Rozdział 3
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się dwunasta. Przerwa. Normalnie mógłbym iść do mojej ulubionej restauracji. Dziś niestety czekało mnie coś innego.
Myślałem o tym kimś, kto dobiera się do moich fortuny. Było to bardzo nietypowe. Doszedłem także do wniosku, że należałoby także odwiedzić Gringotta. W końcu to oni pozwalają na to żeby, co tydzień ktoś dobierał się do mojej skrytki. A niby taki bezpieczny. Najwyraźniej ich system bezpieczeństwa jest przestarzały. Wszystko zaczęło się od włamania, kiedy byłem na pierwszym roku. Wtedy powinno się bić na alarm, że zabezpieczenia nie są wystarczające.
Od przeczytania listu od Gringotta zastanawiałem się czy dobrym pomysłem byłoby napisać do mamy. Może wiedziałaby o jakimś krewnym, uprawnionym do korzystania ze skrytki, ale doszedłem do wniosku, że to niemożliwe. W Malfoy Manor było magiczne drzewo genologiczne, które Lucjusz uwielbiał mi pokazywać. Ciągle powtarzał, że jesteśmy jedynymi z Malfoyów.
Gdy spojrzałem ponownie na zegarek wybiło południe. Zebrałem swoje rzeczy i jak najszybciej wyszedłem z gabinetu. Emmy już nie było, pewnie tak samo jak Zabiniego.
Wyszedłem z budynku na zatłoczoną ulicę. Była to dzielnica korporacyjna i większość w tym czasie gnała na służbowe obiady, lunche, desery lub inne dziwadła. Przeszedłem parę przecznic, gdyż nie mogłem teleportować się z tak zatłoczonego miejsca. Jeszcze zabrałbym kogoś ze sobą lub się rozczepił. Gdy już znalazłem spokojną uliczkę, przeszedłem trochę wzdłuż niej i się deportowałem.
Aportowałem się w zaułku za Dziurawym Kotłem. Żałuję, że oddział Gringotta nie działa jeszcze w Samotni. Wyjąłem różdżkę i wystukałem kombinację potrzebną do otwarcia przejścia. Bez ociągania ruszyłem przed siebie. Idąc pustą Pokątną przypomniało mi się lato przed szóstą klasą. Aż mi ciarki po plecach przeszły. Najgorszy okres w moim życiu, a właściwie jego początek. Wszystko, co zdarzało się potem pamiętam jak przez mgłę. Najchętniej cały tamten rok i wojnę wymazałbym ze swojej pamięci zaklęciem. Niestety, dzięki tamtym doświadczeniom, zmieniłem się. Stanąłem po stronie Zakonu i nie wylądowałem w Azkabanie. Dlatego muszę pamiętać, dzięki czemu jestem taki, jaki jestem. Szczególnie jedno zdarzenie w Wrzeszczącej Chacie mnie zmieniło. Gdyby nie ono to...nie, nie chce o tym myśleć.
Zacząłem rozmyślać nad tym, co powiedział Blaise. O tym, że goniąc samemu wpadłbym w tarapaty. Nie widziało mi się jednocześnie, by jacykolwiek aurorzy przeglądali moje prywatne dokumenty. Po za tym, po selekcji Pottera, w Biurze Aurorów byli sami żółtodzioby, które dopiero, co skończyły Hogwart. Nic, więc dziwnego, że nie ufałem im. Ba, nawet ich trochę wyręczę.
Wszedłem przez ogromne drzwi, do banku. Wszędzie wysokie kontuary, które były zalane stosami papierów. Gobliny wciąż były ohydne, jak zawsze. Wolnym krokiem podszedłem do wolnego stanowiska. Goblin, który miał mnie obsługiwać nie wyglądał przyjaźnie. Nie oszukując, żaden nie wyglądał. Mogłyby chociażby zachowywać pozory.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc - przywitał się goblin, a jego głos przyprawił mnie o dreszcze.
Nie znoszę goblinów. Wystarczy, że jeden omal mnie nie pożarł, gdy miałam pięć lat, a ojciec nie wiedząc, co zemną zrobić zostawił mnie u dziwacznych znajomych...z goblinem, ludożercom. Do Hogwartu spałem z włączoną lampką, a goblinów do dziś nie znoszę.
- Witam, chciałbym otrzymać listę osób upoważnionych do korzystania ze skrytki 9956 - powiedziałem tonem nieznoszącym sprzeciwów.
- A pan, to...? - zapytał, jakby naprawdę nie wiedział, kim jestem. Błagam nawet pierwszoroczniak wie, jak się nazywam po cyrku z przesłuchaniem.
- Draco Malfoy, właściciel tej skrytki - powiedziałem, przywdziewając na twarzy mój typowy uśmiech.
- Proszę czekać - teraz jedynie widziałem jego łysiejący czubek głowy.
Po chwili zeskoczył ze swojego siedzenia i zniknął. Spojrzałem na zegarek, a jego wskazówki wlekły się niesamowicie wolno. Całe życie można było tutaj przeczekać. Ciekawość mnie zżerała, czy na tej liście, znajduje się ta gnida, a jak tak to, kto to jest. Niech tylko dorwę go w swoje ręce. Niech tylko...
- Oto pański spis – przerwał mi moją tyradę, goblin.
Bez słowa odebrałem listę i od razu przejrzałem.
Jakieś bankowe formułki, numer skrytki, bla, bla, bla, upoważnieni użytkownicy, Ja, moja mama...i Simon Jordan?! Kto to jest do cholery Simon Jordan. Co dziwne, znajome jest to nazwisko. Co gorsza, miałem dowód, kto pobierał zaginione galeony ze skrytki.
- Mogę się dowiedzieć, czemu jakiś Simon Jordan jest upoważniony, a nie jest członkiem rodziny – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
Goblin bez słowa zaczął przerzucać jakieś papiery na swoim biurku. Jordan, Simon Jordan, skąd ja znam to nazwisko. Jestem pewien, że je już gdzieś słyszałem. Na pewno nie chodziło to o jakiegoś mugolskiego koszykowego, o którym wspominał mi Zabinni. To nazwisko kojarzyło mi się z ojcem. Tylko, dlaczego i w jakim kontekście.
- Według dokumentacji, mecenas Jordan został upoważniony do korzystania z tej skrytki trzy i pół roku temu z woli Lucjusza Malfoya.
Zatkało mnie. W głowie odbijało się z woli Lucjusza Malfoya. Już sobie przypomniałem, prawnik ojca miał tak na nazwisko. Skoro ten cały Jordan robił interesy z Lucjuszem to znaczy, że też maczał palce w czarnej magii. Nie jest dobrze. Trzy i pół roku? Czemu akurat wtedy?
- Poproszę o kopię tych dokumentów. Jak najszybciej.
W przeciągu kilku minut byłem już przed bankiem mając przy sobie dokumenty dotyczące Jordana. Już chciałem się teleportować pod siedzibę Biura Aurorów, gdy przed nosem przeleciała mi sowa. Gapiła się na mnie, aż w końcu wyciągnęła swoją nogę z przywiązanym listem. Była to na pewno sowa Diabła. Wziąłem od ptaki list, a ten nie czekał na odpowiedź. Szybo otwarłem go i zacząłem czytać.
Smoku, gdzie się podziewasz za kwadrans mamy spotkanie z przedstawicielami Munga. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś.
Twój Diabełek
Jeszcze tego mi brakowało. Spojrzałem na zegarek, za kwadrans pierwsza. Cóż Biuro Aurorów musi poczekać. Muszę przekonać jakieś stare wygi do korzystnej umowy z nami. Bez większego zastanowienia teleportowałem się w okolice firmy.
~*~
Zdziadziałe, zgrzybiałe, zesklerociałe, ramolowate, stetryczałe, spierniczałe, stare dziady! Myślały, że mogą nas oszukać. Idioci! Tak łatwo to ja się nie dam. Nigdy, nie słyszałam takich bzdur. Miałbym dostawy robić za darmo! Mowy nie ma. No dobra te podstawowe eliksiry, jak pieprzowy czy wiggenowy to jeszcze mógłbym się dać przekonać, ale takie, które są warte pół miliona galeonów za kociołek. Kretyni! W życiu.
Jak burza wbiegłem do swojego gabinetu. Czy ten dzień, może być gorszy? Miałem ochotę walić ze złości w ściany. Tak liczyłem na ten kontrakt, że sporo zarobimy na dostawach, w końcu w Mungu potrzebne są eliksiry, a oni samemu je ważą przez uzdrowicieli.
Byłem pewien, że wyprzedzimy konkurencje tym kontraktem. Mungu to idealny rynek zbytu. Teraz wiem, czemu nikt inny nie chciał być ich dostawcą. Chcieli wszystkie eliksiry za darmo! Niedoczekanie.
Nie minęła chwila, gdy za mną wszedł Blaise.
- A to się porobiło, co?
- Nawet mnie nie denerwuj - warknąłem w jego stronę.
- Cóż, a może tą sytuację można jeszcze jakoś wykorzystać - rzekł tajemniczo w moją stronę.
- Co masz na myśli - mina, która w tej chwili miał, zawsze pokazywała się wtedy, gdy miał Diabelnie dobry pomysł na szatańską akcje.
- A gdyby tak, puścić w obieg informację, że zarząd Munga wykorzystuje swoich uzdrowicieli do ważenia eliksirów, co nie jest ich obowiązkiem, bo są zbyt skąpi by opłacić firmę taka jak nasza - zaczął swój monolog Diabeł przechadzając się w tę i z powrotem po gabinecie - Wnieśliby my u naszego kochanego Ministra Magii wniosek o przetarg, który jestem pewien, żebyśmy wygrali - zakończył swoją mowę siadając na fotelu, naprzeciw mojego biurka.
W sumie to nie taki zły pomysł, jesteśmy najlepszą firmą produkującą eliksiry, a zarazem najmłodszą, przez co nasze ceny nie są wygórowane jak u konkurencji, którzy biorą dużo za małą, jakość. Nie raz takie przetargi wygrywaliśmy, czy to na dostawę do ośrodka Wilkołaków, czy do Hogwarckiego Skrzydła Szpitalnego.
- Poproś Pansy, żeby napisała artykuł w swojej gazecie - powiedziałam do Diabła, a on ze szatańskim uśmiechem zaczął się podnosić z siedzenia – tylko wiesz, żeby o naszej firmie dobrze napisała.
- A czemu Ty do niej nie napiszesz, co? Tak dla przypomnienia. Nie jestem twoim podwładnym tylko wspólnikiem
- Niestety, chciałbym napisać do naszej szanownej przyjaciółki Dygotki, ale czeka mnie wizyta w Biurze Głupttera - wyjaśniłem.
- No i wszystko jasne - mruknął wychodząc z gabinetu – Tylko nie wdawaj się w przekomarzanki, mam wielką ochotę na tę Ognistą - i już go nie było.
~*~
Lekko po siedemnastej pojawiłem się po drugiej stronie miasta tuż przed wejściem do Siedziby Aurorów, co dziwne miałem złe przeczucia. Bardzo złe.
I nie pomyliłem się. Gdy wszedłem do holu to od razu zobaczyłem rozgardiasz. Wszędzie biegało multum ludzi goniących gościa z szaleństwem w oczach od jednego do drugiego biurka. Najwyraźniej szaleniec był dużo sprytniejszy od żółtodziobów, których trzeba było mianować Aurorami. Czy oni zapomnieli, że mają różdżki? Że mogą go spetryfikować lub ogłuszyć?
Pod ścianą dostrzegłem kobietę siedzącą za kontuarem. Mogła być tuż po Hogwarcie. Niby miała mundur, ale wyglądała na taką, która nie chce tu być i nie miała bladego pojęcia jak się tu znalazła. Typowa blondi, której tatuś załatwił prace. Wyraźnie żuła gumę, jednocześnie piłując paznokcie. Patrząc na nią przypominały mi się siostry Greenglass.
Całe szczęście, że zmądrzały po wojnie i się za mną już nie uganiały.
Chcąc nie, chcąc podszedłem do niej. Kiedy mnie zauważyła, spojrzała na mnie z wyrzutem, że jej przeszkadzam. O co tu chodziło. Zazwyczaj panie patrzały na mnie z pożądaniem, a nie z wyrzutem.
- Słucham – powiedziała nie przerywając czynności.
- Chciałem zawiadomić o kradzieży – ponownie rzuciła na mnie okiem. Pewnie dostrzegła markowy garnitur oraz drogi Rolex, następnie prychnęła.
- Przyjdzie Pan później – mówiła z znużonym głosem non stop żując gumę, a mówiła jakby przez nos – w tej chwili nie jest to priorytetem. Zajmujemy się ucieczką z Oddziału Psychiatrycznego z Munga.
- Pewnie sami z niego uciekliście – szepnąłem cicho, tak by mnie nie usłyszała.
Czy to na pewno Biuro Aurorów, którzy mają stać na straży porządku?! To raczej jest jakiś szopka! Co tu się do jasnej cholery dzieje?!
- Chce rozmawiać z Szefem tego cyrku – powiedziałem tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Pan Savage trafił dziś do Św. Munga. Został ugryziony przez tego gościa – mruknęła, kiwając głową w stronę uciekającego szaleńca, tracąc mną zainteresowanie.
Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego nikt nie pilnuje tego placu zabaw.
- A jego zastępcy? – zapytałem niechętnie, bo...
- Pan Potter i Pan Weasley mają od dziś wolne do końca tygodnia–...przynajmniej tyle.
- A inni znający się na robocie Aurorzy, gdzie są? – moja cierpliwość do tej baby się kończyła.
- Szukają pozostałych psychicznych – nareszcie spojrzałam na mnie – niech pan przyjdzie później – i znów zajęła się paznokciami.
Znaczy to, że w tej chwili w Siedzibie nie ma żadnego kompetentnego pracownika. Cała reszta Aurorów to świeżaki tuż po kursie. Już gorzej być nie może. A musiałem jak najszybciej dowiedzieć się, kto dobiera się do mojej fortuny. Chciałem wychodzić, ale do głowy wpadła mi pewna myśl.
Potter ma to do siebie, że zajmie się każdą zagadką, jeśli jest bardzo ciekawa, więc istnieje szansa, że zbada sprawę. Nawet, jeśli jest na urlopie.
- Ostatnia rzecz – zwróciłem się do kobiety z cwanym uśmieszkiem, która tylko przewróciła oczami – Gdzie mieszka Pan Potter?
Spojrzała na mnie jak na dziwaka, po czym zapytała:
- A da pan mi już spokój?
- Tak – rzuciłem zniecierpliwionym tonem.
Przewróciła oczami i odłożyła w końcu pilnik. Dzięki Ci Merlinie! Następnie wyciągnęła z torebki odblaskowo różowy i futrzarscy notatnik. Co do cholery? Jestem, jak to mówią mugole, ukrytym kamperze? Ta dziewczyna otwarła go i przerzucała strony od pierwszej dokładnie studiując ich teść. Wolniej już chyba nie można. Niekiedy chichocząc.
Miałem wrażenie, że minęła wieczność, nim w końcu powiedziała:
- Dolina Godryka 15 w West Country. Może pan już sobie iść w cholerę?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top