Epilog


Szczecin był moim komfortowym miastem. To tutaj spędziłem najszczęśliwsze chwile mojego życia. Przenoszenie z Warszawy do Szczecina wywołało we mnie ulgę. Zniknąłem z tego przepełnionego przemocą, szybkością i zgiełkiem miasta.

Szczecin to miasto mojego ojca, a teraz moje i mojej rodziny.

Domek na obrzeżach, blisko lasu i jeziora Głębokiego. I mimo że w upalne dni w okolicy jest mnóstwo ludzi i komarów, to za nic nie oddałbym tego miejsca na rzecz innego.

Po traumatycznych przeżyciach potrzebowałem spokoju i ciszy.

I bardzo to doceniałem.

Nauczyłem się doceniać małe rzeczy. I dzięki temu stałem się szczęśliwszy.

Kichnąłem i automatycznie spojrzałem na lipę w rozkwicie.

Moje przekleństwo. Nie dość, że jestem na nią uczulony, to jeszcze dodaje mi wiecznie roboty. Wydmuchałem nos i wziąłem się z powrotem do roboty.

Wsadziłem ostatni raz szmatę do wiadra z wodą i przejechałem po płycie nagrobnej z napisem ukochanej przeze mnie osoby.

Nagrobek błyszczał, co wywołało we mnie dumę.

Znów kichnąłem, ustawiając świeże kwiaty i palące się znicze z powrotem na granit.

Mimo błyszczącej czystości wiedziałem, że za tydzień znów będę musiał się pojawić z mokrą szmatą.

A to wszystko przez tę przeklętą lipę, pod którą stał nagrobek!

Ładne miejsce, ale nie wiedziałem o konsekwencjach takiego miejsca.

Przynajmniej zimną mam spokój.

Po skończonej pracy pomodliłem się nad grobem – czego nie robiłem całe życie, a zacząłem dopiero teraz.

Nie robiłem tego dla siebie, a dla osoby leżącej pode mną.

Jeśli miałoby jej to pomóc...

Do domu wróciłem tramwajem. A właściwie dwoma, bo nie było bezpośredniego połączenia ode mnie na cmentarz.

Lubiłem tę cotygodniową tradycję, która była tylko moja.

Co sobotę, wstawałem rano i jechałem na cmentarz, by zająć się jedyną rzeczą, która pozostała mi po ukochanej osobie.

To były takie chwile wyciszenia i tylko dla mnie.

Bardzo dużo czasu zajęło mi przepracowanie straty i zrozumienie swoich traum. Nadal jest mi ciężko, ale z każdym dniem jest coraz lepiej.

Wysiadłem na przystanku na moim osiedlu, ale czekał mnie jeszcze kilometrowy spacer. Było bardzo ciepło, dlatego w okolicy chodziło całkiem sporo ludzi, którzy przyjechali na chwilę wytchnienia nad jezioro. Słońce ogrzewało mi skórę, a ja żałowałem, że nie wziąłem czapki czy okularów przeciwsłonecznych, które mi polecano wziąć. Nie sądziłem, że przed południem będzie tak ciepło.

Otworzyłam bramkę do zwykłego domku jednorodzinnego, jakich dużo w okolicy.

Typowe domki nad jeziorem.

Wchodząc do środka, uderzyła mnie niższa temperatura.

Musiał włączyć klimatyzację.

Nie popierałem tego, łatwo było się przeziębić, zwłaszcza wychodząc i wchodząc do domu. A dla dzieci to tym bardziej niebezpieczne.

– Adam! – wrzasnęła na mnie od wejścia dziewczynka, zbiegając ze schodów.

Musiała mnie widzieć z okna, jak wracałem ulicą.

Spojrzałem na ciemnoskórą dziewczynę, której skóra błyszczała od wysmarowania się różowym brokatem. Skąd ona go wzięła?

Livia miała tylko siedem lat, a potrafiła być kłopotliwa jak całe przedszkole.

– Spójrz! – powiedziała radośnie, pokazując mi rysunek domu i naszej czteroosobowej rodziny.

– Piękne – powiedziałem od razu, przyglądając się swojej ciemnej postaci i złotowłosej osobie obok mnie – Zaraz... – mruknąłem, uświadamiając sobie teksturę rysunku – użyłaś moich farb?

– Jesteś zły? To były takie ładne kolory.

Nie powinna wchodzić do mojej pracowni, ale nie potrafiłem się na nią złościć.

To nie kwestia tego, że nie chciałem się dzielić swoimi przyborami malarskimi, ale bardziej chodziło o to, by przypadkiem nie struła się terpentyną czy innymi toksycznymi środkami, które były w mojej pracowni malarskiej i jakich używałem do swoich prac.

W końcu była tylko dzieckiem.

– Kupię ci takie kolory – zapewniłem ostatecznie.

– Okej. – Ani na moment się nie zawahała, by mnie naciągnąć. Mała pijawka. – Patrz, a tutaj jest Piers. – Wskazała na niewielką postać na dachu domu.

Zmarszczyłem zaskoczony brwi, widząc go w tym miejscu.

– Wujek Piers – poprawiłem ją automatycznie. Ten dzieciak nie ma za grosz szacunku do tego gościa. – Dlaczego jest na dachu?

– Dzwonił godzinę temu, a jak mu powiedziałam, że rysuje rodzinę, kazał się umieścić w wyjątkowym miejscu – powiedziała z dumą.

Parsknąłem, choć nie powinienem. Będę musiał do niego oddzwonić, pewnie zechce przyjechać.

– LIVIA! – wrzasnęła na nią kobieta z kuchni.

Chyba usłyszała naszą rozmowę. A wiadomo, że to ona najbardziej trzymała dyscyplinę w domu.

– Lepiej idź pomóc babci – powiedziałem z rozbawieniem.

– Ugh – prychnęła i tupiąc nogami, poszła do kuchni.

Już chciałem iść do salonu, by zobaczyć co u Patyka, kiedy Tatiana wyskoczyła z kuchni, poganiając dłonią swoją wnuczkę.

– O której chcesz obiad? – zapytała. – Zrobiłam gołąbki.

– Trzeba o to zapytać panią domu – zażartowałem. – Ja tu jestem najmniej decyzyjny.

Przewróciła oczami, ale się uśmiechnęła. Wiedziała, że to prawda. Nawet Livia ma więcej do gadania niż ja.

– Będziesz szedł biegać?

– Wieczorem.

– Nie planowaliście spaceru? – zapytała podejrzliwie, tak jakby była pewna, że zapomniałem o tym.

Tak jednak nie było. Plany nigdy nie były oczywiste w tym domu. Najważniejsze było jednak zdrowie jednej osoby.

– A jak się czuje?

– Zapytaj. Mówi, że dobrze, ale wiesz, jak jest.

Pokiwałem głową. Zawsze kłamie o swoim samopoczuciu, byśmy się nie martwili. To było frustrujące, ale nauczyłem się rozumieć znaczenia słów między wierszami.

Wszedłem najpierw do salonu, ale nie znalazłem Patyka na kanapie, jak oczekiwałem. Za to zobaczyłem, że szklane drzwi na taras i ogród są otwarte. Wiedziałem, że oprócz Patyka na zewnątrz jest też ktoś inny.

Wyszedłem na zewnątrz i zacząłem się przechadzać po naszej posiadłości. Najpierw minąłem taras i grill, później bramkę, gdzie graliśmy w piłkę nożną z Livią i innymi dziećmi z sąsiedztwa, zwiniętą siatkę do gry w siatkówkę, którą rozstawialiśmy nad jeziorem i graliśmy zabójcze mecze. Minąłem ognisko z ławkami, które sam zbudowałem, minąłem piaskownicę i zjeżdżalnię, którą kupiliśmy zaraz po tym, jak Livia się u nas pojawiła.

I choć była za mała, bo miała zaledwie paręnaście miesięcy w ramionach zdesperowanej córki Tatiany, to nie przeszkadzało mi to w wybudowaniu placu zabaw dla dziecka.

Zaangażowałem się w jej wychowanie tak bardzo, że aż niektórych to bawiło.

No cóż. Trochę panikowałem nad tak małą istotą i nie wiedziałem, jak się zachować. Niecodziennie na twoim progu staje przerażona kobieta, która nie chce wychowywać własnego dziecka ze względu na ciemniejszy kolor skóry.

Od tego czasu Tatiana stwierdziła, że nie ma córki, a sama ta kobieta jest małym tabu w tym domu.

Po prostu się o niej nie mówi, zwłaszcza że sama Livia nie jest zainteresowana tym tematem.

Wie, że ma mamę, ale jak na razie wystarczymy jej my. Nawet jeśli w przedszkolu są zaangażowane mamy, Tatiana lub ja udajemy się tam, by wypełnić puste krzesło.

W końcu dotarłem na sam koniec naszego ogrodu, gdzie było parę drzew owocowych i duży stary dąb, na którym była huśtawka i drewniany domek na drzewie.

Pod drzewem leżał Patyk, chłodząc się w cieniu. Widząc mnie, pomachał energicznie ogonem, ale nie chciało mu się wstać i mnie przywitać.

Leniwa bestia się z niego zrobiła.

Pogłaskałem go szybko i zacząłem się wspinać po drabince do domku. Klapa była otwarta, co pozwoliło mi wystawić głowę do środka i zobaczyć złotowłosą postać w dresach i bez butów, siedzącą na kocu i czytającą książkę.

Przydługie włosy opadały na jasną, ale zdrowo opaloną twarz. Oczy były skupione na tekście historii.

Zawsze, kiedy czyta, ma takie ostre rysy twarzy i marszczy śmiesznie brwi, jakby się gniewał na napisane słowa.

Uśmiechnąłem się i chwilę obserwowałem mój chodzący ideał... No dobra, nie był idealny. Za to był często wredny i kontrolujący, ale nadrabiał miłością do mnie.

No i się starał, a to było najważniejsze.

– Na co się gapisz?

To były zwykłe, łagodne słowa, ale jakoś wyprowadziły mnie z równowagi.

Zachwiałem się, a noga, która opierała się o szczebelek drabinki, ześlizgnęła się. Na szczęście mam silne ramiona i utrzymałem się na krawędzi wejścia do domku.

– Adam! – Gabriel odrzucił książkę i dopadł do mnie w dwóch szybkich ruchach, by złapać mnie za koszulkę i pomóc mi się podciągnąć do środka.

Sprawnie wszedłem i usiadłem obok mężczyzny. Chwycił mnie za twarz całkowicie zmartwiony.

– Jesteś idiotą, Adam? – Był też trochę zły.

Zamrugałem zdezorientowany i mimowolnie się uśmiechnąłem.

– Cześć – przywitałem się, bo od rana się nie widzieliśmy.

Jednak nie odpowiedział uśmiechem. Był zły, że prawie spadłem z dwóch metrów.

– Nigdy więcej tego nie rób – westchnął głęboko i wrócił na miejsce na kocu. – Kiedy wróciłeś?

– Przed chwilą. Idziemy na spacer, czy najpierw czekamy na obiad?

Uśmiechnął się. W końcu.

– Po obiedzie, pójdziemy na dłuższy spacer. O piętnastej ma się zachmurzyć, więc pogoda będzie bardziej znośna.

Uśmiechnąłem się i przytaknąłem.

Usadowiłem się obok niego i oparłem głowę o jego ramię.

– Czytasz własną książkę? – zapytałem prześmiewczo. – Narcyz – dodałem, zaczynając się droczyć.

– Lubię ją – mruknął niewzruszony, ale mimo to zamknął ją i skupił się na mnie. – To moja ulubiona – dodał.

Wyszczerzyłem się szeroko i przysunąłem twarz, żeby miał lepszy dostęp do moich ust i mógł mnie pocałować w każdej chwili.

– Kto by się spodziewał, że polubisz czytać i pisać romansidła.

– To jedyne słuszne romansidła – odpowiedział mi z całkowitą powagą.

Uśmiechnąłem się szeroko i jeszcze raz spojrzałem na książkę.

„Biały pokój Adama".




***

Nie wszystko poszło tak jak chciałam. Mało kryminału, problem z pisaniem, długie przerwy i całkowita blokada. Mogłam... Nie, bardziej powinnam pisać dalej i wyjaśnić niektóre kwestię, ale wiem, że w tym momencie historia mogła by utknąć jeszcze bardziej. 

Mimo wszystko, mam nadzieję, że dobrze się bawiliście przy tych dwóch częściach. 

Do zobaczenia! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top