" Pan i Pani kapitan"

Imitacja munduru wojskowego jest dość udana i odwzorowana idealnie. Jeśli ktoś nigdy nie miał styczności z oryginalnym wojskowym umundurowaniem, nie zauważy różnicy w dobrze wykonanym plagiacie. Po wygranej rozprawie Arii, nadszedł dzień militarnej zabawy. Gwarantuję, że doprowadzę drużynę Paula do zwycięstwa. Zastąpię go najlepiej jak potrafię, a przy okazji zażyję porządnej dawki zabawy, a endorfin w moim ciele ostatnio nie ma zbyt wielu.

Może uda mi się zapomnieć o ojcu. Nie przespałam nocy, lecz dziś jestem silniejsza. Jego nie ma!

- Eliana! - woła mnie Aria ze swojego pokoju. Ze względu na złamaną nogę, ciężko jest się jej poruszać, dlatego obecnie wykorzystuje tą sytuację nagminnie. Latam koło niej jak wiedźma wokół zamku na miotle i spełniam jej zachcianki. Dziś jednak opiekę nad nią przejmie sąsiadka.

- Czegoś potrzebujesz? - wchodzę do jej pokoju, a gdy Aria zauważa mój strój, upuszcza swoją komórkę, która uderza ją prosto w żebra. Krzywi się, lecz twardo radzi sobie z tymczasowym bólem.

- Obiecałaś! - krzyczy. - Obiecałaś,że zostaniesz! Okłamałaś mnie!

- Paul poprosił mnie, abym wzięła udział w grze militarnej. No wiesz, będę latać po lesie za zawodnikami z przeciwnej drużyny.

- Kamień z pieprzonego serca! - wzdycha z ulgą.

- Obiecałam, że nie wrócę na wojnę, prawda? - przytakuje. - Więc nie wrócę. - zapewniam ją z wiarą we własne słowa. Nie chcę jej zostawiać. Wiem, jak bardzo potrzebuje mojej obecności, dlatego ułożę sobie życie tutaj – w Salt Lake City u boku najbliższych.

- Dziękuję. - posyła mi uśmiech. - Podasz mi jogurt? Wiesz jak bardzo boli mnie noga.

Co za przebiegła małpa... Potrafi chodzić o kulach, lecz łatwiej jej wykorzystać mnie. Posyłam jej karcące, a zarazem rozbawione spojrzenie, po czym idę do kuchni po jogurt. A gdy tylko spełniam jej życzenie, zostawiam ją z sąsiadką. Nie mogę się spóźnić na militarną rozgrywkę. Ale będzie fajnie!

Wsiadam do swojego samochodu, a po chwili włączam się do ruchu. Muszę wyjechać za miasto, ponieważ rozgrywka odbywa się u podnóża szczytu Grandview Peak. Teren górzysty, wysoka trawa i gęste lasy to wręcz idealne miejsce, by zabawić się w strzelanki kolorową farbą. Trochę przypomina to paintball, aczkolwiek ten pojedynek zapewni zupełnie inne emocje. Po paintballu czujemy chwilowo ekscytację, lecz wspomnienia szybko blakną. Dużo lepiej ganiać ze swoją drużyną po terenach lasu. Wygrywa ta drużyna, która zdobędzie czerwoną flagę. Trzeba jednak uważać, by nie zostać wyeliminowanym z gry przez przeciwnika.

Moja komórka rozdzwania się na całego, więc odbieram ją za pomocą zestawu głośnomówiącego.

- Halo?

- Hej, tu Michael. - uśmiecham się sama do siebie na dźwięk jego głosu. Jestem mu wdzięczna za uratowanie życia mojej siostrze. Co więcej, nie wziął ode mnie złamanego dolara, tłumacząc, że od kogoś kto poświęca się dla narodu, nie mógłby przyjąć zapłaty, więc tym bardziej jestem jego dłużniczką.

- Hej. - ukazuję swój entuzjazm. - Miło, że dzwonisz.

- Zastanawiam się w zasadzie, czy nie zechciałabyś wybrać się ze mną na kolację.

Och? Michael właśnie zaprosił mnie na najprawdziwszą randkę. Unoszę wysoko brwi i rozdziawiam usta. Dla kierowcy z przeciwnego pasa ruchu muszę wyglądać komicznie.

- Um, nie wiem co powiedzieć. - bełkoczę.

- Po prostu się zgódź. - śmieje się.

- Kiedy?

- Jutro. Odbiorę cię o dziewiętnastej trzydzieści. Co ty na to?

- Och, okej.

- Świetnie. Do zobaczenia, jutro.

- Pa. - rozłączam się.

O mój Boże! Idę na randkę! Pierwszy raz w życiu mam okazję iść na prawdziwą randkę z facetem, który w zasadzie jest marzeniem nie jednej kobiety. Jak dotąd nie miałam czasu, aby myśleć o randkowaniu, więc moje doświadczenia z facetami są minimalne. W bazie wojskowej w Iraku nie było dogodnych warunków, aby przygotować chociażby romantyczną kolację przy świecach, więc od czasu do czasu, gdy między mną a jakimś mężczyzną budowało się napięcie seksualne, po prostu dawaliśmy jemu upust, dlatego też jestem ułomna w kwestii randkowania. Otrząsam się zanim zacznę panikować. Aria z pewnością pomoże mi się wyszykować, abym wyglądała elegancko. Nie mogę odstawać strojem od adwokata, z tego względu, by nie szargać jego dobrej reputacji. Taki człowiek jak on z całą pewnością nie chciałby się prowadzać z kimś kto niszczyłby jego dobre imię.

Resztę drogi na miejsce zbiórki staram się wyzbyć szargających mną emocji – ciekawości, paniki oraz ekscytacji.

Podczas gry muszę zachować jasność umysłu, aby doprowadzić drużynę Paula do zwycięstwa. Nie zostawię suchej nitki na przeciwnikach. Będę walczyć o zwycięstwo jak lew. Parkuję samochód na parkingu. Prędko dostrzegam Paula ze złamaną nogą, rozmawiającego z grupką osób. Wśród nich są zarówno mężczyźni jak i kobiety, a nieopodal nich zapewne zebrała się drużyna przeciwna. Wysiadam z samochodu, po czym dołączam do moich ludzi.

- Eliana! - wita się ze mną uradowany Paul. - Cieszę się, że jesteś. Za moment zaczynamy. - wymieniam z nim uścisk dłoni. Te same uprzejmości wykonuję z dziewięcioma pozostałymi osobami, wchodzącymi w skład drużyny, którą doprowadzę do zwycięstwa. - To jest wasza pani kapitan. - przedstawia mnie Paul. - Gwarantuję, że jest dobrym dowódcą i strategiem. Nie wybrałabym na moje miejsce nikogo innego, więc zaufajcie Elianie tak samo jak ja ufam jej.

- Muszę coś wiedzieć o przeciwnikach?

- Są dobrzy. - wypowiada jeden z zawodników. - Ciężko ich pokonać. Sam kapitan jest dobry w te klocki.

- To prawda. - zgadza się Paul. - Colton O'Sullivan to kawał skurczybyka.

- Przepraszam, ale kto do cholery? - rozglądam się po okolicy i dostrzegam znajomą sylwetkę. Co prawda jest odwrócony do mnie plecami, ale nie da się go pomylić z nikim innym.

- Colton O'Sullivan. - wypowiada ponownie Paul.

- Mój dobry znajomy – kwituję ironicznie, po czym odwracam się, aby sam zainteresowany nie zwrócił na mnie uwagi.

- Czas rozpocząć grę! - ekscytuje się wysoki, napakowany facet, na moje oko przesadził ze sterydami. Stoi na drewnianym stole, a w dłoniach trzyma dwie zwinięte mapy. - Czy zasady rozgrywki są wam znane?

- Co tydzień je powtarzasz, Malcolm. - kwituje rozbawiony Paul.

- I dziś też je powtórzę, stary pierdzielu. - odpowiada mu rozbawiony prowadzący. - Kapitan każdej drużyny otrzyma identyczną mapę, na której zaznaczona jest lokalizacja flagi oraz miejsce, z którego dana drużyna rozpoczyna grę. Do dyspozycji macie karabiny z niebieskimi oraz zielonymi kulkami. Jeśli ktokolwiek z was oberwie, zostaje wyeliminowany i powraca w to miejsce. Dozwolone są nieczyste zagrania, lecz siła pięści wyklucza zawodnika z każdej kolejnej rozgrywki. Strzelamy do siebie farbą, nie zostawiamy swojej krwi. W każdym karabinie umieszczony jest lokalizator, abym mógł w razie problemów szybko was odnaleźć, więc bez obaw, jeśli wasz kapitan nie potrafi odczytywać mapy i wyprowadzi was na manowce. Na waszej trasie znajdzie się kilka niespodziewanych niespodzianek. Jak sama nazwa mówi nie zdradzę wam na czym one polegają. Wygrywa ta drużyna, która jako pierwsza chwyci flagę w dłoń. Jeśli kapitan drużyny traci życie, zastępuje go inny zawodnik, który jako pierwszy krzyknie : „Kapitan odpada!". Gra rozpocznie się w chwili, gdy kapitanowie zgłoszą mi gotowość i obecność w swojej bazie. Jak mówiłem mam lokalizator, dlatego nie warto mnie oszukiwać. Jeśli skończy wam się amunicja, szukajcie jej w skrytkach, zaznaczonych na mapie. Kto pierwszy ten lepszy. Um, to wszystko! Zapraszam do siebie Coltona oraz – zerka na Paula. - Jak nazywa się twój zastępca?

- Eliana Spencer. - wskazuje na mnie, więc uwaga O'Sullivana od razu skupia się na mnie.

Dzień dobry, dupku. Skopię ci tyłek nim się obejrzysz,że go nie masz. Uśmiecham się do niego zadziornie, po czym podchodzę do prowadzącego, by odebrać mapę.

- Powodzenia. - wypowiada do mnie Malcolm.

- Dzięki, ale przyda się ono O'Sullivanowi. -stwierdzam głośno i wyraźnie, aby każdy mnie dobrze słyszał. Nie będę ukrywać, że podoba mi się perspektywa dokopania Coltonowi. Właduję w niego cały pieprzony magazynek, by mieć pewność, że został epicko wyeliminowany.

- Zadziorna kobietka. - parska śmiechem Malcolm. - Paul stary pierdzielu, chyba stworzyłeś nam dzisiaj mocną rywalizację. - podchodzi do mnie Colton z uśmieszkiem zadowolonego dzieciaka.

- Wybacz słońce, ale spuszczę ci łomot. - cmoka w moją stronę, odbierając swoją mapę od prowadzącego.

- Jeszcze zobaczymy.

Pieprz się, O'Sullivan. Masz do czynienia z laską, która nienawidzi przegrywać i w dodatku dobrze radzi sobie z bronią, więc w dupę wsadź swoje wygórowane ego. Zmiotę cię z planszy nim zdołasz mnie dostrzec.

- Niech wygra lepszy. - wyciąga w moją stronę dłoń. - Aż kusi mnie, aby stworzyć drobny zakład.

- Och, nie potrafisz mnie zaciągnąć do łóżka w normalny sposób, więc oczekujesz, że wyłożę siebie na tacę?

- Tak. - przyznaje szczerze, bez chwili zawahania.

Co za pieprzony manipulant!

- Ale wiesz, że przegrasz, prawda? - posyłam mu słodki uśmiech.

- Więc skoro sądzisz, że przegram to czemu się nie założysz? - pyta arogancko.

Przebiegły orangutan! Jeśli odmówię wyjdzie, że jestem tchórzem. Szybko kalkuluję swoje szanse na wygraną – są spore. Nie przewiduję, że Colton zwycięży, dlatego ściskam jego dłoń, co wywołuje na twarzy blondyna, triumfującą satysfakcję.

- Zgoda. Ale jeśli przegrasz, nigdy więcej nie zaproponujesz mi żadnego seksualnego układu.

- Stoi. - zerka na rozbawionego Malcolma. - Przetniesz?

- Jasne. - parska śmiechem, po czym pieczętuje naszą umowę, w którą Colton władował mnie podstępem. - Lubię temperamentne babki – puszcza do mnie oczko.

- Malcom, nie flirtuj z moją foczką! - oburza się ze śmiechem Paul.

- Za to foczkę, drugą nogę będziesz miał w gipsie. - kwituję.

- O'Sullivan, coś czuję że masz przesrane. - wypowiada Malcolm. - No dobra! Czas zacząć! Życzę powodzenia. Niech wygra lepszy! - blondyn powraca do swojej drużyny, a przewodniczący nachyla się nad moim uchem. - Skop jego zacny zadek, żeby przestał się wywyższać.

Och, Malcolm...Nie będziesz miał co zbierać...

Uśmiecham się jedynie i podchodzę do swoich ludzi. Zerkam na mapę, aby określić kierunek naszego marszu.

Już nie mogę się doczekać, aż ujrzę minę przegranego kapitana drużyny przeciwnej.

~***~

- Jesteśmy na stanowisku – wypowiadam do walkie-talkie. Dotarliśmy do swojej bazy w przeciągu dwudziestu pięciu minut. Przedarliśmy się przez krzaczaste wzgórze, wspięliśmy się na niewysoką skałę, by trafić do specjalnie wykopanego dołu, mieszczącego dziesięć uzbrojonych osób.

- Przyjąłem. - odpowiada Malcom. - Czkajcie na mój znak.

- Ok. - wypowiadam,po czym zwracam się do swojej drużyny. - Nie przejmujcie się tym, jeśli ktoś oberwie. Jesteśmy drużyną, więc jeśli ktoś odpadnie, może mieć pewność, że cała reszta zrobi wszystko, aby zwyciężyć. Mam plan, dzięki któremu możemy przechytrzyć O'Sullivana i jego świtę. Rozdzielimy się. - rozkładam mapę na ziemi, aby każdy miał wgląd na ukazywane przeze mnie lokalizacje. - Nie ma sensu, abyśmy wszyscy kroczyli prosto do ludzi O'Sulivana. Ja pobiegnę tędy – wskazuję na czerwony szlak, który jest ciężki do pokonania, lecz prowadzi prosto do flagi. Trzeba przedrzeć się przez rwącą rzekę i tylko głupiec wybrałby tą trasę, a jako że ja uwielbiam ryzyko i chcę dorwać Coltona zanim ten skapnie się, że nie ma mnie wśród moich ludzi.

- To samobójstwo. - stwierdza Ricky.

- Dam radę. - kwituję pewnie. - Trzy osoby niech wybiorą trasę żółtą. Jest prosta, lecz najdłuższa. Uważajcie na przeszkody, jakie przygotował dla nas Malcolm. Gdyby coś się działo, macie walkie- talkie. Jeśli ktoś się wraca po kogoś kto ma tarapaty, niech poinformuje resztę, by nie zbaczali z kursu. Kolejne cztery osoby niech wybiorą trasę niebieską. To na niej zapewne skupi się O' Sullivan.

- Skąd ta pewność?

- Zaufaj mi, Ricky. Ta trasa nadaje się idealnie na to, by zaatakować. Otwarta przestrzeń, nie masz gdzie się ukryć, a żeby unikać strzału trzeba posiadać niezły refleks i mieć dobrego cela. Jeśli drużyna Coltona posiada te zdolności, właśnie tą trasę wybierze.

- Ma to sens. - kwituje z uznaniem.

- Ostatnie dwie osoby niech wyruszą ostatnim szlakiem. Zielonym. Bądźcie czujni. To wojna. Wróg może czaić się nawet między pokrzywami. Oczy dookoła głowy, a zdobędziemy flagę.

- Jesteś pewna, że wybranie szlaku czerwonego to bezpieczna opcja? - dopytuje Milo.

- Tak. Idę tam sama, bo w ten sposób mamy sporo czasu, aby ktoś się zorientował, że brakuje jednej osoby.

- Nawet sam O'Sullivan nigdy nie zdecydował się na szlak czerwony, a lubi ryzykować.

- Najwidoczniej nie jest tak dobry, jak się każdemu wydaje.

- Eliana – odzywa się walkie- tolkie. - Czas start!

- Przyjęłam! - odpowiadam, po czym chowam mapę, walkie- tolkie i zabieram karabin i dodatkową amunicję. - Widzimy się na polanie ze zwycięską flagą.

- Tak jest, pani kapitan! - ściskamy się w grupowym uścisku, po czym drużyna dzieli się na grupy, by wybrać odpowiedni dla siebie szlak, więc ja wyruszam prosto na czerwone pasmo. Biegnę między drzewami, starannie patrząc pod nogi, aby nie zaklinować się w jakąś pułapkę, która opóźni moje przybycie do miejsca docelowego. Szczerze wątpię, aby Malcolm bawił się w robienie niespodzianek na szlaku pełnym niebezpieczeństw. Wczorajszej nocy ślęczałam nad opracowaniem terenu, a dzięki temu wiem, gdzie powinnam uważać.

- Colton wbiega na szlak czerwony! - odzywa się Billie w moim walkie-talkie.

Cholera... Przejrzał mnie! Przebiegły sukinsyn....

Zbliżam się do rwącej rzeki. Nurt porwie mnie, jeśli przyjdzie mi stoczyć w tym miejscu walkę z kapitanem drużyny przeciwnej. Ześlizguję się ze skarpy, starannie balansując swoim ciałem, by nie stracić równowagi. Zatrzymuję się przed szybko płynącą rzeką, rozglądając się dookoła. Są trzy głazy, przecinające wodę. Jeśli uda mi się przeskoczyć z jednego na drugi, zdołam ukryć się po drugiej stronie lasu.

Okej, nie poddam się bez walki. Nie mogę przegrać. Zakład z Coltonem to zwykła farsa, która dodaje mi tylko motywację, by doprowadzić moich ludzi do upragnionego zwycięstwa.

- Oberwałam! - odzywa się Elwira.

- Nic się nie dzieje. - odpowiada jej Ricky.

- Kurwa mać! - klnie Milo. - Wiszę w pieprzonej pułapce! - sięgam po walkie-talkie, by mu odpowiedzieć.

- Dopóki ktoś cię nie zdejmie, obserwuj otoczenie. Zwróć uwagę, że masz teraz dobry punkt obserwacyjny. Z dalekiej odległości możesz zauważyć dziada od Coltona.

- Idę po niego! - wypowiada Billie, więc chowam urządzenie w kieszeni, po czym wskakuję na jeden z mniejszych głazów. Zaciskam ręce na krańcu skały, która jest śliska jak asfalt po zamieci śnieżnej. Rozglądam się dookoła, by dostrzec Coltona, lecz jeszcze tu nie dotarł.

Mam nadzieję, że zaatakował go niedźwiedź.

Woda wokół mnie moczy moje buty oraz spodnie. Jest zimna, lecz to nic w porównaniu z siedzeniem w bagnie przez kilka dni, aby zestrzelić przybywający samolot wroga do ich bazy. Zapieram się mocno nogami na głazie, po czym wykonuję skok. Ześlizguję się z kolejnej skały, wpadając prosto do rwącej wody.

Szlag!

Kurwa jego mać!

Wypływam na powierzchnię, starając się z powrotem dopłynąć do głazu, lecz prąd wody mi nie sprzyja. Oddalam się od jedynej rzeczy, którą mogłabym chwycić.

Cholera!

Zachowuję jasny umysł, lecz płyniecie zabiera moją energię. Teraz już nie toczę walki o zwycięstwo, lecz o przetrwanie. Biorę głęboki wdech, po czym nurkuję z otwartymi oczami. Płynę razem z prądem, po czym chwytam głaz, którego nie widać na powierzchni. Wchodzę na niego, powracając na powierzchnię, rozważając dostępne opcje, lecz jest tylko jedna. Znalazłam się pośrodku rzeki, więc muszę zaryzykować. Biorę kolejny głęboki oddech, po czym staram się wyskoczyć jak najdalej, by przeciąć jak najwięcej centymetrów rzeki. Zażarcie płynę przed siebie, mimo że prąd wodny ściąga mnie z obranego kursu, aczkolwiek po chwili udaje mi się wbić w szybsze tempo niż rwąca woda, więc dopływam do brzegu, ciężko dysząc. Oddaliłam się od miejsca, w którym rozpoczęłam swoją przeprawę o jakieś pięćset metrów.

- Eliana! Jesteś cała? - odzywa się wodoodporne wolkie-tokie. Prędko wyjmuję je z kieszeni.

- Tak! - odpowiadam. - Jak sytuacja?

- Opanowana. Na razie jest trzech odstrzelonych od nas i czterech od drużyny Coltona. - tłumaczy Ricky.

- Świetnie. Przedarłam się przez rzekę. Biegnę dalej.

- Trzymam kciuki! - chowam urządzenie, rozglądając się dookoła. Dostrzegam blond czuprynę na drugim końcu rzeki. Leżę, więc nie jest w stanie mnie dostrzec, aczkolwiek ja mam doskonały widok na niego.

Prosty cel do zestrzelania.

To byłoby za proste. Nie widzę jego twarzy, a strzelając do niego wolałabym widzieć jego reakcję. Zresztą wątpię, aby zaryzykował przedzieranie się przez rzekę. Czołgam się do linii leśnej, a gdy tylko zasłaniają mnie zielone krzewostany, wstaję. Ponownie zerkam na blondyna, który ku mojemu zdziwieniu wskakuje na głaz, z którego się ześlizgnęłam. On jednak trzyma się na nim, jakby miał w butach magnez, który kamień zatrzymuje przy sobie.

Szlag! Trzeba było strzelać, póki miałam okazję! Nie zrobię tego teraz, ponieważ zagroziłoby to jego życiu, dlatego ruszam biegiem w górę zbocza. Przez mokre umundurowanie jest to trudniejsze, aczkolwiek nie jest niewykonalne. Czuję się wygrana, nawet jeśli rzeczywiście Colton zdoła mnie dorwać.

Zatrzymuję się, by rozejrzeć się za blond czupryną, lecz moją uwagę przykuwa rozłożyste drzewo.

Bingo!

Przez układ gałęzi, wspięcie się na nie to bułka z masłem. Pnę się do góry, jakbym wchodziła po schodach, po czym siadam na grubej gałęzi. Liście praktycznie zasłaniają mnie całą, a z tej wysokości widzę wszystko, co powinno mnie interesować. O'Sullivan spina się zacięcie po zboczu z zadowolonym uśmieszkiem. Chwytam za karabin, przymocowany do moich pleców. Ładuję go i celuję prosto w jego tyłek.

Mówiłam, że go straci...

Aby dotrzeć do flagi, wystarczy wspiąć się na zbocze, a następnie z niego zbiec. Nie dam tej szansy blondynowi. To będzie jeden strzał – trafny,

Fakt, że biegnie nie ułatwia mi zadania, ale skoro udało mi się zestrzelić pędzący samochód przy bazie wojskowej Iraku, to Colton wcale nie jest dla mnie sporym wyzwaniem.

Cel – wystrzał.

Trafiam prosto w jego plecy.

Szlag! Miał być tyłek!

Mam go! Pożegnaj się z grą, O'Sullivan.

- Co do, chuja? - blondyn z zaskoczeniem orientuje się, że właśnie został wykluczony z gry, a w to wszystko dzięki mnie. Sprawnie schodzę z drzewa, ukazując blondynowi swoje zadowolenie.

- Mówiłam, że przegrasz. - wypowiadam z cwanym uśmieszkiem.

- Jak,kurwa? - szok wymalowany na jego twarzy jest dla mnie największą nagrodą.

- Po prostu wybrałeś mój szlak. - nabijam się. - A ja nie lubię dzielić się tym co moje z dupkami. I wiesz co? Wygrałam zakład.

- Nie. - śmieje się. - Wygrasz jeśli weźmiesz do ręki flagę. Pamiętaj, że moi ludzie wciąż o nią walczą.

Racja!

Nie odpowiadając, rzucam się biegiem prosto przez strome wzgórze. Jeśli ktoś odbierze mi flagę, ponownie wskoczę to pieprzonej rzeki, aby mnie porwała. Nie pozwolę, aby O'Sullivan dorwał się do mojej strefy intymnej.

- O'Sullivan trafiony! - informuję moich ludzi, jednocześnie dobiegając na szczyt wzgórza.

- O ja pierdole! Lecisz, mała! - ekscytuje się Milo.

- Tak, do cholery! - upaja się Ricky. Zatrzymuję się u szczytu zbocza. Widzę flagę, lecz nie tylko ją...Do niej zbliża się niepożądana osoba. Prędko chwytam za karaib, celuję i wystrzelam. Zielona kulka trafia prosto w krocze przeciwnika, który pada na kolana, jakby poraził go piorun.

Malcolm mówił, że nieczyste zagrania dozwolone, więc wybacz nieznany mi gościu, ale ta flaga jest moja!

Zbiegam po nierównym zboczu, omijając wystające, ostre kamienie, które mogłoby poważnie uszkodzić moje ciało. Niebieska kulka mija mnie i rozpryskuje się na drzewie obok. Niemal od razu chowam się za oznaczonym pniem, dyskretnie wyglądając zza niego, aby ujrzeć wroga. Zauważam go, celującego do Milo, więc wykorzystuję moment, by go zestrzelić.

Celuję i trafiam bezbłędnie.

- Kurwa mać, suka! - klnie siarczyście. Wybiegam zza drzewa, a Milo wraz z Rickym osłaniają mnie.

Tak blisko...Jestem tak blisko od zwycięstwa.

Chwytam flagę, krzycząc:

- Mam ją!

Z wielkim uśmiechem unoszę ją do góry, aby ukazać, że właśnie doprowadziłam moją drużynę do zwycięstwa. Milo i Ricky niemal od razu chwytają mnie, aby unieść mnie jeszcze wyżej. Posyłam O'Sullivanowi triumfujące spojrzenie, które jedynie go irytuje.

Wygrałam!

Czuję jedno – przeogromne szczęście.

Utarłam nosa Coltonowi, przebrnęłam przez rwącą rzekę, zdobyłam flagę. Pokazałam sama sobie, że jestem twarda, a moje pewność siebie bierze się jedynie z wiedzy o tym, czego tak naprawdę w swoim życiu pragnę.

Wychodzi na to, że mam apatyt na zwycięstwo. 

____
Hej misie 😍
Napisanie tego rozdziału zajęło mi 5 godzin 😬 Ma ponad 3000 słów. Już dawno nie dodałam nic tak długiego 🤩
Buziole 😍

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top