Rozdział 6
Oczy Belli wydawały się mętne i pełne bólu. Lily nigdy nie widywała jej tak skoncentrowanej i roztrzęsionej zarazem. Zazwyczaj gdy się martwiła, nie potrafiła się skupić, nosiło ją.
-Nie wiem od czego zacząć.- Rzekła w końcu.-Chyba powinnam od opowiedzenia wam mojej historii.
Przez chwilę milczała i odwróciła się do nich plecami. Zdjęła koszulkę. Jej nagie plecy, białe, zupełnie nie opalone pokryte były setką maleńkich kropeczek.
-No wiesz!- James odwrócił wzrok potwornie zawstydzony. Rumieniec wykwitł na jego twarzy.
-Co widzicie...- Zapytała Bella ignorując jego zmieszanie.
-Piegowate plecy.- Stwierdził Lily zaskoczona. Sama cierpiała na nadmiar kropeczek.
Bella ubrała się i odwróciła do nich.
-To nie piegi, to blizny. Każda po jednym małym nakłuciu.
James spojrzał w oczy matki z lekiem, i jakby wstrętem.
-Mój ojciec potrzebował krwi. Ale jego własna, przesiąknięta czarną magią nie nadawała się zbytnio. Prawdę mówiąc do jego czarów potrzebna była krew czysta, a najlepiej krew cierpiących. Ta dawała najsilniejsze rezultaty.
-Wiec używał krwi babci i twojej?- James przeląkł się lekko.
Lily przypomniała sobie obrazy z myślodsiewni Belli, które widziała w Boże Narodzenie. Dobra, smutna kobieta, jej matka uratowała ją przed ojcem, ojcem, który chciał zmusić Bellę do zabicia nienarodzonego Jamesa.
-Najczęściej.- Pani Potter przytaknęła. –Ale używał też krwi mego brata i mojej siostry.
Lily zamarła. W myślodsiewni nie było żadnych obrazów rodzeństwa Belli. James również wydawał się zaskoczony.
-Nie mówiłaś, ze mam wuja i ciotkę...
Bella nie wytłumaczyła się z kolejnego zatajenia przed nim istotnego faktu. Przełknęła głośno ślinę.
-Mój brat Nugan, był bardzo przystojny. Jak przez mgłę pamiętam jego piętnastoletnią twarz. Był kochany, opiekował się mną i Izadorą, moją siostrą. -Głos Belli załamał się jakby.- Nugan zabił się przeddzień moich piątych urodzin. Utopił się. To było oczywiste samobójstwo. Ojciec wiedział , że Nugan miał w sobie wielką siłę, często go wykorzystywał, a on już nie chciał w tym uczestniczyć.
-Moja ciotka, czy ona też się zabiła?- James zacisnął palce mocniej, na dłoni Lily.
-Nie, uciekła z narzeczonym. Zrobiła to gdy ja byłam jeszcze dość młoda. Od dwudziestu lat nie dostałam od niej żadnej wiadomości. Nie mam pewności czy żyje. Ojciec wielokrotnie posługiwał się moja krwią, żeby zrzucić na nią choroby czy klątwy.
-Wiec kiedy twoje rodzeństwo zniknęło, wszystko skupiło się na tobie.- Lily popatrzyła w smutne oczy Belli, która poruszyła powoli głową, przytakując. Na twarzy kobiety było zmęczenie. Lily wzdrygnęła się dostrzegając małe ciemne kropki, wyglądające zupełnie jak piegi, na jej twarzy. Najwięcej miała ich pod lewym okiem.
Lily zastanawiała się czy to bardzo bolało...
-Kidy miałam czternaście lat zadurzyłam się w mugolu. – Westchnęła Bella. – Nie odwzajemniał moich uczuć, zresztą, biedak miał za wiele na głowie. Był jedynym żywicielem rodziny. Jego chorowita matka i cztery siostry, żyły z tego co zarobił. Ojca nigdy nie miał. I chyba tego zazdrościłam mu najbardziej.
Lily wiedziała do czego to zwierzenie ma doprowadzić. Chciała coś powiedzieć, ale słowa Jamesa ja ubiegły.
-Dziadek go zabił.- Stwierdził mówiąc o swoim krewnym z oczywistym wstrętem.
-Nie nie zabił go...- Bella zaniosła się histerycznym chichotem.- Rzucił na niego klątwę, chłopak oszalał. Najpierw zgwałcił matkę i siostry, potem okaleczył je tak, że umierały wolno i w strasznym bólu. Gdy się otrząsnął i zobaczył co zrobił podpalił dom i spłonął razem z nim i zwłokami.
Lily poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Nie wiedziała czy to wstręt, czy strach powodują torsje. Była przerażona. A wiec taką moc miał ojciec Belli? VooDoo potrafiło nakłonić człowieka, by zrobił tak straszne rzeczy własnej rodzinie...
-Tamtego dnia stanęłam w miejscu gdzie utopił się mój brat. Wiedziałam, że do tego posłużyła moja krew... Chciałam się utopić. Taki miałam plan. –Bella pociągnęła nosem. Wyglądała jak małe dziecko ocierające łzy. Nabrała powietrza i kontynuowała.
-Krew topielca nie nadawała się już do wykorzystania. Wiedziałam to, bo nad tym ojciec najbardziej ubolewał, gdy znaleziono zwłoki Nugana. Więc i ja taką śmierć wybrałam. Nie miałam pojęcia, że gdy w płuca naleci mi wody, gdy potworne pieczenie i brak powietrza zaczną odbierać mi życie, ktoś mnie wyłowi. I zmieni się wszystko.
***
Był wtedy na spacerze. Letni wietrzyk muskał jego opaloną twarz i rozwiewał ciemne włosy. Zapach poranka i parującej rosy zawsze wprawiał go w cudowny nastrój. Rzeka wydawała się spokojna, i ciepła. Zdjął buty i zanurzył stopy w wodzie. Lubił spacerować brzegiem. Pod nosem nucąc jakąś niepodobną do niczego piosenkę zaciągnął się mocno powietrzem. Podwinąwszy nogawki spodni do kolan ruszył brzegiem pogwizdując mało rytmicznie. W ręku dyndały mu trampki, stare i wydarte na dużym palcu.
Minął drzewa i doszedł do rozwidlenia rzeki i wtedy ją dostrzegł. Gdyby nie to, że woda była jasna i przejrzysta pewnie by jej nie zauważył. Stare trampki wpadły do wody z pluskiem. Rzucił się pędem ku tonącej dziewczynie. Musiała już być nieprzytomna, bo nie starała się walczyć, nie machała przerażona rękami i nogami by utrzymać się na powierzchni. Jej ładna, letnia sukienka w kwiaty falowała wokół ciała, ciemne włosy, poskręcane jak wodorosty, otaczały całą twarz.
Doskonale pływał, nie przerażał go brak dna pod stopami. Złapał ją w okolicy talii i jej głowę położył na swoim ramieniu. Włosy przykleiły się jej do twarzy, a mokra sukienka przylgnęła do ciała. Wyniósł ją na brzeg. Odgarnął ciemne loki. Była blada, serce biło, ale oddechu nie słyszał, nawet przykładając ucho blisko ust.
Nie miał pojęcia jak się robi sztuczne oddychanie. Nabrał powietrza i wdmuchnął je po prostu w jej gardło. Zachłysnęła się, drgając.
Łapczywie łapiąc powietrze, odepchnęła go od siebie.
-Spokojnie...- Objął ja próbując uspokoić. – Nic ci nie grozi... Już dobrze.
Ale nic nie było dobrze... Wszystko popsuł. Ten głupek wszystko popsuł! Spojrzała mu w oczy i wtedy zobaczyła w nich tę troskę i strach... To były najbardziej czarne i smutne oczy jakie kiedykolwiek widziała.
-Dziękuje.-Powiedziała cicho zastanawiając się jak go zbyć i dokończyć swój plan.
Uśmiechnął się.
-Nie dziękuj. Ten świat byłby o wiele gorszy, gdyby zginęła taka słodka dziewczyna...- Zażartował. – A ja nie chciałbym, żyć w złym świecie...
***
Bella popatrzyła na Jamesa.
-To twój ojciec mnie znalazł. Wtedy gdy otworzyłam oczy, przeklinając tego kto mnie uratował i zobaczyłam jego smutne spojrzenie, pełne troski, jakim nikt nigdy na mnie nie patrzył wiedziałam, że mnie nie opuści.
Westchnęła, po policzku spłynęła jej łza, otarła ją pospiesznie i nabierając głośno powietrza, kontynuowała.
-Kiedy znalazłam Regindofforów, martwych... I Mortimera, mojego ukochanego Mortimera, który umierał trzymając mnie za rękę, byłam pewna, że zrobił to mój ojciec. Dlatego nigdy nie podejrzewałam Lazarusa, ba nie wierzyłam w klątwę Slytherina, wierzyłam tylko w zemstę mojego ojca.
-On żyje?!-James z lękiem i gniewem wysapał dwa słowa.
-Tak i jak sądzę on zesłał na Lily Ogniostwory. -Ale dlaczego?
- Lubił się mścić. Ale konkretnie, to nie wiem jaki może mieć plan.. –Bella właśnie tym zdawała się przejmować najbardziej. Zasłoniła oczy dłońmi.
-Zastanawiałem się czy to nie Lazarus, umierając przeklął ją za to, że przebiła go mieczem. Może to nie musiał być...- James przełknął głośno ślinę.
-To nie możliwe w komnacie z Filarem nie można było używać magii.- Wyszeptała Lily- Zresztą nie zdążył nawet wypowiedzieć słowa.
Rudowłosa popatrzyła na swojego ukochanego. Wiedziała o czym myśli. Wiedziała, że obwinia się o to, że znowu ją naraża.
Bella w spazmach objęła nagle ich oboje.
-Przepraszam.-Wyłkała.
***
Mokra kwiecista sukienka, w sposób zawstydzający, przykleiła się do jej ciała. Starała się zasłonić piersi włosami, ale ciemne pukle wyschły już nico i sterczały na wszystkie strony. On chyba też się krępował i starał nie patrzeć na materiał, który przyklejony także do jej nóg i pośladków, stał się prawie zupełnie przezroczysty...
-Dziękuje.- Gadała raz po raz.
-Odprowadzić cię do domu? Nie powinnaś iść sama, wyglądasz trochę prowokująco. Nie znam ludzi z miasteczka, ale skoro nawet mnie trudno się powstrzymać od sprośnych myśli to im chyba też nie byłoby łatwo. Wiem co mówię, zazwyczaj jestem powściągliwy...
-Mhm.- Mruknęła pod nosem kuląc się bardziej i czerwieniąc jak dojrzałe jabłko.
-Nie chciałem cię zawstydzić...- Rzekł przepraszająco, próbował na nią normalnie popatrzeć. Ale nie wyszło to naturalnie. Szybko odwrócił wzrok.
-Nie chce wracać do domu. – Stwierdziła trzęsąc się, ni to z zimna, ni z szoku, w którym pewnie jeszcze była.
Sam też był mokry, czół chłód, który wywoływał wietrzyk, który wcześniej zdawał się błogosławieństwem.
-Chcesz poczekać, aż wyschniesz? -Zapytał nie wiedząc czy może zostawić ją samą.
-Mhm...- Mruknęła siadając na trawę.
-Słuchaj no jak ty właściwie się nazywasz?- Zapytał nieśmiało siadłszy obok niej.
Dziwnie działała na niego ta obca dziewczyna. Była brudna, mokra, przerażona i do tego prawie naga. Rozczulała go i pociągała, pierwszy raz w życiu nie wiedział co powinien mówić.
-Bella...- Jęknęła pod nosem.
-Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy Bello?- Zagaił.
-Nie sądzę, nie często wychodzę z domu. Ojciec nie pozwala.- Rzekła po czym jęknęła cicho. Chyba wydawało jej się, że powiedziała za dużo.
-Też bym nie pozwalał, gdybym miał taką córkę. Nie dziwię się... -Zażartował, ale i zaniepokoił się. Nie była więc dorosła. I chociaż wyglądała jak kobieta, mógł mieć do czynienia jeszcze z dzieckiem. -Ile właściwie masz lat? –Zapytał starając się ukryć niepokój.
-Piętnaście- Rzekła szczekając zębami. -Prawie... – Dodała, a coś narosło mu w gardle.
Była młodsza niż przypuszczał. Naprawdę sporo młodsza od niego. Nieletnia... Dlaczego więc trudno było mu powstrzymać się od myślenia o niej w TEN sposób?
-Ja jestem Mortimer...- Szepnął przypominając sobie, że się nie przedstawił.- Mieszkam na Miętowym Wzgórzu. I już prawie zapomniałem jak to było mieć czternaście lat...
Spojrzała na niego nieco przerażona.
-Nie zrobię ci krzywdy...- Rzekł. W żołądku robiło mu się ciepło gdy tak patrzyła. – Fakt jestem prawie siedem lat od ciebie starszy, ale...
-Ja cię znam... Ze szkoły...- Jęknęła cicho. Jej głos drżał wciąż, ale wydawał się pewniejszy. – Jesteś taki jak ja...
-Słucham?- Zaskoczyła go. Nie możliwe by znała go ze szkoły... Nie uczył się w żadnej tutejszej...
Uśmiechnęła się nagle, najładniejszym uśmiechem jaki kiedykolwiek widział. Przypominała dziecko gdy w policzkach pojawiały jej się dołeczki. Właściwie to była dzieckiem...
-Jesteś czarodziejem.- Stwierdziła całkowicie pewna swego.
Uśmiechnął się. No tak... Była w pierwszej klasie, gdy on kończył szkołę. Jak mogła go pamiętać?
-Zimno mi.-Stwierdziła spokojnie.
-Nie mam nic czym mogłabyś się okryć. – Rzekł i zesztywniał cały, gdy niespodziewanie się do niego przytuliła. Przełknął głośno ślinę.
-Już cieplej.-Stwierdziła nieco bezczelnie, wiedząc, że jej nie odepchnie.
Wszystko mu mówiło, ze powinien tak zrobić i ba jeszcze na nią nakrzyczeć... Ale czując na ramieniu jej ciepły policzek, bał się poruszyć, jakby była motylkiem, który przysiadł mu na nosie.
-Jestem niebezpieczna. –Stwierdziła nagle dziewczynka, zupełnie ni z gruchy ni z pietruchy. – Nawet nie wiesz coś ty narobił... Powinnam była umrzeć.
Uśmiechnął się. Uznał to za żart.
-A co mi zrobisz, panno niebezpieczna? – Nagle uśmiech spłynął z jego twarzy.
Już zrobiła... Pogłaskał ją po głowie.
Tylko raz, kiedyś dawno czuł coś takiego... Nie mógł się mylić. Zakochał się.
***
James uspokoił matkę. Patrzył jak pije kawę z porcelanowej filiżanki. Zerknął na skuloną w fotelu Lily. Wiedział, że Bella ma jeszcze wiele do powiedzenia, ale nie chciał rozdrapywać zbyt wielu jej ran za jednym razem. W sumie to chyba bardziej bał się o Lily. Cała ta historia dała jej do myślenia. Strach przed nieogarnioną czarną magią i Frankiem Vilcano, diabłem wcielonym, potworem, który unicestwił prawie całą swoją rodzinę – żonę, syna, córkę... Teraz chciał zniszczyć ich! Jamesa i Lily. Chłopak wzdrygnął się. Popatrzył na narzeczoną i matkę, próbując ukryć przed nimi swoje myśli.
Przed oczami miał wyobrażenie płonącego domu. Chłopca z szałem w oczach mordującego własną matkę. Wiedział, że nie można oprzeć się VooDoo. Wiedział, że to siła, która mogłaby zmusić i jego do skrzywdzenia najbliższych. Popatrzył na najdroższe mu kobiety. A gdyby to jego dopadła klątwa, gdyby to on obudził się, jak tamten nieszczęśnik, z transu, po czym dostrzegłby ciała ukochanej i matki, zbezczeszczone, zgwałcone, zaszlachtowane... I przez kogo... Przez niego samego...
-Będzie dobrze synku. – Usłyszał słowa Belli.
Lily drgnęła, niespokojnie. Dłonie trzęsły jej się.
-Rzuciłam już potrzebne przeciw zaklęcia. Zresztą zawsze byłeś odporny na złą magię dziadka, jeszcze przed tym jak się urodziłeś próbował wbrew mojej woli usunąć cię czarami. Myślę, że krew Gryffindorów chroni cię bardziej niż mogłam przypuszczać.
-A ja?- Lily wstała z fotela i przyklękła obok Belli. – Jestem celem, bo moja śmierć, skrzywdziłaby Jamesa prawda, on chce mnie zniszczyć, bo jestem poza ochroną, wie że niszcząc mnie może doprowadzić do...
-Myśli, że jeśli cię zabije, moje życie przestanie mieć sens i wtedy postanowię ze sobą skończyć, jak przystało na wszystkich jego potomków. – Dokończył jej wypowiedź James.
-A to z kolei skrzywdzi mnie bardziej niż cokolwiek innego. Bo nawet Mortimera nie kochałam tak, jak kocham mojego maleńkiego synka. – Bella pogładziła policzek Jamesa, z miną błogości i spokoju. Wydawało się, że dla niej, skóra chłopaka jest przyjemniejsza w dotyku niż jedwab.
Więc to wszystko okrutna zemsta.
-Bello, a co z moimi rodzicami? – Lily usiadła obok Jamesa, a on objął ją ciasno ramieniem wokół talii.
-Cóż sądzę, że mogą być w niebezpieczeństwie. On w jakiś sposób musi nas obserwować, skoro wiedział o was. W jaki inny sposób mógłby się dowiedzieć, o tym, że James jest zakochany i znaleźć tą którą kocha.
-Myślisz, że nas śledzi!?-Lily zacisnęła paznokcie na własnych kolanach.
-Na to wygląda.
Drzwi salonu otworzyły się nagle.
-Co tak tu siedzicie?- Syriusz wsadził przez szparę głowę do środka.
-Zastanawiamy się jak cię wywalić z tego domu. Planujemy niezłą zasadzkę. – Burknął James.
-U... Pan młody coś nie w sosie...- Zakpił Łapa. Ostatnio obaj docinali sobie nieźle, w związku z tym ślubem.
Bella kiwnęła na swojego syna. Lily wiedziała co to oznacza. Ani słowa Syriuszowi.
***
Biegała brzegiem rzeki, a właściwie tańczyła chlapiąc nieźle.
-Czemu jesteś smutny?- Zapytała tym swoim piskliwym, bardzo dziecięcym głosem chłapiąc w jego kierunku.
-A ty dlaczego jesteś taka wesoła?
-Mówiłam, rzadko wychodzę z domu. Już trzeci raz w tym tygodniu mi się udało...
Mortimer westchnął. Nie powinien widywać się z dziewczynką. Nie sam na sam. Nie tak daleko od miasteczka... Ale nie potrafił jej odmówić. Odkąd się poznali i bez trudu wymogła na nim przysięgę, że spotkają się raz jeszcze, przychodził and rzekę. Ona też przychodziła.
Coraz trudniej było mu trzymać się na dystans. Coraz trudniej było wmawiać sobie, że nic nie czuje do tej małej.
-Moja siostra uciekła z kochankiem...- Zakomunikowała radośnie, jakby nigdy nic. – Też kiedyś ucieknę. Uciekniesz ze mną? – Nawet się nie zaczerwieniła pytając.
-Ile lat ma twoja siostra. Jest dorosła?- Zapytał próbując się uspokoić. Robiła się coraz bardziej zuchwała.
-No.- Przytaknęła siadając obok i łapiąc go za rękę. Nawet nie wiedziała w jakie wpędzała go szaleństwo.
-Więc musisz jeszcze poczekać. Jak będziesz dorosła to będziesz mogła uciec...- Stwierdził udając, że jej wcześniejsza propozycja w ogóle nie działa mu na wyobraźnie.
-Uciekniesz ze mną?- Ponowiła pytanie.
-Jeśli dożyję, ucieknę...- Zaśmiał się. -Ale wtedy będę już stary, nie wiem czy będziesz chciała...
Parsknęła śmiechem i nawijając sobie na palec kosmyk włosów, przytuliła się od niego.
Popatrzył w niebo. To było najbezpieczniejsze wyjście. Nie mógł uwierzyć, że ta mała tak bardzo bagatelizowała to co rosło miedzy nimi, i to, że był od niej starszy...
-Bello...- Mruknął. Chciał wyłożyć jej jakieś kazanie, na temat tego, że nie powinna się z nim widywać... Zamiast tego z jego ust wydobyło się zupełnie inne pytanie.
-Mogę cię pocałować?- Powiedział zanim zdążył ugryźć się w język.
-Jak chcesz...- Wzruszyła ramionami, jak gdyby zapytał czy może pożyczyć od niej książkę.
-Chyba nie powinienem... -Mruknął.
Nic więcej nie zdążył powiedzieć. Sama go pocałowała, trochę nieudolnie.
Zaśmiał się.
-Kocham cię mała...- Powiedział i sam ja pocałował. Zaczerwieniła się.
-Muszę iść.-Stwierdziła.
Uśmiechnął się. Gdy zniknęła za drzewami zagajnika przeklął sam siebie w duchu. Co mu strzeliło do głowy... Przecież to była tylko dziewczynka. Za tydzień miała skończyć piętnaście lat... A on skradał jej pocałunki... Jakby sam miał piętnaście lat.
***
Przykryła się kołdrą, przekręcając po raz setny na drugi bok. Nie mogła spać. Nienawidziła tego domu, jak i jego cudacznych mieszkańców. Petunia najchętniej opuściła by Miętowe Wzgórze, na którym była dosłownie więźniem.
I jeszcze dzisiejszy dzień. Wszyscy skakali planując dziś ten durny ślub, a jej siostrzyczka, ciągle była nabzdyczona, jakby nic jej nie odpowiadało. Najwyraźniej ona i jej, cudownie ozdrowiały gach nieco się pokłócili, bo byli jacyś markotni, smutnawi i naburmuszeni.
Cóż problemy młodej mary miała w dupie. I to głęboko. Wstała z łóżka zwalając zimną, jedwabną, wkurzającą ją kołdrę, na podłogę.
-Czas pogadać z tą rudowłosą idiotką!- Stwierdziła zdenerwowana. Co ta wiewióra sobie myślała, więzić ją i rodziców w tym nawiedzanym przez ogniste potwory domu.
Ale Lily nie było w sypialni. W łazience nie paliło się światło, wiec i tam jej nie było.
-No proszę.- Mruknęła pod nosem. Czyżby nocna schadzka z narzeczonym.
Wiedziała, mniej więcej gdzie był pokój, jej przyszłego szwagra. Ruszyła pospiesznie mając ochotę przyłapać ich na czymś wysoce nieprzyzwoitym.
Dotknęła już klamki chcąc wparować do środka.
Szloch przerwał jej zamiar. Zdecydowanie był to szloch jej siostry.
-No już, spokojnie... Wszystko będzie dobrze, Bella nie wpuści do domu więcej żadnych ognistych bestii.-Głos chłopaka był smutny, chyba nie działał zbyt uspokajająco na Lily.
Paplała coś pod nosem o tym jak się boi. Petunia wzruszyła ramionami i odwróciła się od drzwi. A tak bardzo chciała mieć powód by upokorzyć tę małą wiedźmę przed rodzicami... Cóż to, ze poszła wypłakać się do niego, nie było wystarczająco sprośne. Westchnęła czując nareszcie senność.
***
Starla Regindoffore nie przepadała za swoim bratem. Denerwował ją jego cynizm i ta wieczna pewność siebie. Ostatnio jednak cynizm zniknął, a łobuzerski uśmiech stał się niepewny.
-Chory jesteś?- Zapytała przy śniadaniu. Od miesiąca chodził jak struty. Nie mógł sobie miejsca znaleźć.
Ojciec i matka zerknęli na syna z lekiem kiedy brodząc łyżką w misce owsianki nie odpowiedział.
-Morty?- Pani Regindoffore dotknęła jego czoła sprawdzając czy nie ma gorączki.
-Zostaw.-Jęknął odsuwając się od stołu.
-Może się zakochał?- Zakpiła Starla. Brzdęk stłuczonego talerza sprawił że wszyscy aż podskoczyli. Mortimer rzucił jedzeniem o podłogę.
-Odwal się!- Warknął i wyszedł z kuchni.
-Ocho... Czuły punkt...- Zachichotała Starla głupio siorbiąc przy tym herbatę.
Drzwi sypialni Moritmera, na najwyższym Pietrze stuknęły tak głośno, jakby nie omal miały wypaść z zawiasów.
Padł na łóżko przecierając twarz dłońmi.
-Co ty wyrabiasz idioto...- Warknął sam na siebie. Odkąd wyjechała do szkoły świrował. Pisała codziennie, ale tęsknił jak głupi.
Jak mógł w ogóle dopuścić do takiej sytuacji. Zakochać się w dzieciaku i jeszcze nie móc z tym żyć! Osiągnął szczyt głupoty. Trzeba było to uciąć, zanim jeszcze się zaangażowała. Teraz już nie mógł sam bez niej żyć. A może od początku nie mógł bez niej żyć.
-Synku...- Pani Regindoffore nieśmiało zajrzała do pokoju.
-Co?- Warknął na nią. Nie zraził się usiadła obok niego.
-Nie bądź zły na Starlę, nie miał pojęcia... -Rzekła trochę się krępując. – Jak ona się nazywa?
-Bella.- Bąknął. Czuł się jak gówniarz, który przyznaje się do podglądania koleżanek.
-Mogę ją poznać.- Nieśmiało zapytała matka.
-Nie.- Odparł bez zastanowienia. – Jest w szkole.
I po jaką cholerę to powiedział! Teraz wiedziała, że jest młodsza od niego. Następne pytanie samo cisnęło się na usta.
-Ile ma lat? – Zapytała jeszcze nie zaniepokojona, ale jakby zdenerwowana pani Regindoffore.
-Mało.-Odparł czując jak rumieniec wstydu pokrywa mu twarz i chowając ja w poduszkę.
-Mało to ile? Siedemnaście? Szesnaście?- Teraz matka była już podenerwowana.
-Piętnaście... -Jęknął. -Skończyła na początku sierpnia... – Wyznał czując, że zbliża się reprymenda. Ale należało mu się, sam wielokrotnie się beształ za ten chory związek.
-O nie... Przecież jesteś dla niej za stary!- Reakcja kobiety nie była wcale zaskakująca.
-Wiem.-Rzekł. –Ona jest taka niewinna jak dziecko...
-Bo to jest dziecko! – Pani Regindoffore załamała ręce.
-Ona mnie kocha, ja ją... Co mam zrobić?! –Warknął na matkę. Nie miała pojęcia jak się przed tym bronił, jak walczył, żeby się nie zakochać.
-Jej rodzina wie o tym, chorym związku? – Zapytała kobieta.
-Nie, bo pewnie by mnie już zabili... -Stwierdził sucho. – Jej ojciec jest walnięty. Nie wypuszcza jej z domu. Więzi całymi dniami. Jej siostra nawet uciekła z domu... – Rzekł Mortimer smutno.
Matka nie miała nawet siły pogłaskać go po głowie by go uspokoić.
-Może tak odwiedziłaby nas w święta?- Zapytała smutno.
-Zazwyczaj nie przyjeżdża na święta do domu. Boi się ojca. Mówiłem, że jest walnięty... – Jęknął Mortimer. – Zwariuję jak nie zobaczę jej do wakacji!
Matka westchnęła. Miała ochotę powiedzieć mu, że już zwariował. Jej własny syn uwiódł piętnastolatkę... A jeśli ta znajomość była dłuższa? Może była jeszcze młodsza gdy to się zaczęło.
Pni Regindoffore nigdy nie maiła takiej ochoty sprać syna. Wiedziała, ze z tego będą kłopoty. Większe niż miałoby się wydawać... Nie miała pojęcia, że za trzy miesiące pozna nie tylko tę dziewczynę, ale i swojego wnuka...
***
Lily wstała tego ranka wyjątkowo niewyspana, jej oczy były podkrążone od płaczu i napuchnięte. Cóż pół nocy płakała Jamesowi w rękaw, a kiedy wreszcie poszła do siebie, długo jeszcze nie mogła zasnąć. Brak snu też robił swoje.
Przetarła twarz dłońmi.
Kiedy już wreszcie miała nadzieję przestać się bać, strach wrócił ze zdwojoną siłą. Czemu ich życie nie mogło być normalne?! Westchnęła zdejmując piżamę. Starała się za wiele nie myśleć. Im bardziej drążyła to wszystko tym silniejszy był lęk. Kochała Jamesa bardziej niż kogokolwiek na świecie... Bez wszystkiego mogła żyć, tylko nie bez niego. A jeśli bycie z nim niosło za sobą taką cenę, to była gotowa ją ponieść...
Spojrzała raz jeszcze w lustro, zasmucona swoim tragicznym wyglądem. I nagle to dostrzegła. Naga od pasa w górę, stanęła bokiem do lustra.
-Boże...- Jęknęła. Jej, zawsze płaski, ba nawet wklęsły, brzuch urósł. Na pierwszy rzut oka zmiana nie była duża, ale uwypuklenie było wyraźne. Szczególnie gdy patrzyła na siebie bokiem. Dotknęła dłonią miejsca pod pępkiem. Dziecko, o którym starała się nie myśleć, stało się nagle rzeczywiste. Poczuła jak łzy spłynęły jej po policzkach. Nagła fala miłości ogarnęła ją, zupełnie niespodziewanie.
No tak, zaczynał się czwarty miesiąc, życia maleństwa. Narzuciła na siebie bluzkę. Była wystarczająco luźna by przykryć zaokrąglenie jej brzucha.
Chyba tylko w oczach Lily zmiana była tak duża. Nikt nic nie zauważył, nawet James... Zaśmiała się pod nosem, sama nie zwracała uwagi na te drobne zmiany. Zbyt wiele miała na głowie.
Wybiegła z pokoju. Dom był cichy, co oznaczało, że niewielu domowników zwlokło się już z łóżek. No cóż niektórzy nie mieli tak wielu problemów jak ona, mogli spać spokojnym snem...
Po chwili była już pod pokojem Jamesa. Nie pukając nawet, wlazła do środka. Spojrzał na nią zapinając guziki koszuli. Także nie wyglądał na wyspanego. Jej zadziwiająco dobry humor zaskoczył go bardziej niż samo jej przybycie.
-Dzień dobry Jimi!- Wydyszała jednym tchem i podciągnęła swoją koszulkę. Zmarszczył brwi.
-Co?- Zapytał zapinając ostatni guzik koszuli.
Przewróciła oczami i odwróciła się bokiem. Przez chwilę patrzył zaskoczony, albo udając że nic nie widzi, albo naprawdę nie widząc.
-No rośnie!- Krzyknęła w końcu, nieco zbyt głośno i z wyrzutem.
-Kochanie, był już taki kiedy ostatnio widziałem cię rozebraną.- Stwierdził.
Uśmiech zniknął z jej twarzy. Jak mogła niczego nie zauważyć!
Usiadła na łóżku ze zrezygnowaniem.
-Lily, myślę, że powinniśmy powiedzieć o dziecku, jeśli nie twojej rodzinie, to przynajmniej Belli. – Westchnął James, jakby wypowiedzenie tej decyzji już samo w sobie było bolesne.
-Dlaczego? Przecież widać tylko trochę, nawet ja nie zauważyłam!- Przestraszył ją. Zakryła pospiesznie brzuch.
-Wczoraj gdy poszłaś do siebie, jeszcze długo myślałem. Obawiam się, że nasze dziecko może być w niebezpieczeństwie... Bella rzuciła na ciebie kilka przeciw zaklęć, ale nie wiem czy nie powinna jakoś ochronić także maleństwa.
Lily chwyciła go za rękę. Oboje wiedzieli, że ta rozmowa musi się wydarzyć, że muszą powiedzieć rodzicom, ale dziewczyna bała się tego bardziej niż ognistych stworów, które spaliły pół biblioteki Potterów. Wiedziała jaka będzie reakcja, no i jej kłamstwo wobec Belli... Wszystko się pokomplikowało.
-Może powiedzmy im, że dowiedziałam się dopiero teraz...- Jęknęła nieśmiało. James natychmiast pokiwał przecząco głową.
-Daj spokój, myślisz, że uwierzą?
No tak nie była głupią idiotką, która zbagatelizowała by brak krwawienia przez cztery miesiące. Zresztą wszyscy dobrze wiedzieli skąd się biorą dzieci. Kobiety nie są przecież wiatropylne, zasługa Jamesa sama cisnęła się na usta. A Lily, przecież nie zgodziła się na to nieświadomie. Ba, było w tym sporo jej własnej inwencji.
-Cholera.-Warknęła nieświadomie gładząc się po brzuchu.
James przytulił ją ciepło.
-Cóż myślę, że nie mamy wyjścia. Nie mamy pewności czy dożyjemy ślubu. Bella musi pomóc mi chronić ciebie i dziecko. –James był przygnębiony każdym słowem. Lily wiedziała, ze mówiąc o niedożyciu do ślubu miał na myśli jej śmierć, nie swoją własną. Był przecież bezpieczny, krew Gryffindorów chroniła go. Lily miała nadzieję, że ta sama krew chroni też maleństwo pod jej sercem. Jednak pewności nie mieli.
Lily myliła się myśląc, że tak bardzo kocha tylko Jamesa, kochała i to dziecko... Wiedziała, że nie mogą ryzykować. Trzeba było je chronić.
***
Dni mijały, napięcie stawało się nie do zniesienia. Uciekała wzrokiem, za każdym razem gdy znaczące spojrzenie Jamesa sugerowało pośpiech w wyjawieniu ich małej tajemnicy. Każdego wieczora prosiła o więcej czasu, mówiła, że nie jest gotowa. Strach przed rodzicami, wydawał się może irracjonalny, ale rósł z dnia na dzień, wraz z ich niezadowoleniem. Państwo Evans byli podenerwowani, czuli się jak więźniowie w wielkim ekskluzywnym domu, w którym nie mieli nic do roboty. Gdyby chociaż mogli pooglądać telewizję. Całe dnie więc spędzali leżąc na kanapie, kłócąc się nawzajem, obwiniając Potterów o wszystkie ich nieszczęścia i przeklinając w duchu Jamesa, że miał czelność rozkochać w sobie ich córkę, co z kolei, w ich mniemaniu ściągało na nią wszelkie możliwe nieszczęścia. Lily wydawało się, że najlepiej byłoby odczekać trochę, nie wyskakiwać tak z wielką nowiną, ale efekt był taki, że co dzień było gorzej. Oni coraz bardziej znudzeni i wściekli, ona coraz bardziej przerażona. Im bardziej zwlekała tym trudniej było się przyznać. Dzięki bogu, jej brzuch nie rósł w zastraszający tempie.
James nie uważał tego za argument sprzyjający odwlekaniu sprawy. W duchu przyznawała mu rację... Zresztą bała się o dziecko, bała się, że nie było bezpieczne. Przymierzała się do przyznania chociaż przed Bellą, ale humor matki Jamesa był jeszcze podlejszy niż jej własnych rodziców. Pani Potter nie mogła znieść fochów Evansów, dostawała szału gdy matka Lily przestawiała jej sprzęty w kuchni... Ogólnie gdyby nie niebezpieczeństwo wyrzuciłaby już Evansów na bruk.
Lily westchnęła, słysząc kolejną kłótnię, która rozgorzała nad garnkami. Jej matka upierała się nad dodaniem kardamonu do sosu... Bella naturalnie była przeciwko i zamierzała jak lew bronić swojego sosu przed mugolskimi pomysłami, nawet gdyby naprawdę mogły go ulepszyć.
-Oni się w końcu pozabijają. Czy na to liczysz, wciąż odkładając nasze przyznanie się do winy?- James rzekł to niby od niechcenia. Miał już dość wrogich spojrzeń i opowiadania się za którąkolwiek ze stron. Ilekroć próbował pogodzić zwaśnione matki, albo obwoływano go wyrodnym synem i zdrajcą, albo wyrodnym przyszłym zięciem i zdrajcą. W sumie wychodziło na jedno. I obie matki w swych oskarżeniach atakowały go dopóki znowu nie znalazły powodu do konfliktu miedzy sobą.
-Dobrze wiesz, że liczę na ocieplenie stosunków.- Burknęła Lily gniotąc w dłoniach róg spódniczki.
-Które nigdy nie nastąpią. Z każdy dniem jest gorzej, to wszystko się kumuluje. – Odparł jej.
-I kiedy powiemy prawdę, wybuchnie wprost na nas.- Stwierdziła wywracając oczami.
-Raczej na mnie. Ty zostaniesz potraktowana jako ta biedna skrzywdzona dziewczyna...- Rzekł mając nadzieję, że to ja zachęci.
-Czy to wyrzut?- Warknęła, czując sarkazm. –Że niby nie brałeś w tym udziału!?- Dodała, nie zdarzywszy się ugryźć w język.
Wywrócił oczami.
-No tylko tego brakuje, żebyśmy i my zaczęli się kłócić.- Jęknął.
Popatrzyła na niego przepraszająco. Stres udzielał się jej. Z każdym dniem coraz mniej brakowało, żeby sama nie zrobiła awantury pierwszej lepszej osobie.
-Pomyślałem po prostu, że najlepiej będzie gdy wezmę wszystko na siebie.-Mruknął James i pogłaskał jej policzek, po czym lekko ją przytulił.
Znowu zapadła niezręczna cisza, przerywana dobiegającym z kuchni argumentami o dodaniu kardamonu, do sosu, który już i tak się przypalił i był do wywalenia.
-Dziś przy kolacji.- Zdecydowała w końcu. – I nic nie Bedzie zwalał na siebie.
Przytaknął. Szykował się trudny wieczór.
***
Próby uspokojenia Evansów i Belli były dosłownie syzyfową pracą. Zero skutku. Prośby, groźby – zupełnie nic nie mogło powstrzymać tajfunu złości, jaki zaczęli do siebie żywić, aż dziw, że zasiedli do wspólnej kolacji.
Lily westchnęła smutno widząc na stole dwa sosy do pieczeni. Jeden z kardamonem, drugi bez. Wiedziała, że zaraz będzie musiała się opowiedzieć między którąś ze stron. Bo i Bella i jej matka, patrzyły z wyczekiwaniem, który sos wybierze.
James chrząknął pod nosem, co brzmiało bardzo podobnie do jednego przekleństwa. Nie wiedziała czy dla tego, że atmosfera była zła mimo, że jeszcze się nie przyznali, czy dlatego, że nie lubił suchej pieczeni, a jedynym sposobem by nie wywołać awantury było nie użycie, żadnego z wytworzonych przez matki sosów.
Lily miała ochotę wyjść z tego pełnego nienawiści pomieszczenia. Czuła, że zaraz ktoś złapie za widelec i wydłubie drugiej stronie oko. Ten kto rozłożył metalowe sztućce musiał być niezłym szaleńcem. Chwile trwało zanim do dziewczyny dotarło, ze sama je rozłożyła, na prośbę Belli. Dlaczego wtedy nie pomyślała o plastikowych?
-Gdzie reszta?- Spytała udając, że niczym się nie przejmuje.
-Zjedzą później.-Odparła Bella.
Dziwne... – Pomyślała Lily. Kto by nie chciał jeść, w tak miłym towarzystwie?
-Musimy z wami porozmawiać.- Rzekł nagle James. – Dłużej nie można z tym zwlekać. – Drgnęła gdy dodał te ostatnie słowa. Miał rację.
-O tak, trzeba rozwiązać tę sprawę raz na zawsze!- Warknął pan Evans, akurat w momencie gdy oboje z Jamesem nabierali powietrza i zbierali się na odwagę, by wreszcie zakomunikować, że w rodzinie pojawi się dzidziuś.
-Słucham?!-Bella o burzona zacięła palce na kieliszku z winem. Obawa, że nóżka pęknie, nie zaprzątała jej głowy.
-Mamy dość bycia więźniami tego domu. – Z ciężkim sercem wydukała pani Evans, czując na sobie spojrzenie córki.
-Nikt tu was nie więzi...- Stwierdziła cierpko Bella.
-W takim razie, wyjeżdżamy. Dzieciaki mogą planować ślub poza tym domem. - Stwierdziła matka Lily hardo.
-Bella, oni nie mogą...- Jęknęła, czując dziwny skurcz w żołądku. A może to nie był żołądek?
-Oni, czyli nasza własna córka woli tu zostać? –Pan Evans pokiwał sarkastycznie głową.
-Zdrajczyni... – Zachichotała Petunia.
Lily poczuła, że robi jej się słabo. Zbladła opadając na krzesło.
-Na zewnątrz jest niebezpiecznie...- Wydukał zdezorientowany James. Przez chwilę próbował namówić matkę, do zatrzymania Evansów, ale ta chyba ociągała się z decyzją. Miała już dość niewdzięcznych, rządzących jej kuchnią gości.
Kłótnia rozgorzała na dobre, gdy z łaski poprosiła by zostali.
Głośny pisk Lily wyrwał Jamesa z oka cyklonu. Podpierając się ściany popatrzyła na niego przerażona. Jej dłonie i spodnie w okolicach krocza były czerwone od krwi. Z nosa pociekła stróżka. Pani Evans krzyknęła przestraszona. Kłótnia ucichła. Wszyscy ze strachem patrzyli jak Lily osuwa się po ścianie. James podbiegł do niej przerażony, ledwie zdążywszy złapać ja zanim upadła zemdlawszy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top