Rozdział 20
W gabinecie panował pół mrok. Elegancki mężczyzna o platynowych włosach odruchowo przygładził je patrząc w przestrzeń, poprzez otwarte okno. Drzewa kołysały się na silnym wietrze. Świeca którą postawił na parapecie przygasła. Proteusz pstryknął palcami i zaświeciła powtórnie. W zamyśleniu zamknął okiennice i patrząc na pogrążony w półmroku, pachnący wilgocią starych murów, pokój zamyślił się wzdychając ciężko.
Przeszedł przez gabinet. Jego odbicie mignęło w przełamanym na pół zagadkowym lustrze. Usiał przy biurku i milcząc odsunął jedną z szuflad. Sięgnął w jej głąb i spojrzał w przestrzeń pokoju, jakby upewniając się, że nie jest obserwowany.
Wykrzywił usta w dziwnym grymasie niezadowolenia, widząc jedynie swoją twarz odbijającą się w pękniętym lustrze. Jedna jej połowa po jednej stronie wielkiej rysy, druga po drugiej. Przerwa między nimi, pozostałość po uszkodzeniu wydawała się niczym blizna przeszywać zamyśloną twarz.
Coś stuknęło. Uderzył w blat stołu wyjętą z szuflady talią kart. Musiała być stara, bo wierzchy były odrapane i wyblakłe. Mimo to karty wyglądały na zadbane. Żadna nie była złamana, nie miały też wyszczerbionych rogów, nie były brudne...
Przetasował je w oka mgnieniu i raz jeszcze rozejrzał się po gabinecie. Zerknął na talię. Chęć poznania przyszłości zawsze była niebezpieczna. Istniało ryzyko, ze człowiek dowie się tego czego najbardziej się boi... Lub co gorsza, tego że popełnił błąd.
Pogładził dłonią po wierzchu pierwszej z brzegu karty. Miał ostatnio złe przeczucia. Za dobrze mu szło... Za dobrze... Rzucone na młodego Pottera i jego narzeczoną, przeciwzaklęcia zadziałały zaskakująco szybko. Nie wyczuwał też nowych klątw, rzuconych na młodą parę... Ale przecież miał do czynienia z Frankiem... A Vilcano nigdy nie rezygnował tak łatwo... O nie...
-Sprawdźmy waszą przyszłość...-Rzekł Bing sam do siebie, stanowczo i z wyczekiwaniem. Nie lubił Tarota, średnio interesowało go wróżbiarstwo, ale ten sposób był najpewniejszy i najszybszy. Kryształowe kule wymagały zaangażowania i nie mówiły wprost...
Pomyślał o dziewczynie i chłopaku, których miał ochronić i odetchnął w skupieniu.
-Przeszłość.-Rzekł spokojnie biorąc kartę z góry przetasowanej talii.
Jej druga strona ukazywała nagą kobietę, klęczącą nad sadzawką wody. Ciemne tło kontrastowało z wytartym już nieco wizerunkiem obnażonego ciała. Kobieta miała w dłoniach dwa naczynia. Z jednego woda sączyła się powrotem do sadzawki, z drugiego na suchą ziemię...
-Gwiazda.-Rzekł spokojnie Proteusz. Był to tylko symbol dorastania w niewinności....I spotkania właściwego partnera na życie...
Uśmiechnął się pod nosem... Dobry znak.
-A więc sprawdźmy teraźniejszość.-Mruknął odkrywając następną z kart.
Tym razem nagi mężczyzna podtrzymujący niczym atlas, kulę ziemską.
-Świat...-Pan Bing znów się uśmiechnął.- Czyli wahanie przed przyjęciem nadchodzącego szczęścia...
A więc przynajmniej jedno z państwa młodych miało wątpliwości...
Uśmiech szybko znikł z twarzy mężczyzny gdy dotknął wierzchu kolejnej karty. Odwrócił ją mówiąc głośno „przyszłość".
-Rydwan...-Syknął widząc obrazek na karcie. To byłby dobry omen, ale karta była odwrócona...
Co znaczyło dążenie do nieuchronnej katastrofy.
-A więc czeka nas, urata kontroli nad sytuacją...- Mężczyzna zacisnął dłoń w pięść. Więc jednak Frank nie zamierzał zrezygnować...
-Jaki będzie rezultat?- Zapytał głośno, jakby mówił do kart, prosząc o to by powiedziały co przewidują, jeśli nie podejmie działań...
-Cholera...-Warknął gdy kolejną kartą okazała się Boża Wieża. To był zły omen, porównywalny czasem z kartą śmierci...
-Dlaczego?- Poprzez zaciśnięte zęby zadał kolejne pytanie odkrywając następną kartę...
Jego oczom ukazała się postać półludzka i pół zwierzęca, szpetna i odrażającą. U jej stup wiły się węże. Diabeł... Symbol wszelkiego zła i czarnej magii...
-Ciekawe czy pojawisz się osobiście...-Zakpił Bing, myśląc o Franku Vilcano.
Z lekkim wahaniem sięgnął po ostatnią kartę. Jaki miał być ostateczny wynik...
-Śmierć.- Mężczyzna szybkim ruchem zebrał resztę kart.
Tarot był bezwzględny. Ale dął mu ostrzeżenie...Wiedział, że żeby osłabić Franka musi ochronić tych młodych...
Odruchowo wygładził spodnie...
-Czas pokaże...-Rzekł zerkając na swoją twarz w pękniętym lustrze.
***
James nacinał na klamkę zaraz po tym gdy Bella powiedziała „proszę". Lily wślizgnęła się za nim do pomieszczenia. W przeciwieństwie do Jamesa była skrępowana. Może dlatego, że tylko raz była w pokoju Belli i nie była to spokojna wizyta...
Sypialnia byłą przytulna, nieco podobna do tej w której chwilowo gościł Lily. Ściany pokrywały ciepłe barwy, palące się świece nadawały atmosferę prywatności.
Ubrana w puchaty szlafrok Bella siedziała na fotelu w rogu pokoju. Lily nie dostrzegła go gdy była tu poprzednio...
-Siądźcie na łóżku. – Rzekła pani Potter, wydawała się zamyślona i jakby smutna...
Lily od razu dostrzegła jak James spojrzał na matkę... Było w tym tak wiele troski ale i strachu... nie takiego, gdy boimy się kogoś, lecz strachu wynikającego z nieprzewidywalności...
-Mam coś dla was. Prezent ślubny. –Wyjaśniła reagując od razu na podejrzliwy wzrok syna.
-Prezenty daje się w dniu ślubu...-Odparł nieco niegrzecznym tonem.
-Ten nie może czekać. – Uznała. A Lily dostrzegła, że trzyma coś w dłoniach. Jak an wezwanie Bella podała jej maleńkie pudełeczko.
-Ale, przecież, kazałaś mi to przynieść od Gringotta...-Stwierdził niespodziewanie James zerkając na szkatułeczkę. Była ze srebra, co Lily dostrzegła po chwili. Od razu przypomniał sobie jak jej narzeczony schował coś w tajemnicy do kieszeni, gdy byli w banku goblinów.
-I prosiłam też żebyś nie otwierał, ani nie mówił nic Lily... Chciałam sprawdzić czy można ci ufać na tyle by to powierzyć...-Skwitowała uśmiechając się nieco cynicznie.
-Dzięki matko, za wiarę we własne dziecko...-Odparł James mrużąc brwi.
-Otwórz.-Bella ponagliła Lily. Dziewczyna podniosła wieczko. Nabrała głośno powietrza widząc zawartość.
-Obrączki...-Szepnęła jakby bojąc się, ze ktoś usłyszy.
-Wybrałaś beze mnie?!-James z otwartymi ustami spojrzał na dwa lśniące pierścionki.
-Nie ja je wybierałam. – rzekła Bella, a jej głos jakoś dziwnie się zmienił. – Zrobił to twój ojciec.
Lily pospiesznie spojrzała na Jamesa, zmarszczył czoło jakby czegoś nie rozumiał.
-Miały należeć do mnie i do niego... – Stwierdził szybko Bella, a na jej twarzy pojawił się uśmiech człowieka który wspomina stare dobre czasy...
-Są piękne...-Lily nie wiedziała co powiedzieć. Bella dawała im coś tak cennego... Pamiątkę po zmarłym ukochanym, coś co było świadectwem ich wspólnej, tragicznej miłości...
-Nie możemy ich przyjąć. – Szybko rzekł James gdy sens słów matki dotarł do niego. – To jedna z niewielu pamiątek jakie masz po moim ojcu...
-Wciąż pozostanie mi najważniejsza...-Bella uśmiechnęła się bardzo słabo. W jej oczach łzy błyszczały, ale nie uroniła ani jednej.
James zmarszczył brwi.
-Mam przecież ciebie...-Dodała jego matka splatając dłonie, jakby pustka po pudełeczku sprawiała jej niezręczność.
-Ale przecież mogłabyś sama jedną nosić...-James przełknął ślinę dość głośno. Lily zerknęła na Bellę, byął tego samego zdania. Nie mogli tego przyjąć. To było zbyt cenne... I nie chodziło o pieniądze, a o wartość jaką pierścionki miały dla Belli... Chodziło o jej wspomnienia...
-Nawet gdybym chciała nie mogłabym.-Bella skwitowała pospiesznie pochylając się jakby do przodu. – Są zaczarowane. Tylko ci, którzy przyrzekli sobie wieczną miłość mogą je nosić. Ja patrząc z perspektywy zdradziłam Mortimera... Wyszłam za Johna, jemu przyrzekałam... Nie mam więc ich prawa nosić.
-Bello, jesteś pewna? – Lily poczuła jak wielka spada na nich odpowiedzialność.
-Tak. Wam się przydadzą. Będą wam dodatkową ochroną. To Mortimer rzucał na nie zaklęcia ochronne.
-Ale...-James próbował protestować.
-Nie zadawaj mi bólu. Proszę weź je... –Belli zadrżały wargi, zamrugała oczami by się nie rozpłakać. – To dla mnie trudne, ale wiem, że on też z całego serca by chciał ci je dać.
Przycisnęła dłonie do piersi.
-Idźcie już...-Poprosiła.
Lily zamknęła pudełko z obrączkami i popatrzyła na zamyślonego Jamesa. Czy mieli przyjąć prezent? Przytaknął na jej niewypowiedziane pytanie, mrugnięciem oczu. Przez chwilę milczał w zamyśleniu po czym wstał i przytulił roztrzęsioną matkę.
Lily bezwiednie wykonała taki sam gest jak Bella, przyciskając do siebie dłonie z pudełkiem z pierścionkami.
Wstała i przyklękła obok fotela Belli.
-Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy. Dziękuje. –Szepnęła. Bella nie odpowiedziała, ale dziewczyna wiedziała, ze słyszy. James ucałował jej policzek.
-Wiesz, że cię kocham i zawsze choćby nie wiem co będę przy tobie. – Rzekł do matki. Pokiwała głową.
-Jesteś najlepszym co mi się w życiu przydarzyło. -Odparła i pospiesznie zamrugała wciąż powstrzymując płacz.
-No idźcie... -Machnęła ręką w kierunku drzwi. – Muszę pobyć sama...
Usłuchali. Drzwi sypialni zamknęły się a kobieta ukryła twarz w dłoniach. Teraz łzy pociekły jej ciurkiem po policzkach, niczym już nie hamowane. Nie chciała by młodzi mieli poczucie winy, z jej powodu... Już za dużo bólu sprawiła synowi.
Skuliła się na fotelu podciągając kolana pod brodę.
-Morty...-Szepnęła. –Powinieneś być dumny, zrobiłam coś bardzo trudnego...
***
Ann ciągnęła swój kufer pod górę. Był cholernie ciężki... Mimo, ze zabrała tylko najpotrzebniejsze drobiazgi i kilka sukienek , by Lily pomogła jej wybrać, tę która jest najlepsza na ślubną okazję. Kupiła też „coś niebieskiego", na przeprosiny, bo wciąż nie zmieniła zdania co do bycia druhną.
-Pomóc pani?- Ktoś niespodziewanie pojawił się przy niej.
-James...-Zaśmiała się widząc jego łobuzerski uśmiech.-Skąd wiedziałeś, że się zjawię!? To miała być niespodzianka!
-Nie wiedziałem. Wypatrzyłem cię z okna... – Dosłownie wyrwał jej kufer z rąk. – Poniosę.
-A Lily, też mnie widziała?- Spytała Ana nieco zła, z niespodzianka nie udała się jak należy.
-Nie, jeszcze śpi... Ostatnio męczy ją bezsenność...-Wyznał.
-Mam nadzieję, że nie ma wątpliwości co do wyjścia za ciebie?- Ann czuła się nieco niezręcznie.
Jej kontakt z Jamesem zawsze był nieco utrudniony, wspomnieniem tego co kiedyś wydążyło się miedzy nimi. Tamten pocałunek wydarzył się bardzo dawno... Ale ciągle czułą do Pottera jakiś pociąg. To ją krępowało. Nie powinna tak myśleć o mężu przyjaciółki i choć zwierzyła się Lily ze wszystkiego, to podejrzewała, że Evans nie byłaby szczęśliwa wiedząc, że Ann wciąż ma sentyment do Jamesa.
-Tez mam taka nadzieję, ale dobrze ją rozumiem. Sam jestem podenerwowany i czasem nachodzą mnie różne myśli. Wiesz... Czy będę dobrym mężem, czy będziemy szczęśliwi... Czy ślub się uda i czy czegoś przypadkiem nie spaprzę...
-Daj spokój...-Ann zaśmiała się mimowolnie. On? Ten zawsze pewny siebie chłopak bał się własnego ślubu!?
-Zrobisz coś dla mnie... – Rzekł chłopak nagle, gdy stanęli przy furtce dworku, na Miętowym Wzgórzu.
-Ja?- Ann zdziwiła jego nagła prośba.
-Tak, zgódź się być jej druhną. Dużo to dla niej znaczy...
Dziewczyna pokręciła głową.
-Wolałaby nie.-Rzekła pospiesznie. Nie lubiła odmawiać, ale musiała.
-Proszę. To znaczy też dużo i dla mnie... – Powiedział chłopak i poczuła jak coś wywróciło się jej w żołądku.
-Nie gadaj...-Machnęła ręką przechodząc przez bramę. Jeśli uważał, że zrobi to dla niego...
-Posłuchaj, ty jedna od początku wierzyłaś w nas i wspierałaś...
Przystanęła ledwie dwa kroki od ganku.
-Daj mi spokój... Mam swoje powody by odmówić i nie naciskaj...-Rzekła. Zamilkł szanując jej słowa, ale jakby spochmurniał.
-Zaniosę kufer do przeznaczonej dla ciebie sypialni... – Rzekł i powiedział Ann jak odnaleźć pokój Lily. Odszedł z bagażem bez słowa.
Została sama w korytarzu, lekko zaskoczona tym jak dosłownie wziął sobie do serca jej słowa.
Przez chwilę cisza domu, którego mieszkańcy jeszcze spali przerażała ją. Pomyślała o Jamesie -ranny ptaszek i ruszyła obudzić przyjaciółkę.
***
Pisk zachwyconej Lily, gdy Ann, rzuciła się na nią w pościeli, pewnie obudził wszystkich domowników.
-Kiedy przyjechałaś!- Wrzasnęła obcałowując przybyłą przyjaciółkę.
-Przed chwilą, twój przyszły mąż mnie wpuścił... – Rzekła Anny i uśmiechnęła się soczyście.
Przez chwilę patrzyły na siebie rozbawione. Ann dopiero po chwili dostrzegła jak Lily marnie wygląda. Była blada, a jej oczy zdobiły sińce – wynik niewyspania.
-Kiepsko wyglądasz...-Rzekł pogładziwszy włosy przyjaciółki.
-Ach, po prostu źle znoszę ciążę...-Rzekła Lily, dopiero po chwili przypominając sobie, że Ann przecież nic nie wie.
-Co!- Blondynka prawie udławiła się własną śliną.
-Ja i James będziemy mieć dziecko.- Szybko wyjaśniła Lily podnosząc nocną koszulę tak by Ann mogła dostrzec jej zaokrąglony brzuch.
Ana milczała przez chwilę.
-Mogę dotknąć?- Spytała w końcu. Lily przytaknęła pospiesznie ruchem głowy.
-Cóż rodzice też nie mogli... -Rudowłosa zrobiła zawstydzoną minę. An pomyślała, ze gdy się rumieni, wygląda o niebo zdrowiej.
-Powiedzieliście im?- Spytała głupio.
-Nie, ale się wydało... Teraz już się przyzwyczaili...-Lily wzruszyła ramionami. – Wybacz, że nie napisałam ci w liście, ale chciałam powiedzieć ci w cztery oczy...
Ann przytaknęła ruchem głowy. Doskonale to rozumiała.
-A teraz mów co to za problem z Remusem, który jest ważniejszy od bycia druhną najlepszej przyjaciółki! – Rzekła Lily niby z uśmiechem, ale całkiem na poważnie.
-Wolałabym nie mówić o tym...
-Oj nie denerwuj ciężarnej!- Lily zrobiła naburmuszoną minę. – Chcę cię na moją druhnę i zrobię wszystko, żeby rozwiązać ten problem.
-W takim razie namów Jamesa, by zmienił swojego światka. Ann skrzyżowała ręce an piersiach.
-Niby na kogo?!- Lily wywróciła oczami.
-Na Blacka?- Zaproponowała Ann nieśmiało. Są przecież blisko...
-Tak, jasne... Żeby ten dureń cały czas rozśmieszał nas przed ołtarzem albo zapomniał obrączek...- Lily jakoś dziwnie wypowiedziała ostanie słowo... Przypominało to wręcz nabożną cześć...
-W takim razie poproś Dorę... – Ann zrobiła błagalną minę.
-Dlaczego mi to robisz...? -Lily wyraźnie się zagniewała.
Ann westchnęła i zaczęła się tłumaczyć. Lily wysłuchała jej żali pod adresem Remusa i wzdychając powiedziała co myśli.
-To mogłaby być okazja, żeby go wysłuchać... Może ma zwany powód.
-Jak? Jaki można mieć powód nieodzywania się od tak dawana! Mówił, ze mnie kocha, namieszał mi w głowie i zniknął bez śladu!
-Rozumiem, że się złościsz, ze czujesz żal... Pewnie reagowałabym tak samo... Tylko, że bedąc moim świadkiem nie musisz być w parze z Remusem nigdzie indziej niż przed ołtarzem... Nie nakazuję ci spędzać z nim całego wieczora...
-No ale to byłoby dość głupie rozwiązanie...-Ann wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.
-Daj spokój... nie szukaj dziury w całym Anny... Zgódź się.
Ann zerknęła na marnie wyglądającą przyjaciółkę. Przypomniała sobie w duchu słowa Jamesa... Dla niego to też było ważne.
-No dobra... – Jęknęła. Zresztą nikt nie powiedział, że Remus zgodzi się na taki układ... A Ann szczerze w to wątpiła.
***
James nie chcąc przeszkadzać Ann i Lily skrył się w swojej sypialni. Na stoliku nocnym stała szkatułka z obrączkami. W nocy nie miał zbyt wiele czasu by je obejrzeć. Dwa złote krążki lśniły wewnątrz pudełka jak nowe... Nikt nigdy nie powiedziałby, że są stare... James lekko, ostrożnie dotknął palcem, mniejszego pierścionka, przeznaczonego dla Lily. Robota goblinów... Pięknie wykonane złoto, doskonale wyszlifowane...
Chłopak zamknął pudełko i pomyślał o swoim ojcu. Właściwie nie znał Mortimera nawet z opowiadań... Bella nic mu się mówiła o ojcu. Ba ciągle czuł się trochę tak jakby to John nim był...
Westchnął. Zawsze pragnął bliskości ojca... Teraz gdy wiedział, że ten nigdy go nawet nie przytuli, bo umarł, czuł się dziwnie i źle...
Pomyślał o Belli. Była kochaną matką, trochę nieudolną ale wspaniałą. Najlepszą jaką miał... Ale ojca nie mogła zastąpić, a John nie był nawet namiastką. Chłopak westchnął bardzo ciężko. Mimo poszukiwań, Bella nie dotarła do Johna. Tak więc nawet takiego ojca miało nie być na jego ślubie. Położył się na łóżku i przymknął oczy.
Czuł się trochę tak jakby znał tylko połowę siebie... Jakby ta druga część była zamazanym obrazem, który pragnął oczyścić i obejrzeć, ale zniszczenia były z byt duże...
-Nie powinienem się tym zadręczać...-Wyszeptał w kocu odłożył ściskane w dłoni obrączki do szuflady szafki nocnej.
Ile by dał gdyby teraz mógł go za rękę poprowadzić ojciec... Potrzebował kogoś kto powiedziałby mu, że wszystkie lęki są irracjonalne i że ślub to dobra decyzja...
Kogoś kto by go poparł... Powiedział synu – tez przez to przechodziłem...
Ale nikt tak nie powiedział. W pokoju było cicho ichłopak słyszał tylko bicie swojego serca
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top