszą pogłoskę o jej pobycie. Jednak jedyne, co udało mi się uzyskać to niewyraźne zdjęcie, kiedy to Wdowa stała bokiem i mierzyła do kogoś z pistoletu. Nie byłem pewien, czy przypadkiem zdołałbym ją rozpoznać, nawet mijając ją na ulicy. Jak nietrudno zauważyć, los mi niestety nie sprzyjał, a tajemniczy zabójca nadal pozostawał nieuchwytny.

Zdenerwowany i kompletnie rozczarowany, z braku jakichkolwiek dalszych pomysłów wróciłem do Nowego Jorku. Z perspektywy czasu nie pozostało mi nic innego, jak uznać za trafne powiedzenie, iż głupi zawsze ma szczęście.

W stronę budynku, gdzie przebywał obecnie Fury, szedłem jak na skazanie. Oczywiście mogłem na miejsce dojechać samochodem, lecz uznałem, że krótki spacer pomoże mi wymyślić, co takiego powiem dyrektorowi T.A.R.C.Z.Y.

Przechodziłem przez skrzyżowanie Union Square, rozglądając się wokół z taką uwagą, jakbym znajdował się na jednej z najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych misji. Pod pewnym względem tak było, ponieważ przejść przez ulice Nowego Jorku i nie wpaść pod samochód — w szczególności jedną z tych pędzących naokoło taksówek, to cud. W tym mieście wszystko było możliwe, zawsze się zastanawiałem, jak ludzie potrafią tu przeżyć.

Nie dalej jak sto metrów ode mnie, przy samym pomniku Washingtona siedział siwy mężczyzna, który mimo upływającego, wręcz pochłaniającego go czasu, nadal był pogodny, szczęśliwy. Zauważywszy mnie, uniósł dłoń, w której to dzierżył umorusany farbą pędzel. Mimowolnie uśmiechnąłem się lekko i zacząłem iść w jego stronę. Gdyby nie to, że jestem wyczulony na otaczający mnie świat — efekt treningu w T.A.R.C.Z.Y. —, wpadłbym niechybnie pod najzwyczajniejszy rower. Kierowca diabelskiego pojazdu nawet nie przeprosił, tylko pognał dalej.

Mamrocząc pod nosem niezbyt cenzuralne słowa, udało mi się wreszcie dotrzeć do czekającego na mnie starca.

-Widzę, że humor dopisuje- zaśmiał się mężczyzna, patrząc na moje zmrużone oczy, które zapewne posyłały teraz w koło wściekłe ogniki- dawno cię tutaj nie było.

-A pan jak zwykle uśmiechnięty- odparłem, kręcąc głową- też bym tak chciał.

-W moim wieku nie ma czasu na smutki, młody człowieku. Trzeba się cieszyć z tego, co mamy- powiedział, wracając do malowanego obrazu. Jan Zelman był Polakiem, który przed laty zmuszony został do opuszczenia swojej ojczyzny. Przez całe życie ciężko pracował, dlatego też teraz, na starość, mógł zająć się tym, co kochał najbardziej — sztuką. Musiałem przyznać, że miał talent. Jego obrazy wyglądały jak zdjęcia, były wyraziste, a kolory wyglądały naturalnie.

-Znowu znalazł pan jakąś blondwłosą piękność, która aż się prosiła o umiejscowienie jej nadludzkich wdzięków na płótnie?- zapytałem, przypominając sobie pierwszą rozmowę, jaką przeprowadziłem z tym mężczyzną. W międzyczasie wyciągnąłem telefon, sprawdzając, czy nie byłem spóźniony na spotkanie z Furym.

-Czytasz mi w myślach, mój drogi- odpowiedział się starzec, a z jego twarzy wręcz biła szczerość i najczystsza radość- sam powiedz, czy nie jest niesamowita?

Obrócił w moją stronę sztalugę. Zmierzyłem wzrokiem szczupłą sylwetkę kobiety, odzianą w szarą sukienkę z czarnym paskiem w talii. W jednej ręce trzymała walizkę, drugą odrzucała długie, jasne kosmyki.

-Kto to jest?- powiedziałem cicho, patrząc na pana Jana pełnym napięcia wzrokiem.

-Nie wiem- odparł, wzruszając ramionami- przechodzę sobie jakąś godzinę temu koło lotniska, patrzę — idzie! Ale żebyś ty widział, jak ona szła- pokręcił głową marzycielsko- coś pięknego.

-W ciągu godziny udało się panu to namalować?- zapytałem, okazując pozory normalności i nie dając po sobie poznać, jak bardzo jestem podekscytowany.

-W jaką godzinę?- prychnął, rzucając mi rozbawione spojrzenie- przecież musiałem tu jeszcze dojść, to oczywiste, że siedzę tu maksymalnie od półgodziny.

Parsknąłem zduszonym śmiechem, słysząc jego wypowiedź.

-Uwielbiam pana- powiedziałem z uznaniem- na mnie już niestety pora.

-A więc do następnego spotkania.

-Do następnego- odrzekłem z uśmiechem. Zrobiłem kilka kroków, gdy po raz kolejny usłyszałem jego głos.

-Czy ty młodzieńcze przypadkiem nie szedłeś wcześniej w drugą stronę?

-Zmieniłem zdanie- odkrzyknąłem.

-Ta i jeszcze powiedz, że nie idziesz w stronę lotniska- mruknął rozbawiony pan Zelman, lecz mimo jego cichego tonu, dotarło do mnie, co mówił. Na to jednak nie odpowiedziałem. Nie chciałem skłamać.

Mój wiekowy znajomy w zaledwie kilka minut dał mi więcej wiadomości, niż cała T.A.R.C.Z.A. miała kiedykolwiek.

Poczułem wibracje telefonu, nie sprawdzając, kto dzwoni, przyłożyłem go do ucha.

-Barton, gdzie ty jesteś?- warknął Fury- nie będę na ciebie czekał w nieskończoność. I czemu do cholery nie masz komunikatora?

-Też miło mi cię słyszeć- szepnąłem do siebie, wiedząc jednak, że mnie słyszy- chyba musimy przełożyć nasze spotkanie. A komunikator na dłuższą metę jest niewygodny, nie zauważyłeś?

-Masz coś nowego?- zapytał, ignorując moją wypowiedź.

-Chyba ją znalazłem.

-Gdzie?

-Tego jeszcze nie wiem- odparłem. Bez trudu mogłem sobie wyobrazić dyrektora T.A.R.C.Z.Y. w tej chwili. Trzymał zapewne rękę na uchu, przewracając na mnie oczami i zastanawiając się, czy wszystko ze mną w porządku.

-Daj znać, jak już będziesz wiedział- powiedział tylko, po czym usłyszałem dźwięk kończący rozmowę.

Dotarcie na lotnisko nie zajęło mi dużo czasu. Jeszcze krócej trwało włamanie się to obrazu z kamer i wszelkich danych z dzisiejszego dnia. Kto by pomyślał, że było to tak proste. Nie musiałem się nawet specjalnie zastanawiać, jakoś wielce głowić, aby zdobyć potrzebne informacje.

-A więc jesteś w Budapeszcie- szepnąłem, jednocześnie organizując sobie jak najszybszy transport do stolicy Węgier.

***

Gdy jeździłem po świecie, szukając informacji o Czarnej Wdowie, bez trudu doszedłem do wniosku, iż kobieta ta nie zajmuje się sprawami małej wagi. Obracała się w wysoko postawionym towarzystwie, pełnym bogatych i wpływowych ludzi.

Gdzie szukać najbardziej tajemniczej i w cholerę niebezpiecznej kobiety, jeśli nie w najdroższym hotelu w mieście, pośród samej śmietanki towarzyskiej, wśród członków węgierskiej mafii? Podejrzewałem, że tym razem miała za zadanie uśmiercenie jakiejś tamtejszej szychy.

Wcześniej zdążyłem poprosić agentkę Hill, aby zarezerwowała mi pokój w Gresham Palace Hotel.

Od chwili przekroczenia progu budynku nazywałem się Clint Brown. "Oryginalność" T.A.R.C.Z.Y. już przestała mnie zadziwiać. Przerobiłem już tyle fikcyjnych tożsamości — o absurdalności niektórych wolałem nie wspominać — że przestałem na to zwracać uwagę.

Ubrany w dobrze skrojony garnitur w dziwnym, lekko połyskującym, szarym odcieniu, usiadłem przy barze, dyskretnie lustrując wzrokiem otoczenie.

-Martini poproszę- powiedziałem po węgiersku do barmana. Ten skinął głową i z profesjonalnym uśmiechem zabrał się za przygotowywanie drinka.

Wokół było dużo ludzi, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Każdy wyglądał inaczej, ale pod pewnym względem zupełnie tak samo. Zachowywali się, jak na bogaczy przystało, wszędzie widziałem fałszywe uśmiechy i rządzę bycia lepszym od reszty. Oczywiście zdarzały się też wyjątki. To jasne, że wielu panów nie mogło obyć się bez towarzystwa swoich panienek na telefon. Odznaczały się bezpruderyjnym wyglądem i wzrokiem wręcz krzyczącym o jak największy zarobek. Dla uważnej osoby to było oczywiste, podejrzewałem jednak, że prócz mnie mało kto tutaj potrafiłby skwalifikować bawiących się ludzi.

Upiłem łyk drinka, kątem oka spoglądając na średniego wzrostu mężczyznę z bardzo drogim zegarkiem na ręce, umiejscowionej na kolanie szczupłej, aczkolwiek z dość bujnymi kształtami, brunetki. Na moje oko miał jakieś czterdzieści parę lat, ale z danych, jakie otrzymałem, wynikało, że niedawno obchodził pięćdziesiąte piąte urodziny.

Podążając za wzrokiem zgromadzonych, spojrzałem na wejście, w którym to pojawiła się wysoka blondynka. Pokręciłem głową z uznaniem. Była jeszcze piękniejsza niż na obrazie, czerwona, krótka sukienka opinała jej szczupłą talię i kusząco zaokrąglone biodra, odsłaniała spore fragmenty dużych piersi. Z takim wyglądem nie musiała się zapewne wiele namęczyć, aby dostać wszystko, co chciała.

Na jej twarzy nie widać było żadnych emocji spowodowanych zamieszaniem, jakie wywołała, zdawała się wręcz znudzona śliniącymi się mężczyznami i zmrużonymi oczami kobiet, które to właśnie straciły uwagę swoich adoratorów.

Mimowolnie zacząłem się zastanawiać, gdzie w tak ciasnym stroju ukryła broń, przecież na pewno nie pojawiłaby się bezbronna. Chyba że aż tak ceniła swoje umiejętności.

Viktor Orbán również nie potrafił oderwać od niej wzroku. Uważnie śledził każdy jej ruch, gdy zaczęła iść w naszą stronę. Usiadła pomiędzy mną a szefem węgierskiej mafii, skutecznie zmniejszając zainteresowanie mężczyzny brunetką.

Wszystko wróciło do normy, ludzie na powrót wrócili do wcześniejszych zajęć.

-Poproszę to samo, co ten pan- rzekła do barmana, wskazując na mojego drinka. Nie dało się nie usłyszeć zalotnej nuty w jej głosie.

-Jesteś węgierską, czy po prostu próbujesz zrobić wrażenie?- zapytał Orbán. Czarna Wdowa spojrzała na niego, po czym chwyciła patyczek z oliwką z jego drinka.

-Niczego nie próbuję- odparła, po czym zacisnęła zęby na zielonym owocu.

Bez trudu mogłem dostrzec, że z każdą chwilą bardziej mu się podoba.

Wyciągnęła z małej torebki parę banknotów i położywszy je na barze, wzięła do ręki podane przez barmana martini, a następnie wstała, idąc powoli w stronę wyjścia.

Nie musiałem długo czekać na reakcję Węgra. Odstawił swojego drinka i poszedł za nią.

-Zacznijmy jeszcze raz- usłyszałem, gdy zatrzymał ją, łapiąc za ramię- jestem Viktor.

-Orbán, wiem- odparła- jesteś jednym z głównych właścicieli tego hotelu.

-Pod wrażeniem?

Ledwo powstrzymałem prychnięcie na jego tandetne teksty.

-Powiedzmy.

-To nie będzie łatwe, prawda?- westchnął z lekkim rozbawieniem.

-A wolałbyś, żeby było?- zapytała, zbliżając się do niego tak, że ich twarze dzieliły centymetry.

-Zacznijmy od twojego imienia- powiedział, pozwalając, żeby jej dłoń błądziła po jego policzku.

-Nie tutaj- odpowiedziała, po czym szepnęła mu coś do ucha. Uśmiechnął się i skinął głową. Podał jej ramię, które chwyciła wdzięcznie i razem opuścili pomieszczenie.

Poczekałem kilka sekund, po czym dopiłem drinka i ruszyłem za nimi. Grę czas zacząć.

________________________

Przede wszystkim, to życzę Wam - szczegół, że ze spóźnieniem - wesołych świąt i - to do dziewczyn - żeby ciasto poszło w cycki ;-). 

Mam nadzieję, że choć troszkę udało mi się wczuć w Bartona :-D, trochę tak dziwnie było, ale trzeba zbierać doświadczenie :P. 

Do następnego

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top