1. Wejście do gry

Kang Dae-ho

Nazywam się Kang Dae-ho. Urodziłem się i wychowałem w rodzinie, gdzie byłem jedynym synem pośród czterech starszych sióstr. To one kształtowały moje dzieciństwo – uczyły mnie rzeczy, które ojciec uznał za „niemęskie”. Nigdy mu się to nie podobało. Chciał, żebym był silny, twardy, a nie zajmował się bzdurami. W końcu, kiedy byłem wystarczająco dorosły, praktycznie zmusił mnie do wstąpienia do Piechoty Morskiej. Nie miałem wyboru.

W Marines nauczyłem się dyscypliny, przetrwania, walki. Ale nauczyłem się też, jak bardzo wojna zmienia ludzi. Podczas jednej misji doszło do strzelaniny. Widziałem rzeczy, których nigdy nie powinienem był zobaczyć. Ludzi, których znałem, zginęło tuż obok mnie. To wszystko zostawiło ślad. Możecie to nazywać PTSD, ja nazywam to nocnym koszmarem, który nigdy się nie kończy.

Po odejściu z wojska próbowałem normalnie żyć, ale długi się piętrzyły. Nie mogłem ich spłacić, nie widziałem wyjścia. Wtedy pojawiła się oferta – udział w Grze Kalmara. Brzmi jak szaleństwo, prawda? Ale dla mnie to była jedyna opcja. Przynajmniej tutaj mogłem walczyć o coś namacalnego.

Nie jestem złym człowiekiem. Staram się rozumieć innych, nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzam. Ale czasem presja jest zbyt duża. Widziałem w tej grze rzeczy, które przypomniały mi przeszłość. Kiedy zaczęła się rebelia, kiedy zobaczyłem pierwsze zwłoki… sparaliżował mnie strach. Niektórzy myślą, że byłem tchórzem. Może mają rację. Może po prostu nie chciałem znowu patrzeć, jak ludzie umierają na moich oczach.

Nie wiem, jak to się skończy. Ale wiem jedno – nie chcę umrzeć tak jak inni. Nie tutaj. Nie w ten sposób. Stwierdziłem, że wezmę udział w squid game, z racji na ogromne długi.

Park Jung-bae

Nazywam się Park Jung-bae. Jeśli mnie znasz, to pewnie jako kumpla Gi-huna. Tak, tego Gi-huna. Zawsze byłem gościem, który lubi się pośmiać, wyluzować i nie brać życia zbyt serio. Może czasem aż za bardzo.

W pierwszym sezonie... No dobra, w tamtym okresie mojego życia po prostu byłem. Przewijałem się gdzieś w tle, bez większego znaczenia. Ale w drugim sezonie? Sprawy się zmieniły. Wszedłem do gry – dosłownie i w przenośni. Wtedy dopiero zobaczyłem, ile mam w sobie odwagi i jak bardzo potrafię walczyć, kiedy trzeba.

Nie jestem już tym samym beztroskim facetem. Mam syna. Chciałbym być dla niego kimś, kogo mógłby podziwiać. Moja była żona? Cóż... Nasze drogi się rozeszły, ale to nie znaczy, że nie myślę o tym, co mogłem zrobić lepiej.

Teraz? Teraz walczę. Dla siebie. Dla syna. I może po części dla Gi-huna – żeby wiedział, że nawet ci, którzy kiedyś tylko się śmiali, potrafią sięgnąć po coś więcej.

Ale wiecie co? W tej grze nie ma sprawiedliwości. Nie ma znaczenia, ile masz odwagi, jeśli ktoś silniejszy zdecyduje za ciebie. Lider podniósł broń. Nie miałem szans. Strzał. Ból. Ciemność. I koniec mojej historii.

Park Jung-bae

Ostry, metaliczny zapach uderzył mnie jako pierwszy. Było coś sztucznego w tym powietrzu – jakby przepuszczonego przez tysiące filtrów. Mrugnąłem kilka razy, przyzwyczajając oczy do zimnego, jarzeniowego światła.

Leżałem na twardym materacu, a wokół mnie było setki innych łóżek, ustawionych w wysokie rzędy, jedno na drugim, niczym w gigantycznym magazynie ludzi.

Nie byłem sam.

456 osób.

Wszyscy ubrani w identyczne zielone dresy z białymi numerami na piersi. Podniosłem się na łokciach i spojrzałem na swoje własne ubranie. 390 – to byłem ja.

Przez chwilę miałem nadzieję, że to tylko sen. Albo jakiś kiepski żart. Ale nie. To było prawdziwe.

Zanim zdążyłem się w pełni ocknąć, poczułem, jak ktoś szturcha mnie w ramię.

– Długo spałeś, ziomek.

Obróciłem głowę i zobaczyłem szeroko uśmiechniętą twarz Thanosa – rapera, którego znałem jedynie z nagłówków skandali i filmików w sieci. Jego platynowe włosy odcinały się od zielonego stroju, a złoty grill na zębach błyszczał w sztucznym świetle.

– Co, kurwa? – mruknąłem, próbując poskładać myśli.

– No mówię, że długo spałeś. Myśleliśmy, że nie żyjesz. – Roześmiał się, a obok niego dołączył się inny gość – niski, szczurzy typ o imieniu Nam-gyu, który chyba robił za jego przydupasa.

Rozejrzałem się po sali. Ludzie wyglądali różnie – niektórzy wciąż jeszcze spali, inni już nerwowo rozglądali się wokół. Ktoś modlił się w kącie, ktoś inny siedział skulony na łóżku, obejmując kolana.

I wtedy go zobaczyłem.

Gi-hun.

Siedział kilka łóżek dalej, z tym samym wyrazem twarzy, który znałem od lat – zmęczony, ale zdeterminowany. Nasze spojrzenia się spotkały, a w jego oczach dostrzegłem coś, czego się nie spodziewałem.

Strach.

Przez chwilę wydawało mi się, że powie coś w moją stronę, ale przerwał mu mechaniczny dźwięk.

„Gracze, przygotować się do pierwszej gry.”

Zanim zdążyłem się zastanowić, co tak naprawdę się dzieje, wielkie drzwi na końcu sali otworzyły się z sykiem.

Nie miałem pojęcia, w co się wpakowałem. Ale wiedziałem jedno.

Nie było już odwrotu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top