Rozdział 7

Nie pamiętał jak był dzień i średnio go to obchodziło. Nawet to, że pogoda była okropna nie zwróciło jego uwagi. Wiało i zbierało się na deszcz, ale co z tego... Ważne, że czekała. Stała nad brzegiem rzeki, jak zawsze. Jego ukochana Bella... Już wariował na myśl, że jej nie ma, że może jej nie zobaczy. Nie pocałuje tych małych czerwonych warg.

Uśmiechnęła się smutno gdy zbliżył się i przytulił ją mocno.

-Wyjeżdżam.-Rzekła prawie płacząc i zaciskając piąstki na jego koszuli.

- Co?- Zszokowany, z otwartymi ustami patrzył jak w jej oczach zbiera się wilgoć.

-Do szkoły. –Wydukała, krople spłynęły po jej policzkach. – Hogwart... Za dwa dni pierwszy września...

-Nie zobaczę cię do świąt!?- Przerażony dotknął drżącymi dłońmi jej mokrych policzków.

-Nie... do wakacji. Nie przyjeżdżam na święta... W mojej rodzinie się ich nie obchodzi.-Stwierdziła. Wiedział, że w jej rodzinie nie dzieje się dobrze, ale teraz serce stanęło mu w piersi z innego powodu.

Wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec...- Liczył w myślach. Dziesięć... Dziesięć miesięcy...

Poczuł jak psychiczny ból staje się realny. Jego ciężki oddech chyba ją zaniepokoił.

-Poczekam na ciebie nawet rok, tylko pisz do mnie...- Wydukał trzęsącym się głosem.

Pocałowała go namiętnie, przyciągając do siebie. Z nieba lunęło. Deszcz spływał po jej włosach. Kwiecista sukienka, tak podobna do tej w której widział ją po raz pierwszy, stawała się coraz bardziej mokra, jej materiał oblepiał jej ciało, miejscami był już przezroczysty.

Pocałunki stały się bardziej łapczywe. Nie mógł opanować dłoni, dotykających tam gdzie nie powinny. Nie broniła się, jakby nie czuła, jego palców gładzących jej pośladki, błądzących po udzie.

Osunęli się na ziemię. Przejechał językiem po jej szyi. Nie wiedziała jak się zachować. Nie umiała odwzajemnić takiej ilości dotyku, takiego natłoku czułości...

Powinna się bronić. Odepchnąć go. Nie powinna tego akceptować... Karcił ją w myślach za to, że pozwala... Sam nie umiał już przestać, obsesja jaką miał na jej punkcie zmieszana z bólem jaki przyniesie rozstanie zamroczyły mu umysł. Mógł już tylko pożądać.

Nie chciał by ta mała wróżka, która wywróciła mu życie do góry nogami, odeszła. Nie chciał by ktoś mu ją odebrał. Dlaczego nie mógł trzymać jej w ramionach do końca świata i jeszcze dłużej.

Mokre ubrania opadły na ziemię. Żadne z nich nie martwiło się, że mógłby je porwać wiatr.

Jej szybki oddech przerywany jękami brzmiał w uszach Mortimera. Jej małe piersi doskonale pasowy do jego dłoni. Jej ciało całe pasowało do niego oddając się kawałek po kawałku. Jej coraz szybciej unosząca się klatka piersiowa, mokra od potu i spływającego deszczu kołysała się w jego ramionach.

Duże krople deszczu chłostały jego nagie ciało. Palce Belli wbiły się w jego ramiona. Była tak drobna, taka malutka... Przykryta w całości jego ciałem pojękiwała w rozkoszy coraz ciszej i ciszej...

I nagle wszystko się skończyło. Już oddychał powoli, mózg trzeźwiał. Docierało do niego co właściwie się stało. Spojrzał na dyszącą cichutko dziewczynę leżącą pod nim. Miała zamknięte oczy, jej piegowate blade ciało kontrastowało niesamowicie ze zdrowym brązem jego opalenizny.

Deszcz przestawał padać... Drobny kapuśniaczek muskał jego nagie plecy. Krople spływały powoli po ciele Belli. Miał ochotę się rozpłakać widząc stróżkę krwi spływająca po jej udzie. Była taka młoda, była właściwie dzieckiem...

Otworzyła oczy i poczuł, że nie jest w stanie w nie spojrzeć.

-Co ja narobiłem...- Jęknął kładąc swoją głowę między jej nagimi piersiami. Jego ciepły policzek zetknął się z jej chłodną skórą. Po już i tak mokrej twarzy spłynęły mu łzy złości, wściekłości na siebie samego.

Milczała gładząc go po włosach.

-Ja nie chciałem... Przepraszam...- Rzekł jak dziecko tłumaczące jakieś swoje przewinienie.

-Kocham cię...- Wydyszała Bella bardzo cichym szeptem. Nie odpowiedział, przytulił ją mocniej czekając, aż deszcz przestanie padać.

Wszystko milkło...

Ten obraz stanął mu przed oczami gdy jego dłoń spoczęła na jakby spuchniętym brzuchu Belli. Tyle czekał by wreszcie przyjechała na święta... A teraz gdy była obok...

To było straszne, miała ledwie piętnaście lat... Zrobił coś strasznego... Coś tak karygodnego ... Była ledwie dziewczynką, dziewczynką w ciąży.

-Zaopiekuj się nami...- Poprosiła ze łzami w oczach. Jak miałby odmówić, miała w sobie jego dziecko.

Też zapłakał.

-Co ja narobiłem...- Bąknął cicho, zupełnie jak wtedy...

Teraz gdy wszystko się układało. Gdy wreszcie po czterech miesiącach ją zobaczył. Gdy jego rodzina gotowa była zaakceptować ich związek... Mieli zostać rodzicami.

Zapach świerku, śnieg za oknem... Cała ta świąteczna atmosfera ku czci boskiego dzieciątka nie mogła się równać z nabożna czcią z jaką Bella pogłaskała swój brzuch.

Przytulił ją mocno.

- Zaopiekuje się tobą... Wami...

***

-Boże zemdlała!- James trząsł się cały.- Trzeba ją zabrać do szpitala. Trzeba coś zorbić...

-Spokojnie to tylko drobny krwotok...- Bella próbowała go odciągnąć.

-Zostaw mnie!- Wrzasnął potwornie i ułożywszy ja dokładnie na swoich rękach pocałował jej policzek. – Zabieram ją do szpitala! – Zakomunikował przeciskając się miedzy matką a stołem.

Jego głos przypominał tonem histeryczny szloch. Państwo Evans przerażeni popatrzyli an swoją córkę i ślady kwi jakie pozostawiła na ścianie.

-Nie możesz wyjść!- Krzyknęła Bella. – Na zewnątrz jest niebezpiecznie, coś może was zaatakować!

Bella wyprzedziła syna i próbowała zajść mu drogę.

-Przepuść mnie... Do cholery! Wykrwawi się!- Krzyknął wymijając ją. Próbowała go złapać za ramię, nie pozwolić by wyszedł, ale już sunął ku drzwiom.

-James! Nie możecie wyjść!- Wrzasnęła, ale drzwi już się otworzyły. Wybiegł na zewnątrz nie bacząc na niebezpieczeństwo. Nie to było teraz ważne...

Strach w umyśle Jamesa doprowadzał go do szału, patrzył na bladą, nieprzytomną Lily. Błagał by nie umarła, żeby dziecko też żyło...

Szpital przybliżał się z każdym krokiem, ale wciąż był daleko... Za daleko...

-Nie umierajcie...- Szlochał biegnąc. Ledwie widząc na oczy.

Jakieś pielęgniarki dostrzegły go z daleka. Szybko pojawiła się lekarka i jakiś mężczyzna, który wziął od niego Lily.

-Nie może umrzeć...- Jęknął James gdy lekarka uspokajająco zaczęła powtarzać – Spokojnie oddycha... To tylko krwotok wewnętrzny...

James ledwie oddychał, ledwie stał na nogach...

-Co się stało? Uraz? Jak długo krwawi? Choruje? – Pytała lekarka próbując go uspokoić.

Zawył, łzy pociekły mu po policzkach zakrył twarz drżącymi dłońmi.

-Ona jest w ciąży... – Jęknął. – Nasze dziecko...

***

Szpital w Carrow Town, jedyny w pobliżu, kojarzył się Belli z cierpieniem i bólem, z dniem w którym umarł jej Morty, a ona urodziła maleńkiego synka. Teraz Jamesa nie było nigdzie w pobliżu, za to ciągnął się za nią ogon Evansów, zaszokowanych, przestraszonych...

-Przepraszam...- Zaczepiła jakiegoś lekarza trzymającego w rękach coś co przypominało listę, pewnie jakieś wyniki.

-Czy był tu może chłopak, taki dość wysoki, ciemnowłosy, wygląda na prawie dwadzieścia lat? Przyniósł dziewczynę, krwawiła, jest rudowłosa.

-Nazwisko pacjentki?- Zapytał lekarz.

-Evans- Zakrzyknęła pani Evans trzymając męża za rękę, z niepokojem.

Lekarz krzyknął coś do lekarki, która krzątała się przy recepcji. Podeszła widząc, że ją woła.

Wyjaśnił sprawę.

-Jakieś dwadzieścia minut temu, chłopak przyniósł tu dziewczynę... Ale nazwisko się nie zgadza. Wprawdzie był w szoku, mógł przekręcić... Ale Evans i Potter raczej się nie pokrywają...

Bella odetchnęła.

-To oni. – Rzekła.

Państwo Evans popatrzyli na siebie. Petunia wykrzywiła twarz jakby w grymasie ulgi.

-Czy wszystko jest w porządku? – Wydukała matka Lily patrząc z nadzieją na lekarkę.

-Krwotok zatamowano, musimy jeszcze przeprowadzić badania, ale dziecku chyba nic nie będzie.

Pan Evans zaśmiał się. Jego jednego nie zdziwiło to co powiedziała. Poczuł się zmieszany.

- Nasza Lily to już nie takie dziecko, właściwie dorosła kobieta... – Uznał czując, że tego się od niego wymawia.

-Ale ja nie mówię o pana córce... Tylko o dziecku, jej dziecku.

-To niemożliwe, czy aby nie myli pani z kimś innym... – Wydukała pani Evans.

-Nie, na pewno nie... – Zaśmiała się lekarka. – Chłopak wyraźnie powiedział, że jest w ciąży... A ginekolog potwierdził. Czwarty miesiąc. Niewiele brakowało, mogła stracić dziecko...

-Była w ciąży...- Bella mruknęła pod nosem, wargi drżały jej, prawie tak mocno jak ręce.

-Sala 145, zdaje się, że jeszcze ja badają. Proszę nie denerwować pacjentki. – Dopowiedziała lekarka i zawołana przez kolegę zniknęła w głębi korytarza.

Pan Evans stał zszokowany patrząc na żonę, bladą ale nie tak zaskoczoną jak on. Bella z otwartymi ustami mamrotała coś w stylu „oszukano mnie", a Petunia wydawała się w ogóle nie mieć do tego stosunku.

-Mówiłam, że puszcza się na lewo i prawo... – Mruknęła uśmiechnąwszy się do siebie.

Z głośnym plaśnięciem matka uderzyła ją w twarz. Policzek Petunii stał się czerwony, dotknęła go dłonią czując pulsujący ból.

-Za co...- Jęknęła ale nikt jej nie odpowiedział.

-Jasna cholera... Zabije go...- Jęknęła Bella.

Nikt nic nie powiedział. Pan Evans stał w szoku.

Jego żona wyglądała na zmęczoną, ale widać było, że doznała pewnego rodzaju ulgi.

- Myślałam, że tylko mi się wydaje...- Rzekła smutno. – Ale chyba wiedziałam... Zaczęła nosić luźniejsze ubrania, nie mogła jeść, mówiła, że niestrawność, ale zmuszała się do jedzenia zdrowych posiłków...

Bella milczała, czuła się winna. A tak starała się wychować Jamesa na porządnego człowieka, nie chciała by popełnił jej błędy. A Lily? Ufała jej przecież, kochała jak córkę, a ona tak po prostu dała się wykorzystać.

Bella nie mogła tego pojąć, sama była jeszcze dzieckiem gdy zdarzyło się to wszystko, nie wiedziała ile ma do stracenia... Ile ryzykuje!

A jej przyszła synowa, toż była już dorosła, chyba wiedziała jaki może być skutek... No i przecież musieli zrobić to w szkole... Przecież mogli ich wywalić...

Bella pomyślała o ślubie... Więc to tak... Chcieli ślubu tylko po to by dziecko miało rodzinę... Takie rzeczy nigdy nie kończą się dobrze. Najlepszym przykładem była ona sama i John, który od wielu miesięcy nie dał znaku życia.

Westchnęła.

-Chyba powinniśmy ich poszukać.- Rzekła udając spokój i pogodzenie z sytuacją. W głębi ducha marzyła by przylać swojemu synalkowi. Na Boga! Ten dzieciak nigdy nie miał oleju w głowie...

***

-Leż... musisz odpoczywać. – James gładził po głowie swoją narzeczoną. Była blada jak kreda i przestraszona.

-Wszystko popsułam...- Wydukała po raz setny.

-Teraz nie jest to ważne... Ważne jest zdrowie twoje i dzidziusia! Nawet nie wiesz jaki byłem bliski szaleństwa, kiedy cie tu przyniosłem. Bałem się, że już po tobie i naszym maluchu... Ale dzięki Bogu silna z was para...

-Teraz już wiesz co czułam ilekroć lądowałeś przeze mnie pół żywy w skrzydle szpitalnym... To rzeczywiście stan bliski szaleństwu... -Jej oczy stały się smutne.

Nie wiedział jak może to zmienić. Bez pytania podsunął do góry jej koszulkę og piżamy i przyłożył ucho do pępka.

-Bulgocze...- Stwierdził tonem znawcy. – Ale jakoś tak dziwnie rytmicznie... Może dziecko śpiewa?

-Płody nie śpiewają... – Zaśmiała się Lily. Jego dziecinne stwierdzenie bardzo ją rozbawiło.

-A skąd wiesz? Może nasz śpiewa! Zresztą co to za słowo, płód... Brzmi jak jelito, albo nerka... – Skarcił ją i pocałował brzuszek po czym zapukał w niego jak w drzwi.

-Puk puk... -Wyszeptał. Na co parsknęła śmiechem.

-Cześć... Mhm... Dziecko... To ja, twój tatuś...- Wyrecytował James nieco speszony jej reakcją. – Musimy poważnie pogadać...- Stwierdził przybierając srogi ojcowski ton. – Ja i twoja mamusia kochamy cię najbardziej na świecie, ale musisz być grzeczną dzidzią i nie możesz robić mamusi krzywdy.

Lily miała ochotę się popłakać. Przecież to była jej wina... Jej własna... To ona sama coś źle zrobiła... To przecież nie była wina dziecka...

-No, a jak będziesz dzielnym maleństwem i już będę mógł cię zobaczyć, to nauczę cię latać na miotle...- Wymyślił na koniec James, co w mgnieniu oka rozbawiło Lily do łez.

-Nie pozwolę naszemu dziecku wsiąść na miotłę póki nie skończy co najmniej trzynastu lat. – Stwierdziła poważnie.

-No patrz matkę... Jaka podła... Ponoć rude tak mają... – Szepnął James do brzucha. Na co Lily zakryła go piżamą.

-Koniec tego dobrego... – Rzekła udając zagniewanie. – Może byś tak wreszcie się mną zajął, a nie tylko moje dziecko i moje dziecko... A żona co, pies...

James zrobił obrażoną minę po czym pocałował jej policzek z czułością.

-Skoczę do toalety, a zaraz potem będę się tobą zajmować jak na niewolnika przystało... Choć w sumie jeszcze nawet nie jesteśmy po ślubie... – Odparł nieco cynicznie...

Fuknęła na niego przekornie więc wstał i pomachawszy jej zniknął za drzwiami.

Gdy tylko je zamknął oparł się o ścianę plecami. Toaleta była oczywiście wymówką, musiał chwilę odsapnąć. Serce waliło mu jak szalone. Organizm odczuwał pierwsze skutki stresu... Kolka w okolicy mostka wkurzała go do granic możliwości... Musiał odetchnąć, uspokoić się. Przecież nie mógł pozwolić sobie na okazanie słabości przy chorej narzeczonej... Nie potrzeba jej dodatkowego problemu, szczególnie, że rodzice...

-James!- Usłyszał z głębi korytarza. Bella wyglądała jak furiatka.

-Ty paskudny nieodpowiedzialny gnojku!- Warknęła mu prosto w twarz wymachując rękami.

-Możesz ciszej, ona nie może sie denerwować.

-Jeśli myślisz, że to cię ominie to grubo się mylisz! - Jej palec wskazujący wycelował prosto w jego nos.

-Jak mogłeś zrobić mojej córce dziecko!- Pan Evans włączył się do awantury. – Ona nie ma nawet dwudziestki na karku. Życie sobie marnuje przez ciebie...

-Jeśli chcecie możecie na mnie wrzeszczeć jak tylko wam się podoba i ile wam się podoba, możecie mnie stłuc, albo traktować jak śmiecia, gówno mnie to obchodzi i i prawdę mówiąc to nawet się należy, ale nie pozwolę, żeby Lily się denerwowała, po tym co przeszła! – Przerwał mu James, bardzo stanowczo.

-A przez kogo to przeszła, jeśli można spytać?!- Bella nie zamierzała odpuścić.

Poczuł jak gniew w nim narasta, jak kolka w mostku staje się nie do wytrzymania.

-Poniekąd przeze mnie. – Odparł zaciskając zęby.

-Ha! Jakbyś trzymał w portkach własne przyrodzenie, nie byłby teraz panną z brzuchem! – Pan Evans opluł Jamesa wymawiając słowo „przyrodzenie", a potem poprawił dodając „panna".

-I nie mam pojęcia, jak mogliście tak kłamać. Zawsze ci ufałam... A ty... ty nawet nie potrafiłeś się przyznać. Nigdy nie było mi tak wstyd...- Bella była czerwona na twarzy... Wyglądało na to, że dopiero się rozkręcała.

Patrzyła na niego ze wstrętem. Z tak wielką odrazą... Roześmiał się niespodziewanie.

-I ty śmiesz mi wypominać? Ty? Ty która przez tyle lat wmawiałaś mi tyle kłamstw, ty która przez siedemnaście lat nie znalazłaś sposobności żeby mi powiedzieć, że John nie jest moim ojcem... Że mój ojciec nie żyje... Z kogo wiec mam brać przykład?- Zapytał bezczelnie. Jego głos z każdym słowem stawał się coraz bardziej pusty i histeryczny.

Pan Evans mamrotał do żony coś w stylu „bezczelny gówniarz".

-Jak śmiesz mi wypominać... -Bella z oburzeniem popatrzyła mu w oczy... Ale była tam tylko pustka.

James zacisnął dłonie w pieści tak, że aż go zabolało.

-Od prawie miesiąca kombinuję jak namówić moją dziewczynę do wyznania prawdy, a kiedy wreszcie się zgadza, moja matka nie chce nas wysłuchać, bo w głowie ma cholerny SOS! Bo jej zawsze musi być na wierzchu! – Wrzasnął matce prosto w twarz.

Zamilkła... Pani Evans próbowała ją uspokoić ale nie słuchała jej słów.

-Nigdy się za ciebie tak nie wstydziłam... -Rzekła Bella, udając, że nie bolą ją jego słowa.

-Możesz na mnie wrzeszczeć ile chcesz, wiesz gdzie i jak głęboko to mam?! – Stwierdził.- Przez jedną długą chwilę byłem pewien, że Lily, jedyna osoba, która bezwarunkowo mnie kocha nie przeżyje... Przez jedną straszną chwilę byłem pewien, że moje dziecko nigdy się nie urodzi... – Łzy popłynęły z orzechowo brązowych oczu.

Otarł je rękawem odwrócił się i uciekł. Jak dezerter... Zwyczajny dezerter. Biegł przed siebie, żeby tylko nie widziała jego łez, jego smutku... Nie chciał jej współczucia. Chciał tylko odrobiny akceptacji... Czegokolwiek... Jakiegokolwiek zrozumienia...

Bella patrzyła jak jej syn znika za rogiem korytarza. Czuła jak serce przestaje jej płonąć goryczą. Cierpiał... A ona zignorowała to byle by tylko wypaść na srogą matkę przed Evansami...

Czuła, że stoją za nią, że w milczeniu przyglądają się jej plecom.

Drzwi Sali numer 145 otworzyły się nagle. Zapłakane spuchnięte oczy Lily popatrzyły na Bellę. Dziewczyna słyszała wszystko...

-Nie życzę sobie waszego towarzystwa. – Stwierdziła patrząc na matkę Jamesa i własnych rodziców po czym trzasnęła drzwiami.

Zapadła cisza na korytarzu... Po policzku Belli spłynęła słona kropla, bezgłośnie... Zupełnie cicho.

***

-Czy państwo poszaleli! To jest szpital, tu się nie robi awantur! Swoje brudy się pierze w domu! A nie w miejscu gdzie chorzy ludzie, potrzebujący odpoczynku rekonwalescenci wracają do zdrowia!- Truła pielęgniarka patrząc z odrazą na pana Evansa i Bellę.

-Państwo chcą zabić tę biedną dziewczynę?- Pokazała na drzwi Sali 145. – Przecież ona dostała krwotoku od nadmiernego stresu! Jej nie wolno się denerwować. Gdyby nie to, że dziecko jest silne nastąpiłoby poronienie! Zresztą nie mamy pewności czy nie zaszły nieodwracalne zmiany...

Bella wydukała ciche „przepraszam", a u pana Evansa zakończyło się tylko na próbie wypowiedzenia go.

-Ludzie, co z wami! Będziecie dziadkami, tu się trzeba cieszyć... Wprawdzie może i przyszli rodzice są nieodpowiedzialni, może sobie nie dadzą rady, może będą potrzebowali pomocy... Ale do jasnej cholery, to chyba wy od tego jesteście żeby im pomóc tego dzieciaka wychować...

-Dokładnie podzielam pani zdanie... – Matka Lily spojrzała na męża, kręcąc pryz tym głową.

-Richardzie zabierz Petunię i wracajcie do domu jak planowaliśmy. Ja zostanę w szpitalu. – Stwierdziła po czym zwrócił się do Belli. – Chyba też powinnaś wrócić i się uspokoić.

-Ja zostanę, muszę porozmawiać z Jamesem, przeprosić go za tą awanturę, musiał się czuć osaczony i upokorzony...

Pielęgniarka pokiwała przecząco głową i odeszła odprowadzając Petunię i jej ojca do wyjścia.

Matki zostały same.

-Chyba zobaczę co u niej... Musi się czuć paskudnie po tym wszystkim co usłyszała... – Marta Evans ze smutkiem ruszyła w stronę drzwi do Sali. Bella została z poczuciem winy sam na sam...

Zagryzła wargę.

-Kto to widział zostawać babką przed czterdziestką... Do cholery mam ledwie trzydzieści cztery lata... – Wybełkotała do samej siebie.

Wszystko się komplikowało.

***

James czuł jak serce boleśnie wali mu w piersi. Palce u lewej ręki zdrętwiałe i zimne napawały go niepokojem. Ból w mostku narastał. Zawroty głowy nie ustępowały... Może powinien poprosić o coś na uspokojenie.

Zamknął oczy. Poczuł, że odpływa a chłód lewej ręki staje się chłodem atakującym całe ciało.

Dysząc ciężko, ledwie łapiąc powietrze wydał z siebie pisk.

Co się działo? Dlaczego teraz?

Czuł, że chęć eksplodowania staje się nieogarniona. Ale nie mógł, obiecał... Mógł umrzeć... Jeszcze jeden wybuch i może już nie wrócić do kupy.

Otworzył oczy. Przed nimi miał tylko plamy, wielokolorowe, rozmazane. Obraz widzenia zmniejszał się. Ktoś mówiąc coś złapał go za ramię.

Mimowolnie uśmiechnął się, widząc już tylko czerń.

***

Bella patrzyła jak cucą jej dziecko, przyłączone do kilkudziesięciu przewodów, monitorowane przez przerażające magiczne urządzenia.

-Panie Potter słyszy pan... – Lekarz powtarzał to samo już czwarty raz.

-No tak...- Bąknął bardzo wolno i dość bełkotliwie. – Jezu co to za kable? – Poruszył ręką z wenflonem i długą rurką kroplówki.

-Konieczność.-Rzekł ciemnoskóry lekarz uśmiechając się. – Miał pan wiele szczęścia. Stan przedzawałowy... Zawał w pana wieku to rzadkość, ale nie ma innego wytłumaczenia.

-Ale wszystko już w porządku?- Zapytała Bella nie wiele kojarząc z mugolskiego medycznego bełkotu.

-Trudno powiedzieć. Serce jest w złym stanie, nie wolno będzie się forsować, przez jakiś czasu uprawiać sporu, ani robić rzeczy ,które dodają za dużo adrenaliny... To zaskakujące, ale pana serce jest w gorszym stanie niż przeciętnego czterdziesto paro latka.

James skrzywił się.

-A czy można mi chociaż wziąć ślub?- Zapytał.

Bella uśmiechnęła się podchodząc do syna i ku jego zaskoczeniu ściskając mu dłoń.

-Przepraszam...- Wyszeptała mu do ucha. – Przepraszam dziecko... Kocham cię najbardziej na świecie...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top