XIII
10 czerwca 1940 r.
Za każdym razem spychała go do defensywy.
Była to już chyba dziewiąta tura. USA czuł jak zmęczenie powoli bierze nad nim górę. Miał wrażenie, że jego ręce i nogi zakuto w łańcuchy. Każdy jego ruch był toporny i przepełniony niewielkim bólem, rozchodzącym się po poobijanym ciele. Oczy nie potrafiły już wychwycić wszystkich szczegółów, a serce łomotało mu jak szalone. Nawet procesy myślowe zdawały się być zaburzone. Nie umiał już przewidzieć posunięć przeciwniczki. Coraz ciężej szło mu również z przewidywaniem własnych. Nie myślał gdzie uderzyć, jak uniknąć lub kiedy doskoczyć. Przez zmęczenie, przestał już przykładać do tego wagę.
Tymczasem Polska radziła sobie świetnie. Choć trenowali już od kilku godzin, ją dalej rozpierała energia. Każde uderzenie zdawała się planować z wyprzedzeniem co najmniej kilkuminutowym. Bezproblemowo omijała ciosy przeciwnika, za każdym razem kontratakując. Ameryka miał nawet wrażenie, że od ich ostatniego takiego spotkania stała się jakby lepsza. Pomimo swojego niewielkiego wzrostu, który on sam zlekceważył kilka razy z bolesnymi dla sobie skutkami, Polska nigdy nie była łatwym przeciwnikiem. Tym razem jednak, zdawała się być jeszcze gorsza. Nie chodziło tu o jakąś nową technikę, czy wzrost siły. Miało to podłoże raczej psychologiczne. Jej ruchy były się dziksze, oraz bardziej agresywne. USA podejrzewał, że dziewczyna musi się po prostu jakoś wyżyć. Każdy co jakiś czas musiał dać upust swoim emocjom. Żałował tylko, że wybrała akurat taki sposób i to jeszcze na nim...
Kiedy Ameryka po raz kolejny uderzył o podłogę, nie zamierzał się już od niej odklejać.
- Jesteś taką samą pizdą jak dawniej. - skomentowała Polska, przyglądając się jak jej niedawny worek treningowy leży padnięty na plecach.
- Po prostu nie chciałem ci zrobić krzywdy. - obronił się, próbując opanować nierówny oddech. Nawet nie starał się żeby jego ton brzmiał wiarygodnie.
Europejka widząc, że USA raczej nie ma w planach się podnieść, westchnęła cicho i po prostu położyła się obok w odległości na tyle bezpieczniej, by żaden potencjalny sowiecki szpieg nie mógł posądzić ich o pewne czynności, które mogłyby nie spodobać się równie sowieckiemu przełożonemu. Poczuła przyjemny dreszcz, gdy zimne kafle spotkały się z jej rozgrzanym ciałem. Kładąc lewą rękę na brzuchu, ułożyła się wygodnie na plecach.
- Byłaś dzisiaj u Francji? - zaczął rozmowę Ameryka, mając już dość kontemplacji sufitu.
- Tak, byłam u twojej mamusi. - Polska uśmiechnęła się wrednie.
Ameryka skrzywił się. Jego relacja z Francją od zawsze była raczej kwestią sporną, o której wszyscy woleli raczej nie wspominać. Przez tą krótką chwilę, kiedy nic nie mówili, stwierdził, że nadmierne spędzanie czasu z bratem, zdecydowanie szkodzi Poly.
- A jak się czuje? - postanowił zignorować docinkę.
- Powoli dochodzi do sobie. - mina Polski wróciła już do swojej kamiennej formy, a z jej twarzy zniknął uśmiech. - Dalej dużo płacze, ale zgodziła się żeby wpuścić do pokoju kogoś innego poza mną, Czechami i Brytanią. Chociaż co do Brytanii to nie jestem pewna. Coś rzadko się ostatnio pokazuje.
- Podziękował wam chociaż? - zmienił temat, nagle przypomniawszy sobie o istnieniu swojego ojca.
- Nie. - podkręciła głową - Dalej boi spojrzeć się nam w oczy. - zamilkła, by już po chwili odezwać się ponownie, ale już trochę zmienionym głosem- Powinieneś zacząć się zbroić.
Jej ton był inny niż ten sprzed chwili. Ten przywodził na myśl stal. Zdawał się być bardziej rozkazem niż radą. Bezwzględnie wbił się głęboko w umysł Ameryki, który nie wiedział co odpowiedzieć. Chwilę wpatrywał się w sufit, próbując lepiej zrozumieć sens tych słów, jednak nic to nie dało.
- Nie rozumiem... - wyznał zdezorientowany.
- Zastanów się. - zaczęła lekko zamyślona - Norwegia poddał się dzisiaj. Belgia Holandia i Luksemburg nie istniejeją. Mi i Czechowi została już tylko partyzantka i dywersja. Włochy wypowiedział wojnę Francji, która już i tak upadała. Nawet Brytania przestał się już starać. Chyba nie myślisz, że wojna cię ominie?
Ponownie zapadała cisza. Jednak ta, w przeciwieństwie do poprzedniej, wydawała się nieznośna. Przygniatała ich, zabierając im głosy. Wpędzała w ich w błędne koło. Mogli przerwać ją jedynym słowem, jednak nawet jedno słowo wydawało się nie do wypowiedzenia. Było tak cicho, że nawet ich serca biły bardziej nieśmiało, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk. Ktoś jednak w końcu musiał się odezwać.
- Jutro wracam do siebie. - zaczął USA spokojnie. Gdyby Polska spojrzała w jego oczy, zobaczyłaby troskę - Mogę cię zabrać ze sobą.
Polska nie rozumiała jego wypowiedzi. Dopiero gdy po dość długiej chwili zauważyła, że była to propozycja, podniosła się do siadu. Spojrzała na towarzysza badawczo. Ten również się podniósł. Spojrzał jej w oczy, lecz szybko tego pożałował, przypominając sobie jak przerażająco puste się stały. Odwrócił wzrok speszony. Polska widząc jego reakcję, otrząsnęła się z pierwszego szoku.
- O czym ty mówisz? - wydusiła w końcu z siebie. - Jak...?
- Z Rzeszą i ZSRR sobie poradzę. - zaczął tłumaczyć, trochę nadmiernie ożywiony - Warszawa da sobie radę na miejscu sam, a wszystkim i tak możesz kierować z Waszyngtonu. Wiem, że nie jesteśmy ze sobą blisko, ale potraktuj to jako dług wdzięczności.
- Już dawno spłaciłeś ten dług... - odparła wymijająco.
- Nie odpowiedziałaś na pytanie. - nie ustępował, jego ton stał się stanowczy, wręcz niepodobny do niego.
Polska odwróciła wzrok. Miała już dość tego wszystkiego, a teraz stała przed nią szansa. Na jedno słowo, mogła się po prostu odizolować. Żyć sobie spokojnie, wydawać rozkazy i wrócić, gdy będzie już po wszystkim. Nie doznać już więcej bólu. Jej życie byłoby po prostu spokojniejsze. Była to kusząca perspektywa, mogąca wiele ułatwić. Najłatwiejsza droga, jednak nie zawsze jest tą właściwą.
- Chciałabym, Ame. Naprawdę, chciałabym. - opowiedziała cicho.
Ameryka już więcej nie pytał.
•••
22 czerwca 1940 r.
Gdy podano jej pióro do ręki, nie chciała go przyjąć. Nie mogła jednak wzbraniać się długo, ponieważ szybko ustawił ją pionu wzrok Czech. Choć niechętnie, wzięła więc rzecz do ręki. Każdy jej ruch pełen był bolesnej gracji, jedynie z zewnątrz wyglądającej pięknie. W środku zaś każdy jej mięsień rwał się by cofnąć dłoń.
Przy pierwszym kontakcie jej skóry z tym piekielnym przedmiotem poczuła jak przez ramię przepływa strumień prądu. Na początku był jedynie denerwującym mrowieniem. Później dopiero zmienił swoją formę, sprawiając Francji niemiłosierny ból. Miała wrażenie, że jej ręka zaraz odpadnie. Każda komórka wydawała się być zgniatana od środka. Wiedziała jednak, że ten ból nie istnieje. Był tak samo nieprawdziwy jak myśl o wolności. Tak jak od dłuższego czasu, jej umysł, również i teraz, płatał jej figle, a ciało postanowiło się dołączyć. Jednak nawet pomimo tej świadomości ból nie ustawał, a jedynie wzmagał się z każdą kolejną minutą.
Miała wrażenie, że pióro zaraz wypadanie jej z dłoni. Trzymała je delikatnie, bojąc się, że użycie większej ilości siły, zabije ją. Palce za żadne skarby nie chciały lepiej się zacisnąć, sprawiając, że przyrząd ciągle obijał się pomiędzy nimi. Przez tą niedługą chwilę, pojęła kilka prób zebrania się w sobie, by pewniej złapać przedmiot do którego czuła tak wielkie obrzydzenie.
Dzieliły ją sekundy, do momentu w którym w którym straci cały swój dorobek, cały swój sens życia. Mogła przedłużać tą chwilę w nieskończoność, jednak czy chciała? Z niecierpliwością wyczekiwała minuty, która zakończy tą część historii. Miała dość tego koszmaru. Chciała już tylko wyjść z tego cholernego wagonu i wrócić do Londynu. Położyć się spać i pogrążyć się w wiecznym śnie. I właśnie była o krok od tego wszystkiego. Kilkoma ruchami dłoni mogła zakończyć całe to spotkanie. Dlaczego więc, pióro zrobiło się nagle takie ciężkie?
W końcu jednak musiało do tego dojść. Zrobiła to. Podpisała swoją kapitulację. Tutaj, w Compiègne, w specjalnie sprowadzanym wagonie, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu siedziała na miejscu wygranego, przyglądając się niemieckiej porażce.
Vichy miał rację. Francja właśnie straciła swoje imię.
III Rzesza uśmiechnął się złowieszczo, przyglądając się niepokojąco bladej Francji. Wyciągnął rękę i zabrał jej sprzed nosa podpisany już dokument. Przez kilka sekund wpatrywał się w niego z satysfakcją wymalowaną na twarzy. Potem podał kartkę siedzącemu obok Vichy.
Czechy obserwował każdy ruch Niemca z naturalną wrogością. Krew gotowała się w nim na jego widok, lecz nie pozwolił sobie na popełnienie tego błędu i nie odwracał wzroku. Gdy tylko zauważył, że dokument został już podpisany również i przez Vichy, postanowił zakończyć ten teatrzyk.
- Skoro wszystko już skończone, idziemy. - przemówił szorstko.
Kanada automatycznie wręcz, wstał i ruszył ku wyjściu. Nie wyszedł jednak, uprzednio czekając na Czechy i Francję, która wydawała się usłyszeć polecenie trochę później. Wykonała jednak rozkaz. Nim wyszli, zatrzymał ich przeciągły śmiech Rzeszy.
- Czyli teraz jego słuchacie? - zapytał tonem przepełnionym ironią - Brytania zawodzi, więc jego obowiązki przejmuje ktoś tak bezwartościowy jak Czechy. Jak słodko!
Słowianin zmarszczył brwi rozdrażniony. Przyjął dość niebezpieczny wyraz twarzy, a w jego oczach nie było widać nic oprócz żądzy mordu. Kanada bacznie go obserwował, gotowy by w każdej chwili doskoczyć do niego i odpowiednio szybko, powstrzymać go przed jakimś głupim posunięciem. Jego obawy jednak nie spełniły się. Czechy nie potrzebował nawet głębszego oddechu by się uspokoić.
- Chodźcie, szkoda strzępić ryja na tego skurwiela. - powiedział po chwili. Zaraz potem dodał, już tonem znacznie groźniejszym - Mamy przecież świat do uratowania.
•••
10 lipca 1940 r.
- Generale? - odezwał się niepewnie Kanada, mając nadzieję, że dalej jest szansa na opanowanie sytuacji - Może generał się jeszcze cofnie?
To że Czechy w końcu wybuchnie było pewne.
Sytuacja naturalnie powoli zaczęła go przerastać. Kilka dni po odbiciu Francji, Wielka Brytania po prostu zamknął się w swojej sypialni i do tej pory z niej nie wyszedł. Nikt nie wiedział, co było tego bezpośrednią przyczyną, ale każdy wiedział, że Anglik po prostu się załamał. W czasie jego niedyspozycji, ktoś musiał przejąć jego obowiązki. Na szybkiego utworzono więc stanowisko dowódcy naczelnego, który od razu przyjąłby również tytuł generała. Choć stołek wyglądał kusząco, nikt nie kwapił się do zajęcia go. Jako że decyzję trzeba było podjąć szybko, ostatecznie zgłosił się Czechy. Dzięki brakowi innych kandydatów i autorytetowi, który zyskał przy okazji swojej próby uduszenia Brytanii sprzed prawie dwóch miesięcy, wygrał.
Do tej pory Czechy dzielnie sprawował swoją rolę. Choć nagle spadło na niego dwa razy więcej obowiązków niż dotychczas, nie skarżył się. Bez problemu ogarniał sprawy brytyjskie, francuskie oraz swoje własne, czechosłowackie. Niestety, tego wszystkiego zaczynało być powoli za dużo. Choć Kanada starał się pomagać jak tylko mógł, nie udało mu się zrobić wiele. Naczelny dowódca powoli przestawał dawać radę, a oni stali przecież w obliczu wydarzenia, które do historii miało przejść jako Bitwa o Anglię.
Dlatego właśnie Czechy wybuchł. Kanada na początku starał się uspokoić swojego tymczasowego przełożonego. Próbował żartować, przekonywać, a nawet w pewnym momencie błagać. Miało to jednak marne skutki, gdyż świeżo upieczony dowódca i tak postawił na swoim, nawet po wyżyciu się na chyba wszystkich pobliskich przedmiotach, i wyruszył z misją wyciągnięcia Brytanii ze swojej jaskini.
- Pewniejszy już nie będę. - odparł Czechy, kładąc rękę na klamce.
Stojący za nim Kanada przeżegnał się. Choć podziwiał Czechy, wiedział, że w złości jest zdolny do wszystkiego. Z drugiej strony nie wiedział również, w jakim stanie jest aktualnie Brytania i jak zareaguje na niespodziewaną wizytę. Mógł obawiać się najgorszego.
- Wy zostaniecie żołnierzu. - rozkazał naczelny dowódca i nie dając Kanadzie czasu na odpowiedź, zniknął mu z oczu wchodząc w głąb brytyjskiej jamy.
Gdy tylko Czechy zamknął za sobą drzwi, zauważył jak ciemno jest w pomieszczeniu. Jedynym źródłem światła były niewielkie szpary pomiędzy zasłoniętymi kotarami. Uderzył go smród potu i, jego zdaniem już trochę przyjemniejszy, zapach alkoholu. Przeleciał otoczenie wzrokiem by znaleźć swoją nieszczęsną królewnę. Jakież było jego zdziwienie gdy w końcu go ujrzał, bynajmniej nie śpiącego, tak jak się spodziewał, a siedzącego przy stoliku w rogu pokoju. Brytania był obrazem nędzy i rozpaczy. Narzuciwszy sobie na plecy jakiś koc, siedział przygarbiony w samej bieliźnie, opierając ciężko głowę na rękach.
A mówili, że to ja śmierdzę, pomyślał Czechy kierując się w stronę Anglika. Usiadł na krześle naprzeciwko. Chwilę przyglądał mu się badawczo. Brytania nie zwrócił na to uwagi, nie podnosząc nawet głowy. Gdyby Czechy miał opisać jakoś jego stan, powiedziałaby, że Herbaciarz przechodzi wysłanie trzydniowego kaca i z każdą chwilą coraz bardziej skłaniał się ku tej teorii. Słowian przeniósł wzrok na blat stolika. Jego uwagę przykuł kubek, jeszcze po brzegi wypełniony jakąś niezidentyfikowaną cieczą. Wyciągnął rękę i sięgnął po naczynie. Przez panujący mrok nie mógł dokładnie określić barwy napoju, lecz gdyby miał strzelać stawiałby na brąz. Oczywistym skojarzeniem z tym kolorem była herbata, lecz coś mu tu nie pasowało. Zbliżył kubek do twarzy, powąchał. Zmrużył oczy z zaciekawieniem. Wzmacniana herbatka? Najpierw posmakował niewielką ilość, jednak gdy tylko poczuł w ustach i przełyku dobrze znane mu uczucie ciepła, wziął kolejny łyk, tym razem większy. Odstawił kubek w połowie pusty.
- Wiesz jaka jest aktualnie sytuacja na świecie? - zapytał po bardzo długiej chwili ciszy.
Brytania nie odpowiedział. Choć do tej pory wydawało się jakby był kompletnie nieżywy, wykonał ruch. Przerzucając ciężar głowy na lewą rękę, wyciągnął prawą kierując ją ku kubkowi. Poruszał się tak ślimaczo, że Czechy zaczął aż się niepokoić. Gdy Anglik już miał chwytać za naczynie, jego sojusznik go wyprzedził. Mógł jedynie obserwować, jak Słowianin wypija ostatnią kroplę herbaty.
Twarz Czech zmieniła się, gdy tylko spostrzegł, że udało mu się przykuć uwagę mężczyzny. Z po prostu poważnego wyrazu, przyjęła srogi. Cała złość ponownie się w nim skumulowała. Czuł jak ręka rwie mu się do bliskiego spotkania z twarzą Brytanii, jednak powstrzymał się.
- Podnoś tą swoją tłustą pizdę i zrób coś! - krzyknął bezwzględnym tonem dowódcy, który przez ostatni czas wszedł mu w nawyk, wyrzucając z siebie tym samym wszystkie negatywne emocje ostatnich dni.
Brytania podniósł nieznacznie głowę. Spojrzał na niego spod byka, oczami przepełnionymi bólem. Wydawało się jakby próbował mu coś przekazać, jednak nie wypowiedział ani słowa. Czechy dał mu minutę na odpowiedź, a gdy po upływie tego czasu jej nie otrzymał, spróbował trochę innej metody. Zrezygnowany, przechylił się trochę do przodu i spojrzał na Brytanię wzrokiem dziwnie ujmującym.
- Potrzebujemy cię. - zaczął spokojnie - Wiem, że wszystko wali nam się na łeb, ale możemy temu podołać. Musimy tylko wspierać się nawzajem, a jak mamy to zrobić bez ciebie?
Wyglądało na to, że te słowa wypowiedziane trochę wbrew ich nadawcy, w jakiś sposób podziałały. Brytania nagle odchylił się do tyłu, opierając się o oparcie. Choć dalej nie podnosił głowy, emanująca od niego energia wydawała się już inna.
- Daj mi po prostu odpocząć... - zaczął cicho, głosem pozbawionym typowej dla niego wyższości - Chwilę...
Czechy również się ożywił, jednak w bardziej negatywnym znaczeniu. Ręce do tej pory leżące swobodnie na stole, rozłożył i złapał za krańce blatu, opierając się. Zerwał się nagle i nad dzielącym ich stolikiem, pochylił się w stronę Brytanii.
- Chwila minęła już kilka tygodni temu. - wysyczał, przelewając na to jedno zdanie cały zbierany w sobie jad.
Anglik w końcu podniósł wzrok. Spojrzał na sojusznika jakby chciał ukazujć mu całą swoją duszę. Od najskrytszych lęków, po najśmielsze marzenia. Ten jeden raz był prawdziwie szczery. Był zdeterminowany by podzielić się z kimś częścią swojego zepsutego serca i wyrzucić z siebie skrywany ciężar. Chciał w końcu poużalać się nad sobą, u kogoś kto mógł zamiast zwykłego ,,przykro mi", powiedzieć coś naprawdę wartościowego. Poużalać się u kogoś kto miał gorzej.
Mógł to być moment w ich relacji przełomowy. Czechy jednak nie miał zamiaru słuchać.
Odszedł trzaskając drzwiami.
______________________________________
Wiem, że zaśmierdziało trochę amepolem, ale możecie być spokojni. Nie zamierzam dawać Poli kolejnego adoratora. Ma już osiedlowego dresa i wycofanego sąsiada z dziwną odmianą zespołu Turnera. To powinno jej wystarczyć.
Na podpisanie kapitulacji Francji miałam inny pomysł. Taki bardziej komediowy, który skupiałby się na wydarzeniach sprzed wejścia do wagonu, ale ostatecznie postawiłam na ten poważniejszy wariant. Chyba zrobiłam dobrze, nie wiem.
Mam nadzieję, że Wasze e-lekcje są trochę bardziej ogarnięte niż moje i tego wam życzę. Do kolejnego rozdziału waszmoście!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top