Rozdział 8
Siedział w mokrym ubraniu na schodach altanki w lesie. Szczypał się w rękę, i wściekle przygryzał dolną wargę. W altance pewnie było ciepło... Napalił w kominku, żeby Bella wyschła. Ale to nie ukoiło wyrzutów sumienia.
Przełknął ślinę i wlazł do środka. Przywitał go nieśmiały, przestraszony uśmiech Belli . Nic nie powiedziała... On też nic nie powiedział. Milczeli. Usiadł jak najdalej od niej udając, że dorzuca patyczki do ognia, i że wcale specjalnie nie unika jej wzroku...
Dlaczego nawet teraz nie mógł przestać myśleć o niej w ten paskudny, samczy sposób? Wywoływała u niego obsesję graniczącą z szaleństwem. Odkąd ją poznał wciąż był bliski wariactwa... Z jakiegoś powodu serce wyskakiwało mu z piersi przy każdym wspomnieniu jej uśmiechu, gdy starał się odgadnąć jej myśl, gdy cofał się do ich wspólnych wspomnień.
-Nie pojedziesz...- Bąknął pod nosem mimowolnie. Nie dosłyszała.
-Co?- Spytała. Sukienka już na niej wyschła. Była tylko okropnie pognieciona.
-Nie możesz tak sobie zniknąć na prawie rok! – Nie wiadomo dlaczego głos Mortimera eksplodował i był pełny nienawiści.
Nie odpowiedziała nic na zarzuty. Popatrzyła na niego smutnym wzrokiem. Poczuł jak w głowie przewraca mu się milion myśli.
-Coś ty mi zrobiła!?- Jęknął sam do siebie, kuląc się jak ranne zwierzątko. Już nie miał serca tylko wielką krwawiącą ranę. Jeśli ona wyjedzie, to tak jakby ktoś ten ból polał jeszcze kwasem. Ten kwas wyżre mu flaki...
-Przecież tak się nie da żyć...
-Przepraszam.-Bąknęła Bella, jakby naprawdę była czemukolwiek winna.
-Nie przepraszaj...- Warknął. Ta rozmowa nie miała sensu. Toż nie on był tu ofiarą.
-Idź sobie, póki jeszcze walczę ze sobą, żeby cię tu nie zamknąć. –Stwierdził pustym głosem.
Jeśli ją zamknie, ona nigdzie nie pojedzie... Ale przecież nie mógł jej przetrzymywać! To jak porwanie...
Nasłuchiwał czy ruszyła ku wyjściu. Wstała, i chyba przez chwilę zastanawiała się czy zrobić krok. Pognieciona sukienka zaszeleściła.
Zacisnął zęby czekając na głośnie stukniecie drzwi, ale Bella nie poszła w ich kierunku. Przykucnęła naprzeciwko niego i odgarnęła mu kosmyk włosów wchodzący w oko.
Spojrzał na nią spode łba. Chciał powiedzieć coś niemiłego, żeby ułatwić jej pożegnanie, ale uśmiechnęła się w ten ciepły, dziecięcy sposób. Gdyby stał kolana by mu zmiękły.
-Nie mogę cię zostawić w takim stanie...- Szepnęła.- Jesteś taki bezbronny... Dopadną cię wilki i zjedzą... – Rzekła niezwykle poważnym tonem kiwając przy tym głową jak myślący filozof.
-A jeśli to ja jestem wilkiem i zjem ciebie?- Zapytał smutno.
-Może chcę być zjedzona?- Zapytała niby przekornie, ale w jej głosie smutek aż dudnił.- Zamknę oczy, a ty mnie połkniesz? Tak szybciutko... Nawet nie zaboli. – Zacisnęła powieki.
Poczuła, że ją przytulił, bardzo mocno, prawie boleśnie. Zacisnęła pięści na jego koszulce i zaplątała nogi wokół jego pasa.
-Możesz mnie teraz nie puścić. – Stwierdziła. – Nie chce nigdzie jechać. –Dodała markotnie.
Pocałował czubek jej głowy.
-Musisz...- Stwierdził przekonując raczej nie ją, a samego siebie.
Musiała choćby miało mu eksplodować serce. Choćby miał nie spać, ani nie jeść te wszystkie miesiące bez niej.
-I będziesz dzielny?- Zapytała zupełnie bez pewności.
-Jestem już dużym chłopcem. –Westchnął i polizał jej lewe ucho. Leciutko palcem przejechał po jej policzku, a potem drżącą dłonią po jej lewym udzie. Miała taką mięciutką skórę. Jakby miał jedwab pod palcami.
W jego ramionach była taka malutka... Taka leciutka. Bardzo chciał umieć kontrolować własne dłonie.
W okienka altanki znowu zadudnił deszcz. Pretekst do spędzenia reszty dnia w jej ciepłym wnętrzu był więc oczywisty. Wobec jego oczywistości nie było więc powodu by czuć wyrzuty sumienia. A jednak Mortimer je czuł. Czuł je jeszcze potem wiele razy, bardzo boleśnie. Były jak piętno, ale przyjmując Bellę musiał je przyjąć.
Z jakiegoś powodu jego życie z dnia na dzień traciło jakikolwiek sens, jeśli jej nie było obok...
Był jak uzależniony ciągle chcąc, więcej i bardziej, ją mieć i kochać.
Mógł tylko się temu poddać, innego wyjścia nie było.
***
James patrzył z nienawiścią na rurkę ciągnącą się od woreczka, zwieszonego na ruchomym haku, po coś co przytwierdzono mu do ręki. Cholerna ciecz kapała przez te rurkę już drugą godzinę, powodując zawroty głowy i nudności.
Diabelni mugole, nic dziwnego, że ludzie umierali im w szpitalach... Był w tym przybytku tydzień, a czuł się tak, jakby postarzał się co najmniej o dziesięć lat. Ale najgorsza była piętrząca się perspektywa. Lily dziś opuszczała szpital. A on miał w nim zostać. Dopóki mogli razem szwendać się po korytarzach mógł być tu nawet rok, ale jak tylko miał zostać sam...
-Chce wyjść!- Dręczył, majstrującą mu przy rurce od kroplówki, pielęgniarkę jak markotny dzieciak.
-Z pana stanem zdrowia? Chyba na cmentarz. – odpowiadała raz po raz. Oczywiście było to nieco na wyrost, bo serce Jamesa pracowało, choć słabiej niż dotychczas, to jednak nic nie wskazywało na to, że przestanie. Dobrze wiedział, że trzymali go tam tylko ze względu na fenomen tak nagłej poprawy jego zdrowia.
Następnego dnia, po tym, jak podejrzewali u niego miliony chorób serca, powtórne badania wykazały, że ono zwyczajnie się zregenerowało. Dziś był już prawie zdrowy. Tylko słaby. Z jakiegoś powodu zdarzało mu się prawie zemdleć, czy stracić równowagę, co wkurzało go jeszcze bardziej niż piekielna rurka w ręce.
-Może jeszcze mi taką w dupę wsadzą! – Skarżył się Lily ilekroć akurat jej zabierali kroplówkę, a nie jemu.
Śmieszyło ją jego podejście. Sama przyjmowała bez żalu kolejne porcje leków. Znosił badania, po których cała lepiła się od żelu i pozwalała lekarzom przyglądać się jej rosnącemu brzuchowi, jakby nigdy wcześniej takiego nie widzieli.
Dzidzia rozwijała się dobrze, a przynajmniej tak im mówiono. Bella zwariowała na punkcie maleństwa, więc i ten problem mieli z głowy. Evansowie wyprowadzili się mimo próśb pani Potter, więc Miętowe Wzgórze znów stało się spokojne. Wszystko unormowało się i Lily wreszcie wyglądała na zadowoloną. Jakaś blokada psychiczna puściła i miłość do dziecka eksplodowała teraz w każdym jej słowie.
James nie pojmował jej zmian nastrojów, ale czuł się dumny gdy patrzył na jej szczęście. Był jego integralną częścią, co dodawało mu cierpliwości, do siedzenia w tej śmierdzącej lekami i spirytusem, mugolskiej klitce.
-Ja się zabije...- Bąknął. Gdy Lily ubrana już w normalne ubrania stanęła w drzwiach jego sali.
-No wiesz? A moje dziecko, będzie przez ciebie pół sierotą! – Parsknęła na niego udając zagniewaną.
-Dostanę tu choroby psychicznej!- Pożalił się. Przytuliła go.
-Spokojnie dam sobie jakiś czas radę bez ciebie... – Stwierdziła i pocałowała go czule. – Bella nie odstępuje mnie na krok.
-Ale to ja powinienem...- Stwierdził wciąż markotny.
-No to co ja poradzę...- Pocałowała go po raz drugi. Uśmiechnął się. Przyjrzał się jej. W luźnej sukience zupełnie nie było widać jej odstającego brzucha. W ogóle to była szczęśliwa, wyglądała na taką. Teraz gdy wszystko się wydało, o wiele prościej było im obojgu żyć.
-Jutro cię odwiedzę...- Stwierdziła radośnie i ruszyła ku drzwiom Sali, by zniknąć za nimi na dobre.
Pomachał jej ręką z przytwierdzoną rurką. Westchnął. To będzie ciężkie kilka dni.
***
Drzwi z radością usiadła w kuchni Potterów, na niewygodnym stołku. Wszystko było tu tak cudownie pachnące i znajome.
-Zrobiłam sałatkę.-Bella rozpieszczała ją jak tylko się dało. Apetyt Lily dopisywał, odkąd poranne mdłości prawie ustały.
Wielka miska stanęła przed nią na stole.
-Dzięki – rzekła pakując do ust widelec z nabitą sałatą.
Było jeszcze wcześnie. Przed dziesiątą. Dom wydawał się pusty.
-Wszyscy w domu?- Zapytała jakby od niechcenia.
-Mhm.- Bella przytaknęła, nie wiadomo czemu czerwieniąc się jak burak, stawiając przed Lily szklankę soku marchwiowego.
-Muszę ci się przyznać do czegoś. – Rzekła szeptem. – Nakłamałam troszkę. Powiedziałam, że z Jamesem załatwiacie sprawy ślubne. Syriusz nie dałby wam żyć gdyby się dowiedział...
Lily skrzywiła się. Nie lubiła oszukiwania, ale Bella miała racje – Black nie dałby jej spokoju.
Już to słyszała – „no proszę taka dobrze ułożona panna Evans..."
-Kłamstwo w dobrej sprawie...- Stwierdziła przełykając kawałek pomidora.
-O wilku mowa...- Parsknęła Bella gdy głośne ziewnięcie dało się słyszeć w korytarzu.
Nie minęła sekunda a już było ich w kuchni troje. Lily z jakiegoś powód przyszło na myśl powiedzenie, że troje to już tłok.
A Bella skrzywiła się widząc jak Black paraduje przed nią w samych gaciach.
-Ty przyzwoitości nie masz! – Bąknęła do niego.
Wzruszając ramionami sięgnął po szklankę Lily.
-Cicho matka...- Wymamrotał i wziął duży łyk.
-Cholera smakuje jak przecier dla niemowląt. Co ja pieluchy noszę, że mnie takim świństwem karmisz?
-To miało być dla mnie...- Rzekł Lily.
Wzdrygnął się jakby jej wcześniej nie zauważył.
-Sprawy ślubne jak widzę załatwione? A gdzież pan młody? -Zapytał Syriusz z sarkastycznym uśmiechem.
-Ma jeszcze do załatwienia kilka rzeczy.-Stwierdziła Bella zanim Lily otworzyła usta.
-I co wybraliście kościół i takie tam...- Łapa nie dawał za wygraną.
-Daj jej spokój!- Bella strzeliła Blacka po głowie.
-Ała... Nie znęcaj się kobieto!- Chłopak rozmasował bolące miejsce.
-Wziąłbyś się wreszcie do jakiejś roboty...- Bella nie wykazywała wyrzutów sumienia.
Syriusz wywrócił oczami.
-A świadków już wybraliście?- Zapytał .
Lily przeżuła kolejną porcje sałatki i przełknąwszy bąknęła coś , że „tak".
-No i?- nie dawał za wygraną.
– Ja poproszę Anę, James zdaje się wybrał Remusa. – Stwierdziła obojętnie.
Syriusz chrząknął coś pod nosem. Mina mu zrzedła.
-Ładni z was przyjaciele, nie ma co... – Wstał od stołu, z jej szklanką w ręku i wyszedł.
Lily miała ochotę zapytać, czy z niego zawsze był taki idealny przyjaciel, ale już go nie było.
Sięgnęła po szklankę z sokiem, ale przecież ją Łapa zabrał. Westchnęła. James miał wobec Syriusza zupełnie inne plany, które nie bardzo się jej podobały. Wspomniał ich niedawną rozmowę... Wciąż nie była przekonana.
-Będzie doskonałym ojcem chrzestnym, zobaczysz..-Mamrotał James raz po raz, ekscytując się.
-Nie wydaje mi się. Jest nie odpowiedzialny, nieobliczalny... Sam jest jak dziecko... -Skomentowała to dość sucho.
-Kochanie... – James przytulił ją lekko i pocałował w policzek. Jeśli chciał ją wziąć na czułości, to miał wyjątkowo głupi pomysł.
-Chyba nie myślisz, że powierzę nasze dziecko komuś takiemu... Dałabym je pod opiekę Remusowi, bez gadania, nawet na Petera nie musiałbyś mnie pewnie tak namawiać. Ale Black! Nie mam mowy słyszysz!
Uśmiech jednak nie zszedł z twarzy Jamesa.
-Wiesz kiedy poczułem, że dzieje się ze mną coś złego... Kiedy powoli traciłem świadomość doszło do mnie, że może nas kiedyś zabraknąć, a dziecko... Chce by zajął się nim ktoś możliwie najbardziej podobny do mnie, ktoś kto da mu choć namiastkę mnie... Rozumiesz?
-Ale on? Syriusz Black to ostatnia osoba, którą brałabym pod uwagę...- Głos Lily był gniewny, ale już nie tak bardzo jak na początku. Z jakiegoś powodu odwróciła wzrok, tak by nie patrzeć mu w oczy i wlepiła go we własne stopy.
-A jednocześnie najbardziej do mnie podobna...- Westchnął James. – Zrobisz z tym co chcesz...
-Nie zgadzam się... – Wybąkała.
I na tym rozmowa się skończyła, choć Lily i tak wiedziała, że James postawi na swoim. W głębi ducha przyznawała mu rację. Mając wybrać matkę chrzestną, też postawiłaby prędzej na Dorcas, niż na Anę...
Przeżuła kolejny liść sałaty, czując, że Bella nie odrywa od niej wzroku.
-Martwisz się Jamesem?- Zapytała życzliwie.
-Trochę...- Odrzekła, nie bardzo chcąc o rozmawiać o Blacku.
-Nie wiem co z nim będzie, niby się poprawia... Ale ciągle się boję... – Przyznała pani Potter. – To mój jedyny syn, na dodatek będzie ojcem... Chciałabym żeby był szczęśliwy, zdrowy i żeby mój wnuk nie miał ojca kaleki...
Lily wzdrygnęła się słysząc jej słowa, były bezlitosne.
-Przepraszam.-Rzekła Bella. – Nie zdążyłam się ugryźć w język, a powinnam...
Lily przytuliła ją lekko.
-Będzie dobrze.- Stwierdziła nie wiedząc czy pociesza samą siebie, czy Belę.
-Najgorsze jest to, że nie wiem czy to jego serce nie zaniemoże po raz drugi. –Oczy kobiety nabrały się łzami. Pobladła i to znacznie, trzęsącą się dłonią złapała Lily za rękę.
-Wiem, że to wszystko to moja wina. Tak bardzo na niego nakrzyczałam... To było skandaliczne... Sama kłamię jak najęta, a wymagam od dziecka, które żyło w tym moim kłamstwie, żeby było całkowicie uczciwe wobec mnie... Wymagam od niego był odpowiedzialny, a sama nigdy taka nie byłam... Jestem taką hipokrytką...
- James jest uczciwy i jest odpowiedzialny. Zajął się mną kiedy powiedziałam mu, że jestem w ciąży, nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby w jaki kol wiek sposób zakwestionować to co mówię. Robił wszystko żeby mnie ochronić. I te nasze kłamstwa... To ja je zaczęłam, bałam się nawet powiedzieć komukolwiek o tym ze jesteśmy zaręczeni... Namieszałam...
Bella uśmiechnęła się do niej przez łzy.
-Więc nie jestem złą matką?- Zapytała smutno.
-Może trochę niezdarną, ale na pewno nie złą! –Lily prawie krzyknęła. – Podziwiam cię! Musiałaś sobie poradzić z tyloma rzeczami. Tyle wycierpiałaś... Ja boję się, że nie będę tak dobra, choć mam rodzinę, mam się do kogo zwrócić o pomoc. Ja nawet nigdy na rękach nie trzymałam dziecka ...
Bella po matczynemu przytuliła Lily.
-Damy sobie radę.
***
Lily siadła na łóżku, czując się jak wielki kloc. To był dopiero początek ciąży, a ona już była ciężka i przemęczona.
Zdjęła luźną bluzkę, która dzięki bogu jeszcze maskowała wypukłość jej brzucha, który ostatnio trochę się wydął i stał wyraźnie bardziej okrągły. Kiedy była prawie naga, w porównaniu z resztą ciała, był już dość duży.
Westchnęła. Gumka od stanika cisnęła ją w plecy. Piersi jakby trochę napuchły i stanik o rozmiarze małe „A" wydawał się na nie troszeczkę za mały.
Rozpięła guzik spodni. Dzięki Bogu rozstępów jeszcze nie miała...
Mamrocząc coś pod nosem ściągnęła dżinsy i skarpetki i wsadziła je do szafy.
Wyciągnęła spod poduszki koszulę nocną. Nucą dziecięcą kołysankę wywinęła ją na prawą stronę.
Prawie podskoczyła gdy drzwi do jej sypialni otworzyły się z hukiem.
- Bella prosiła, żeby ci przynieść katalogi z sukniami ślubnymi! Obejrzymy je teraz!? – Paplała Dorcas.
Lily odruchowo odwróciła się w jej stronę, zapominając, że jest tylko w bieliźnie. Dorcas urwała nagle potok kolejnych, wylewających się z jej ust słów.
Z otwartymi ustami patrzyła na przyjaciółkę, a właściwie nie na nią, tylko na jej brzuch. Lily wiedziała, że nie trudno się domyślić czemu jest nieproporcjonalnie duży.
-Jasna cholera...- Wybąkała Doroty, zamykając drzwi.
-Tak jestem w ciąży.- Rzekła od niechcenia Lily, ubierając się w trzymana w ręce koszulę.
-Jasna cholera...- Powtórzyła jej przyjaciółka raz jeszcze.
Przez chwilę obie milczały.
-James wie?- Dorcas bardzo powoli zbliżyła się do siadającej na łóżku Lily.
-No tak, przecież jest ojcem... -Rudowłosa wywróciła oczami.- Bella też wie i moi rodzice także. Ostanie dni spędziłam nie na planowaniu ślubu, w domu rodzinnym i jeżdżeniu po kościołach, a w szpitalu. Były jakieś problemy.
-Jasna cholera...- Dora zdecydowanie nie potrafiła znaleźć innych słów. – I dopiero teraz mi mówisz?- Przycupnęła obok Lily na pościeli.
-Bella z jakiegoś powodu nie chciała żeby Syriusz się dowiedział. Martwi się, że będzie to, dla niego, kolejny powód do sprzeczki z Jamesem. Albo chociaż wykpienia mnie. A teraz lepiej żebym się nie denerwowała.
-Mogę?- Dora wyciągnęła rękę w stronę brzucha.
-Jeszcze nie czuć, że kopie...- Stwierdziła Lily, ale to nie przeszkodziło Dorcas w pomacaniu go.
-O kurde...- Zmieniła repertuar przekleństw.- Więc to dlatego ten ślub tak?
-Nie, ja i James już od lutego jesteśmy zaręczeni...
-I ja nic o tym nie wiem?- Doroty chyba poczuła się urażona.
Milczały przez chwilę.
-Powiedz mi Lily, kiedy to się zaczęło?- Bąknęła w końcu Dorcas przyglądając się ciągle jej brzuchowi.
-Co? Ciąża?
-Nie od kiedy tak bardzo się od siebie oddaliłyśmy. Od kiedy przestałyśmy być ze sobą całkowicie szczere. Od kiedy nie jesteśmy już przyjaciółkami, jak dawniej...- Spojrzała teraz w oczy Lily, było oczywiste, ze płacze.
-Jesteśmy przyjaciółkami... Po prostu za dużo było spraw, w które niebezpiecznie byłoby cie wciągać.- Odpowiedziała Rudowłosa.
-Czy teraz możesz mi już powiedzieć?- Dorcas otarła łzy rękawem.
-Długo by opowiadać...- Skwitowała Lily, nie chciała roztrząsać tak wielu spraw.
-Więc połączymy to z oglądaniem katalogów... –Zaśmiała się Dorcas bardzo serdecznie.
-Od czego mam zacząć?- Lily poczuła się dziwnie, niezręcznie, jakby byłą przy obcej osobie i jednocześnie bardzo dobrze, jakby odzyskała coś co dawno odeszło.
-Najlepiej od początku. – Stwierdziła Dorcas, odważnie przysiadając bliżej Lily.
-Zacznijmy wiec od momentu który zmienił moje życie. Był taki jeden chłopak, nazywał się James i sądziłam, że go nie cierpię. Niestety myliłam się i teraz będę jego żoną, a wszystko przez to, że właściwie zawsze go kochałam... A kiedy mogłam go stracić, doszło do mnie, że niepotrzebnie się bronię...
Tej nocy gadały do rana. Płakały... Głównie płakały... Lily powiedziała wszystko. Od momentu kiedy zrozumiała, że kocha Jamesa, do chwili obecnej... Powiedziała wszystko, zrywając ze swojego serca wielki ciężar tajemnic które rosły przez cały ten czas, jak mór... Opowiedziała Dorcas o tajemnicach Regindofforów, o niebezpieczeństwie jakie może dosięgnąć jej dziecka... Wyznała, że zabiła człowieka... Potrzebowała tego jak nigdy, potrzebowała powiernika... Kogoś o czyje życie nie musiała się martwić, kogoś kto, choć nie potrafił jej doradzić mógł przyjąć na siebie ten ból. I dorkas przyjęła go, jak prawdziwy przyjaciel.
***
James z ulgą przywitał swój dom. Szpital doprowadzał go do białej gorączki i w ogóle miło było nie mieć rurek powtykanych w różne miejsca...
-Bell trochę nakłamała, co do naszej nieobecności. – Wyszeptała mu Lily do ucha. No tak tego mógł się spodziewać. Przecież ta kobieta nie mogła żyć bez jakiegoś spisku w tle.
Postanowił nie drążyć tej sytuacji i zjeść spokojnie obiad, jak człowiek.
Wszedł do kuchni. Miłe powitanie ze strony Kastora i Nabucco nie zdziwiło go. W sumie nawet naburmuszony Syriusz nie robił już na nim wrażenia. Ostatnio chyba w krew weszły mu fochy.
-No to kiedy ten ślub?- Zapytała Nabucco z podekscytowaniem.
-Data jeszcze nie jest konkretna...- Bella weszła synowi w słowo i właściwie nie miał jej tego za złe.
-To co już ustaliliście?- Dorcas z uśmiechem nałożyła sobie trochę marchewki z groszkiem.
-Wybrali świadków.-Bąknął Syriusz wydymając dziwnie usta.-Ale nie przejmuj się my nie dorośliśmy jeszcze do tej roli.
Lily tylko westchnęła i przewróciła oczami.
Reakcja Dorcas nie była gwałtowna. Powrót do dobrych stosunków z Lily za dużo ją kosztował. Zbyt wiele już teraz wiedziała, za dużo problemów ciążyło na Lily, nie mogła wymuszać na niej takiej błahostki.
-Syriusz, to że nie będziesz moim świadkiem nie znaczy, że nie mamy dla Ciebie ważniejszego zadania... – Rzekł James i popatrzył na Lily wyczekująco. Przytaknęła głową, właściwie co miała zrobić w takiej sytuacji... Zresztą i tak podjął decyzję.
-Myśleliśmy, żeby uczynić cię chrzestnym naszych dzieci. Jeśli coś nam się stanie, byłbyś ich prawnym opiekunem...
-Powiedzmy, ze ci ufamy...- Dodała Lily z lekkim przekąsem.
Syriusz parsknął śmiechem.
-O jasne, ty taka święta a on to przecież łamaga i sierota boża... Prędzej ja zdechnę niż wam się te dzieciaki urodzą.
Jakoś nikt nie zaśmiał się z jego żartu. Syriusz uniósł brwi zaskoczony. Nawet nikt nie patrzył na niego, że złością.
Tylko na nich, wszyscy patrzyli na nich jakby z wyczekiwaniem.
-Black ja jestem w ciąży.-Rzekła w końcu Lily, wzdychając.
Znowu nikt się nie śmiał. Ba, nikt nawet nie był zaskoczony.
-Co?- Syriusz upatrywał w tym jakiś spisek...
-No będziemy mieć dziecko...- Skomentował James.
Znowu nikt nie zareagował.
-W co wy mnie wkręcacie?
-Oj Syriusz, daj spokój... Ciesz się no...- Doroty już nie wytrzymała.
-Chcecie powiedzieć, że wszyscy wiecie?
-No ja od przedwczoraj...- Przyznała Doroty gładząc go po ramieniu, jakby w celu uspokajania.
-Ja też od niedawna...- Stwierdziła Bella.- W sumie cieszy mnie, że nie dowiedziałam się ostatnia... -Jakby odetchnęła.
-Ja od Nabucco...- Bąknął Kastor. – A ona od Lily...
- Przypadkiem.-Wtrąciła Japonka.
Syriusz wyglądał na skołowanego. Spojrzał na Jamesa.
-Dzięki stary... Po prostu dzięki... -Bąknął.
***
Lily miała ochotę stwierdzić tego dnia, że wszystko się układa. Że może wreszcie, życie da im odetchnąć. Mieli się jednak tylko zachłysnąć, jak topiący się, nie umiejący pływać człowiek.
Niestety , ale wszystko dopiero miało się zacząć...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top