20

William

- Stacey, pomóż mi wstać - poprosiłem dziewczynę, kilka minut po wyjściu rodziców dziewczyny, której uratowałem życie; a miałem chociaż taką nadzieję.

- Leż spokojnie. Musisz nabrać sił po zabiegu, a co ty w tej chwili robisz? - zapytała, chcąc jakoś mnie zatrzymać.

- Przestań moja piękna. Muszę zobaczyć, czy ona się obudziła.

- Możesz zrobić to później. Ci państwo powiedzieli, że lekarz ma do ciebie przyjść...

- Stacey, przepraszam, ale mam taką potrzebę. Muszę ją zobaczyć - powiedziałem twardo i spojrzałem na nią zaciętym wzrokiem. Patrzyła na mnie błagająco, jednak nic sobie z tego nie zrobiłem i najwolniej jak umiałem, podniosłem się do siadu, a potem zsunąłem ze szpitalnego łóżka. Dziewczyna natychmiast wstała i szybko podsunęła mi pod tyłek wózek. Nie miałem tyle siły, by wykonać kilka kroków do przodu. Dobrze, że szybko zareagowała, inaczej leżałbym teraz na podłodze i jęczał z bólu. Podeszła bliżej łóżka i przysunęła do wózka stojak z kroplówką, którą dostałem na wzmocnienie. Zostało tylko trochę do końca, jednak muszę przyjąć wszystko.

- Wykończysz się - warknęła widocznie zła, jednak obleciało mnie to.

- Przestań mała, jestem twardy, nic mnie nie złamie.

- Widzę. Ledwo oczami mrugasz, ale musisz wyjść z łóżka, chociaż lekarz kazał ci leżeć do jutra. Sam mi tak powiedziałeś durniu.

- Doskonale o tym wiem. Boże, zaraz wrócimy i już nie wstanę z tego przeklętego materaca ze sprężyn, tylko do niej zajrzyjmy.

     Byłem lekko zdezorientowany jej nadmierną opieką i troską. Nie byłem przyzwyczajony do takich rzeczy. Owszem, Stacey była strasznie troskliwa, ale udawało mi się unikać tych jej " ataków ".

    Gdy jakoś w spokoju udało nam się wydostać z mojej sali, poruszaliśmy się środkiem korytarza. Nie spotkałem nikogo z personelu, który był przy mnie, jak mieli mnie kroić, więc nikt nie zwrócił mi uwagi i tak powoli dostaliśmy się pod salę, gdzie stali państwo Styles i zawzięcie o czymś dyskutowali.

- Wiem. Will, on na pewno to zrozumie - powiedziała pani Styles.

- Co zrozumiem? - wtrąciłem się, przerywając im rozmowę.

- Że jesteś naszym synem - wypalił jej mąż, a mnie zatkało.

- Że co? - zapytałem po chwili, gdy odzyskałem głos. - Jeśli sobie pan żartuje, to takie żarty są nie na miejscu. To, że wychowałem się bez rodziców nie oznacza, by od razu się z te...

- Spokojnie. Wszystko ci wytłumaczymy...

- Nie. Tu nie ma co wyjaśniać, bo nawet nie chcę tego słuchać! Stacey, idziemy stąd!

    Czym prędzej szarpnąłem wózkiem, co w moim stanie było dziwne, skoro jeszcze kilka minut temu ledwo stałem na własnych nogach. Stacey ogarnęła się i pomimo protestów tych ludzi, zostawiliśmy ich i wróciliśmy z powrotem do mojej sali.

- Ja pierdole - powiedziałem, gdy podjechałem do łóżka. Nie podniosłem się, tylko złożyłem ręce i opuściłem je bezwiednie na materac.

- Wiedziałeś? - usłyszałem jej głos za swoimi plecami. Westchnąłem jedynie, kręcąc przecząco głową.

- Chociaż dziwne było dla mnie w pierwszej chwili to, że mogę być dawcą dla tej ich córki, ale potem pomyślałem, że to przypadek i dałem spokój. Nie wiem... Nie wierzę w to.

- Will, połóż się do łóżka, masz zimne ręce - powiedziała, jak gdyby nie usłyszała tego, co do nie przed chwilą powiedziałem. Za to dotknęła swoimi ciepłymi dłońmi moje nadgarstki, by dać mi do zrozumienia, że miała rację.
   
    Westchnąłem tylko i pozwoliłem, by pomogła mi dostać się na łóżko. Usiadła zaraz przy mnie i okryła cienką kołdrą. Chwyciła moją dłoń w swoją i spojrzała przez chwilę intensywnie w moją twarz.

- Wiesz... Gdy oni tu weszli, spojrzałam na tego faceta. Znam cię trochę i wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale ty i on jesteście do siebie z wyglądu podobni. Nawet bardzo. Macie podobne rysy twarzy, jednak on ma je bardziej wyrazistsze. Te same kości policzkowe. - Dotknęła mojego prawego polika i delikatnie go pogładziła. - Nie wiem, czy macie podobny kolor oczu, ale to jak się poruszacie jest niemal identyczne.

- Stacey, powiedz mi, kiedy ty to wszystko zdążyłaś zauważyć, co? Widziałaś ich raz, a wiesz więcej niż ja.

- Will, bo ty nie chcesz widzieć. Ten twój chory dziadek tak zlasował ci mózg, że nienawidzisz swoich prawdziwych rodziców i nie chcesz ich poznać. Pamiętasz, jak trzy lata temu po pijaku, zanim poszliśmy do łóżka, niemal płakałeś mi w ramię, że chciałbyś ich poznać? Wiem, że to była chwila sł...

- Przestań - przerwałem jej.

    Doskonale to pamiętałem. Jak bardzo nie chciałem pamiętać, tak pamiętam. Każdą chwilę i każde słowo, jakie do niej powiedziałem. Wtedy chciałem. Chciałem, jak nigdy. Nawet dostałem się do gabinetu dziadka, do którego ogólnie nie miałem wstępu. Szukałem czegoś, co pomogłoby mi ich znaleźć, wpaść na ich trop. Ale, albo źle szukałem, albo wszystko dokładnie przede mną ukrył.

- Jeśli to, co ten mężczyzna powiedział, to prawda? Co, jeśli to twoi rodzice, a dziewczyna, której uratowałeś życie, to twoja siostra?

- Stacey...
  
    Zanim zebrałem się, by jej odpowiedzieć, zadzwonił jej telefon. Okazało się, że to jej tato.

- Halo tata? Coś z małym? - Słuchała chwilę, po czym odpowiedziała: - Dobrze, postaram się być, jak najwcześniej.

    Rozłączyła się i spojrzała na mnie przez chwilę.

- Coś z małym? Co mu jest?

- Ojciec nie może go uspokoić. Cały czas płacze od jakiejś pół godziny... Muszę szybko wrócić do domu.

- Ale to dobre pół godziny drogi stąd. Zanim będziesz pod domem zejdzie ci jakieś czterdzieści minut.

- No i co na to poradzę? Trudno. Muszę już iść. Jutro wpadnę po pracy, jeśli cię nie wypiszą wcześniej.

- Nie sądzę.

- Do jutra.

- Pa. Kocham cię.

- Przestań.

    I wyszła. Westchnąłem, zdając sobie sprawę, że ona się ode mnie oddala. Nie wiedziałem, co miałem zrobić w tej sytuacji. Już raz niemal ode mnie odeszła. Zaraz po tym, jak dowiedziała się, że jest w ciąży. Wiedziała, że będzie nam ciężko i do tego jej ojciec postawił jej ultimatum. Albo zostawi mnie, albo pozbędzie się dziecka. Wybrała jednoznacznie, jednak i tak udawało mi się z nią jakoś spotkać. Chodziłem i wyczekiwałem na nią pod jej pracą, zapraszałem w jakieś miejsca. I tak byliśmy razem, chociaż ona nigdy więcej nie powiedziała wyraźnie, że mnie kocha. I to było najgorsze, że tak długo się jeszcze waha. Nie wiem, ale ona chyba już nie uznaje mnie za swojego faceta. Może za mało się jeszcze staram? Nie chcę być tylko ojcem jej dziecka. Chcę być z nią, kochać ją, ich oboje. Jeśli by się tak bardziej zastanowić i stanąć z boku, to chyba raczej jestem dla niej przyjacielem...A nie chcę być tylko przyjacielem. Muszę wziąć się w garść i znaleźć porządną pracę jednak z moim wykształceniem mogą mnie zatrudnić chyba jedynie przy roznoszeniu ulotek. Eh, kiedy będę już w stanie normalnie myśleć, wezmę się za siebie i to porządnie.

    Gdy już miałem przymknąć oczy i zapaść w tak potrzebny mi sen, ktoś zapukał do drzwi mojej sali. Myślałem, że to lekarz, ale gdy drewniana powłoka się uchyliła, ukazała mi się pani Styles. Jęknąłem cicho i odwróciłem głowę w przeciwną stronę, w stronę okna. Niech oni już mi dadzą spokój.

- Nie chcę z panią rozmawiać.

- Wiem. Ja tylko... 

- Niech nawet pani nie zaczyna mnie przekonywać do swoich racji, bo i tak mam je gdzieś - wszedłem jej w słowo, skutecznie ją tym uciszając. Wiem, że zachowałem się chamsko, ale taka moja natura. Im bardziej ktoś chce mnie przekonać do swojego zdania, tym bardziej się robiłem opryskliwy i wredny. 

- Dobrze. 

    Usłyszałem, jak wykonuje kilka kroków w moją stronę i kładzie coś na małej drewnianej szafeczce i zaraz po tym wychodzi. Odczekałem chwilę i spojrzałem na szafkę. Faktycznie, oprócz pomarańczy, które przyniosła mi Stacey, leżała tam trochę pognieciona prostokątna biała koperta. Jako, że jestem ciekawskim człowiekiem, od razu po nią sięgnąłem. Wyciągnąłem z niej biały papier i niepewnie rozłożyłem. Od razu w oczy rzuciła mi się pieczątka szpitala i że to jakieś wyniki laboratoryjne. Oho, czyżby to co myślę? Zaświadcza się... blah blah. Że pokrewieństwo w badaniu krwi na zgodność DNA między Anabell Styles a Williamem Turnerem * jest zgodne w 99.9%. **

    Przetarłem oczy ze zdziwienia. Czyli to jednak prawda? Jestem ich synem? Nie mogę w to od tak uwierzyć. Czyli wychodzi na to, że dziadek, czy kimkolwiek on dla mnie był, okłamał mnie. Kłamał cały czas. Papier raczej nie kłamie, chyba, że bardzo postarali się,  by to wszystko podrobić. Jaki oni mieli by powód, by sfałszować te wyniki? Ja pierdolę... Jak bardzo moje życie jest pogmatwane... Ani na chwilę nic mi się nie układało. Nic, kompletnie nic. Zawsze pod górkę. Kompletnie wpatrzony w kartkę papieru siedziałem tak chwilę, nawet nie usłyszałem, jak do pomieszczenia wszedł w końcu lekarz. 

- Will - odezwał się, co sprowadziło mnie na ziemię. 

- Tak? - Złożyłem papier i szybko włożyłem z powrotem do koperty.

- Jak się czujesz?

- Średnio.

- Miałem na myśli, czy coś cię boli, lub czujesz odrętwienie.

    O tak, czuję silne odrętwienie.

- Nie, panie doktorze.

- Wiem, co przed chwilą czytałeś.

    Zaszczyciłem go jednym spojrzeniem. 

- Zauważyłem pieczątkę naszego szpitala. Tak się składa, że sam wręczałem pani Styles te wyniki. Prawdą jest, że te wyniki nie są podrobione, mówię ci to, bo widzę po twojej minie, iż nie bardzo wiesz, co myśleć. Młody człowieku, pracuję tu od dwudziestu lat. Takie przypadki się zdarzają. Poza tym, wiedziałem, że coś jest na rzeczy, kiedy zobaczyłem wyniki, które zleciłem, gdy miałeś poddać się zabiegowi. To mało prawdopodobne, by dwie, nieznane sobie młode osoby, miały niemal identyczne geny.

    I po wypowiedzeniu tych słów, opuścił mnie i moją salę. 

    Dzięki.





*******

1580

* - Will Turner - no nie wiedziałam, jakie dać mu nazwisko, to ma, po walecznym piracie! XD

** - już nie chciało mi się szukać przykładu, jak to dokładnie pisze na takim papierku, to napisałam tak :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top