[04] ShikaTema - Wypuść sierp o zachodzie słońca

Stąpała po rozżarzonych węglach.

Czuła się jak spalana żywcem. Rozrywana od środka przez siłę tak potężną, że w wyniku jej działania traciła rezon w obliczu najdrobniejszego gestu. Delikatne muśnięcie skóry, burzące ostatnie tamy. Tamy, które upadały zagłuszane echem przyspieszonych oddechów. Ciepły pocałunek na skórze. Piżmowy zapach ciała zroszonego kroplami gorącego potu.

Szerokie dłonie z drżeniem zaciskały się na jej biodrach, gdy gorące i popękane od gwałtownych pocałunków usta znów zanurzały się w jej ciele.

Wschodzące słońce rozlewało się nad nimi barwami ognistej czerwieni. Temari nie miała wątpliwości, że chłód poranka znów zamieni ich w oziębłych shinobi. Chciała chwycić się ostatnich pomruków nocy i trzymać je kurczowo; powstrzymać nadejście dnia. Zacisnęła mocniej dłonie na ciele Shikamaru, wbijając palce w zroszoną potem i zaczerwienioną skórę. Niech noc się nie kończy, niech świat zajmie się sobą i zostawi ich w spokoju.


Westchnęła, patrząc jak chowa dłonie do kieszeni. Irytujący gest, którym maskował niepewność i zakłopotanie. Stała przed bramą, nie mogąc zdobyć się na to, by ją przekroczyć. Odejść po raz kolejny. Sama; jedynie w towarzystwie wspomnień ulotnych chwil i szeptów, które wciąż huczały w jej głowie.

Wokół rozbrzmiewała melodia wygrywana przez świerszcze, słońce opadało ku zachodowi, a ciepła majowa noc kusiła zapachem nocnych kwiatów. Wieczór był piękny i zupełnie niewrażliwy na tłukące się w agonii serca.

Temari spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę. Shikamaru nie był romantykiem. Nie operował pięknymi słowami i nie obsypywał jej nadmiarem gestów, mimo wszystko nauczyła się czytać z jego twarzy, wyłapywać sens między wierszami. Widzieć jego oczami. Patrząc teraz na niego, była pewna, że dusi coś w sobie. Niemal wyczuwała słowa, które nie chcą spłynąć z jego ust. Słowa, przez które napina mięśnie twarzy i krzywi usta w nieładnym grymasie. Uśmiechnęła się pod nosem, bo wiedziała, że musiał myśleć o tym, jakie to wszystko kłopotliwe.


To było kłopotliwe. Rozstawać się po raz kolejny. Udawać, że to przecież nic takiego. Kilka tygodni, miesięcy — to tylko jedna trylionowa życia wszechświata. Czas, którego nie chciał przeżywać na nowo. Z każdym kolejnym rozstaniem odczuwał wszystko silniej i głębiej. Zawsze potem czuł, jakby odejście Temari wyrywało kawałek jego duszy. Prawie niedostrzegalny, niewielki fragment, który rozpłynie się w pustynnym słońcu, gdy tylko ona zapomni o tym, co zostawiła za bramami Konohy. Bo przecież musiała czasem zapominać. Każdy czasem zapomina.

Wypuścił powietrze z dźwięcznym świstem. Miał sucho w ustach, a struny głosowe pokryła rdza. Zarzęziły niezrozumiale, gdy próbował wypowiedzieć jej imię. Miało smak wczorajszych pocałunków z silnym akcentem dobrze znanej mu goryczy.

— Nie sądzisz, że to dość...

— Kłopotliwe?

— Kłopotliwe. Przemieszczać się co chwilę między wioskami. Tracić cenny czas na podróże.

— Być może.

— Myślę, że jest na to pewien sposób.

— Opracowałeś jakiś genialny środek transportu, który będzie mnie teleportować między wioskami? — zapytała z rozbawieniem zabarwionym melancholią, jakby ironią próbowała zagłuszyć smutek. Shikamaru zaprzeczył ruchem głowy. — Dopóki nie opanuję technik teleportacji lub twój geniusz nie wynajdzie innego sposobu przemieszczania, nie widzę rozwiązania dla tego problemu.

— Wyjdź za mnie.

Tak. To rozwiązuje problem.


***

Tytuł partówki to ulubione powiedzenie Temari.

Buziaki! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top